piątek, 11 maja 2018

Od Desideriusa CD Blennena

Nie ukrywając przed światem faktu, że to robi, oglądnął się za nowo co poznanym towarzyszem i jego pupilem, którzy w dość szybkim tempie opuścili jadalnię. Obleciał ich obu wzrokiem, od stóp, do głów, chociaż na tym mniejszym zawiesił oko zdecydowanie krócej.
Skłamałby, gdyby powiedział, że mężczyzna go nie interesuje. Łgałby jak najgorszy pies, w żywe oczęta rozmówcy, bo człowiek otulony z każdej strony czerwonym materiałem, przyozdobiony czarnymi piórami i posiadający tak nietypową, może nieco niepokojącą, iskrę w oku, okrutnie go intrygował. Od pierwszej chwili, od usłyszenia, jak wymawia imię białej kuli futra, Desiderius wpadł w jego sidła jak najłatwiejsza ofiara, taka, która daje się, będąc całkiem na widoku i w sumie to różnicy zbyt wielkiej nie było. Był jak bogu ducha winna owieczka zostawiona na pastwisku, inaczej zwanym ulubionym talerzem smoka żyjącego w pobliskich górach.
I w sumie to nawet nie narzekał, bo kto wie, może jednak gadzina go oszczędzi?
Każdej osobie trzeciej, która nie znała dobrze Desideriusa, mogłoby się wydawać, że po rozmowie z Blennenem zdecydował się zagęścić ruchów i pospieszyć z posiłkiem. Nic bardziej mylnego, w rzeczywistości Coeh po prostu szybko jadł. Nie jadł. Żarł jak wygłodzony ork, którego wpuścili do spiżarni. Pochłaniał posiłki z prędkością godną najszybszego konia wyścigowego. Może wyglądał przy tym trochę prostacko, bo jednak dobrze jeszcze nie przełknął, ba, nie pogryzł poprzedniego kawałka mięsa, a już zapychał usta kolejnymi i tak w koło Macieju, nie marnując czasu na niepotrzebne ociągania i zastanawianie się. Działał szybko, jedzenie nie było dla niego modlitwą i chociaż lubił się podelektować, to jeszcze bardziej przepadał za gonieniem uciekającego czasu, chociaż szanse złapania go były nikłe, ba, nie istniały.
Może w tym wszystkim Desi był bardzo, ale to bardzo chaotyczny i może każda ułożona, postawiona i wychowana w szlacheckich rodzinach, osoba złapałaby się za głowę, widząc, jak ten mały tumanesek trzyma sztućce, ale jednak w całym tym harmidrze, tym wybiórczym nieogarnięciu i dzikich ruchach było tyle desideriusowatości, że trudno było wyobrazić sobie młodzieńca zapychającego się przystawkami, używając do tego specjalnie dostosowanego widelczyka.
Oczywiście, potrafił to robić i przy odpowiednich okazjach stosował się do odgórnie ustanowionych zasad savoir-vivre, ale każdy, kto go znał, wiedział, że Dezy bez plamy sosu w kąciku ust, czy jakiego zielska między zębami nie był Dezym.
No ale skusił się o wytarcie twarzy, odniesienie talerzy i nawet upewnił się, że nigdzie się nie pobrudził, bo nie chciał zrobić złego pierwszego wrażenia, mimo wszystko i mimo to, jak naturalnie wystąpić przed mężczyzną nie chciał.
Podciągnął wolno rękawy koszuli, dbając dokładnie o to, żeby za chwilę przypadkowo się nie rozwinęły, doprowadzając go jednocześnie do białej gorączki, bo nawet guziczki w połowie i wstążki z dziurką nie były w stanie uchronić materiału przed zsunięciem się. A tak walczył u krawcowej, żeby to zadziałało i co i dupa blada, rękawy jak się zsuwały, tak zsuwają się dalej, a Coeh nie miał nic do gadania.
Znowu zaczął się zastanawiać, jakim cudem, jakim cholernym prawem nosił to nazwisko, i z której przydomowej choineczki się urwał, bo za żadne skarby świata nie przypominał męskiej społeczności jego rodziny. Damskiej tym bardziej. Nie dość, że kolor włosów, oczu i skóry, to jeszcze budowa ciała, bo gdy jego ojciec, wuj, dziad, pradziad i tak do usranej śmierci byli porządnymi turami, dwa metry w barkach, trzy we wzroście [przesadzając, oczywiście], to z Desideriusa wyszło jednak niezłe chuchro, którego zdecydowanie mało kto się spodziewał. Wychudzona kobyła, czarna owca rodzinki, nieco przykrótki na wyrost i ogólnie niezbyt zachwycający, estetycznych walorów zdecydowanie brak.
Bo czym tu się ekscytować, jak wory pod jego oczami były większe, niż szanse spełnienia marzeń, rzekome mięśnie, które powinny występować u każdego mężczyzny, chyba się na lewą stronę wywróciły, a włosy łamały się przy nawet najmniejszym dotyku.
No, oczywiście wszystko było niezwykle wyolbrzymione, ale jakby się człowiek uparł, zaparł i wysilił, to można było to nawet wpisać mu w dokumenty, dolepić na jakiej łatce.
Nim zdążył dobrze pomyśleć, popoprawiać materiał i dosznurować nieco dekolt, wrócił kolejny najmężniejszy z mężnych. Coeh czuł się przy nim po prostu mały. Maciupki jak jakie ziarenko przy wyrośniętym już drzewem. Bo może we wzroście aż tak różnicy nie było, ale aparycja i rozmiary w klatkach piersiowych, ramionach, czy którejkolwiek innej części ciała różniły się drastycznie. Kanion kto w rubrykach postawił i kazał przyrównywać.
Miał na sobie wierzchnie okrycie, dołożył do swojego całokształtu płaszcz, a Leithel obarczony był czarnymi torbami. Nieco zdziwiony spojrzał po towarzyszach dzisiejszego poranka, a słowa jednego z nich tylko upewniły go w przekonaniu, że zaprawdę, był niesamowicie odcięty od rzeczywistości, bo mało kto umie odkorować się do tego stopnia, żeby nie zauważyć trwającej na zewnątrz pluchy.
Ocknął się nagle i spojrzał na mężczyznę żywo, ogniki znowu zatliły się w oczach, krew nieco przyspieszyła, aż do jak dotąd bladych polików na nowo powrócił cudny rumieniec. Uśmiechnął się, coś tam prychnął, parsknął, spojrzał na Leia, a następnie Blennena, a to wszystko przyozdobiona końską dawką zakłopotania, a nawet i zawstydzenia.
— Sprawiam tylko problemy, przepraszam, jeszcze po płaszcz wyskoczę i zaraz do was wracam, jeszcze raz przepraszam — rzucił szybko, na jednym wdechu i za chwilę wyparował z jadalni, aby popędzić korytarzami, poprzeskakiwać po dwa stopnie na schodach, skręcić gdzie trzeba i trafić pod drzwi swojego dobytku. Nie musiał się zastanawiać, Desideriusowy chaos rzeczywiście okazał się uporządkowany i nie potrzeba było wiele czasu, żeby mężczyzna dobył materiału, który walał się na krześle, pod pięcioma innymi koszulkami i wrócić pędem do odzianego w czarne pióra i krwistoczerwone materiały mężczyzny, zakładając w biegu swoje czarne, przetarte odzienie. Zdobione gdzieniegdzie złotą nicią, z ulubionym, wielkim kapturem, pod którym chłopak mógł z łatwością się skryć.
Dobrze, że przy pasie zawsze nosił małą sakiewkę z pieniędzmi, przynajmniej nie musiał wracać się po monety.
— Oh, stwórcy, jeszcze raz przepraszam, chodźmy, bo znowu mi się co przypomni i się nie wygrzebiemy z samego budynku, o dotarciu na rynek nie mówiąc — rzucił z ciężkim sapnięciem, gdy znalazł się już przy mężu. Oddychał ciężko, kondycję miał zdecydowanie zbyt słabą na cokolwiek, a i pewno po jego niesamowitym biegu na dwadzieścia metrów dostanie potem zakwasów. Brakowało jeszcze, żeby oparł się o ramię mężczyzny i odetchnął głęboko, próbując złapać wątek i resztki witalności.
Stworzenie sterczące przy nodze Blenna zamachało ogonem, wywołując uśmiech u Coeha. — Zapraszam, zapraszam — dodał, już niekoniecznie zipiąc, a raczej dochodząc do siebie, oddychając względnie normalnie i za chwilę kierując się powoli w stronę drzwi wejściowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz