piątek, 11 maja 2018

Od Desideriusa CD Blennena

Z zachwytem i rozczuleniem spoglądał na sterczące mu przy nogach stworzenie, które tak pięknie na niego patrzyło, wprawiało radośnie ten potężny ogon w ruch i sprawiało, że mężczyźnie najzwyczajniej w świecie miękło serce. Jakoś sam nigdy nie miewał potrzeby, aby wejść w posiadanie pupila, nie czuł się na siłach, bał się, że zawiedzie, a stworzenie skończy z wybrakowanymi doświadczeniami i życiem na niższym poziomie, niż mogliby dać mu inni. Oczywiście, w domu Coehów były zwierzęta, zdarzały się owczarki, czy inne psy, bo ktoś musiał pilnować przybytku rodzinnego. Sama matka miała od zawsze dwa kanarki, których świergotanie doprowadzało Desiego do istnego szaleństwa, maniany i chęci ubicia stworzeń na miejscu, gdy trzeci dzień z rzędu darły dzióbki na cały dom. I mimo że zawsze jakiś sierściuch włóczył się między nogami, to sam młodzieniec nie angażował się zbytnio w jego życie. Jak trzeba było się zająć, to się zajął, ogarnął, co trzeba było, posprzątał, jedzenia sypnął, ale tak? Chyba nigdy nie pokusiłby się o przygarnięcie innej istoty żywej pod swoją strzechę. Oczywiście takiej, o którą trzeba dbać i która nie przetrwałaby bez niego dłuższej chwili. Na drugiego człowieka albo cokolwiek humanoidalnego by nie narzekał. Samotne picie herbaty w jego dotychczasowym przybytku potrafiło przygnębić osobę, która od zawsze przyzwyczajona była do jakiegoś towarzystwa, właśnie czy to mamy, ojca, a nawet tego zawszonego kundla, który w wolnych chwilach znajdował zamiłowanie w lizaniu dłoni Desideriusa, gdy ten chciał go pogłaskać, czy zrobić cokolwiek, co z psami się robi.
Jednak nawet jeśli sam nie chciał, to z wielką przyjemnością obchodził się z pupilami innych, tak, jak z Leithelem, który rozpuścił serce dwudziestosiedmiolatka jak kostkę cukru wrzuconą do naczynia z ciepłą wodą. Nieporadne klepanie łapami po nogach, machanie tą puszystą kitą i tak urokliwy wyraz pyska sprawił, że Desiderius mógł tylko odetchnąć cicho i uśmiechnąć się w stronę białej kuli. Za chwilę wrócił spojrzeniem na nowo zapoznanego mężczyznę, który [o, jakże dziecinnym, a może raczej dziewczęcym tonem, przynoszącym na myśl zauroczoną dziewuchę to zabrzmi] wydawał się być inni niż... No, inni. Bo te oczy odcieniem przywodzące na myśl tylko i wyłącznie stal dobrze wykutego miecza, kryły w sobie coś, czego słowami określić się nie dało. Tak samo całokształt mężczyzny, który zawierał tyle sprzeczności, a jednocześnie tworzył wspaniałą, może i nawet zapierającą dech w piersiach jedność. Bo mimo tego, jak kobieca była jego twarz, to idealnie wpasowywała się w resztę, jak nieco krzywy, niby niepodobny puzel, ale jakże dobrze wykrojony do reszty pierdzielonej układanki.
W sumie cieszył się, że nie miał brązowych oczu.
Albo fiołkowych.
Brązowych i fiołkowych by chyba nie przeżył.
Wysokie dźwięki uderzyły nagle uszy mężczyzny. Zniecierpliwienie Leithela zaczęło sięgać zenitu, dając przy okazji się we znaki i Desideriusowi i Blennanowi. Domagał się odpowiedzi, której Coeh już zdecydowanie zbyt długo mu nie udzielał, za co sam siebie również opiórkał w myśli, bo najzwyczajniej w świecie zaciął, rozmyślając nad melancholijnymi, nieco nostalgicznymi zagwozdkami.
Myślał o przeszłości na tyle często, żeby codziennie dążyć wkopywać siebie samego w coraz to głębszy dołek, a nim miał okazję się z niego wykaraskać, wlatywał w kolejny, jeszcze większy od poprzedniego i tak w koło Macieju, najwidoczniej do usranej śmierci, bądź chwili, gdzie zepnie się w sobie i postanowi naprawić pewne błędy przeszłości, tak namolnie ciągnące się za nim, jak smród po gaciach.
Ale w tym właśnie momencie i tak najważniejszy był postawny młodzian i jego zwierzak.
Coeh złapał się na myśli, która mówiła jasno o Rafgarelu. Był naprawdę prężnym, niezwykle przystojnym i intrygującym osobnikiem, a sylwetką przywodził na myśl tylko i wyłącznie kogoś zaprawionego w boju. Sama blizna mogła utwierdzić go w tym przekonaniu, jednak nie należy sądzić książki po okładce, przecież równie dobrze ktoś mógł w dzieciństwie chłopa okaleczyć, a sam decydował się dbać o swoją posturę, w zupełnym przeciwieństwie do Coeha, tak pokrzywionego i tak chudego, jak najgorsza szkapa w stajni.
Nawet jeśli jego spojrzenie było przerażające, to decydował się brnąć dalej, w zaparte i uszczknąć, choć odrobiny tajemnicy, którą kryły te oczęta w ciemnej oprawie.
— Nie będzie to najmniejszym problemem, naprawdę — odezwał się w końcu, dalej racząc rozmówcę szczerym, aczkolwiek delikatnym uśmiechem, który jedynie lekko podkręcał urok i rozjaśniał twarzyczkę Coeha. — Sam zresztą miałem się tam wybierać. — I nie kłamał. Kończył mu się atrament, bo raczej za dużą jego ilość zdążył wylać na dosłownie każdą powierzchnię płaską w jego pokoju. Nie obyło się bez uszczerbku na pościelach, kocach, czy poduszkach. Gdzie się nie spojrzało, tam trwały zaschnięte już, czarne plamy, nad którymi szło tylko płakać i jęczeć, jak to ich się doprać nie da.
Biała kula zareagowała nadwyraz pozytywnie, wywołując u Desideriusa jedynie głośny śmiech, który skutecznie rozniósł się po pomieszczeniu.
— Dwa dni? To rzeczywiście, kociak jeszcze z ciebie. Sam zbyt długo też tu nie przebywam, ale jako tako okolice znam, ludzi też mniej–więcej z widzenia i słuchu. Także, jak mówiłem, z wielką chęcią posłużę wam za swoistego przewodnika, pozwólcie tylko, że dokończę posiłek, bo głodnym jak warg — dodał, wskazując ukradkiem na swoją niedojedzoną całkowicie porcję, która powoli stygła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz