wtorek, 29 maja 2018

Od Desideriusa CD Blennena

Nie czekając więcej i nie doszukując się dziur w całości, młodzian pokiwał potulnie głową, przytakując na zwięzłą, jasną odpowiedź mężczyzny. Nie potrzebował ponownego powtórzenia polecenia, chociaż przez szum w uszach mało co słyszał. Bliskość mężczyzny nieco przeszkodziła mu w odebraniu komunikatu, nie rozumiał dlaczego. Prawopodobnie naruszył strefę osobistą Coeha i przełączył go na tryb czuwajki, gotowej odskoczyć w razie wypadku, Stykające się kaptury drażniły, a chłód nagle dopadł niższego, jakby lodowate, błękitne tęczówki zmroziły krew, która jak dotąd dziko brnęła przez żyły i tętnice bruneta.
Może i nawet odetchnął z ulgą, gdy Blennen skinął krótko i ruszył wraz ze swoim mniejszym, ale jakże energicznym i wszędobylskim towarzyszem, który tak rześko ubarwiał całą wędrówkę i niemożliwie rozbawiał Coeha. Bo kogo nie cieszyłaby ta biała istota, która w większości składała się z ogona i tych ładnie pachnących liści.
No i nie można pominąć tej wszechobecnej aury spokoju i ukojenia, która przyplątywała się razem z Leithelem.
Podążył spojrzeniem za sylwetkami, a gdy zniknęli już w tłumie obijających się o siebie ludzi, których ciała znajdowały się tak niebezpiecznie blisko ciebie, odpuścił szybko i ruszył w swoją stronę, rezygnując z kupna ryzy papieru, która prędko zmieniłaby się w glutowatą masę celulozy, a decydując się przeznaczyć pieniądze na zakup, który miał jednak jakąkolwiek przyszłość w taką pogodę.
Ruszył więc w stronę dobrze znanego już sklepiku, gdzie zdążył już jako tako zapoznać się z tamtejszym sprzedawcą i stwierdzić, że towary tam jednak należą do wyjątkowo dobrych i wyjątkowo tanich. Potrzebował koniecznie tylko i wyłącznie nowego kałamarza ze świeżą dostawą atramentu, swoje zapasy wylał już ze trzy razy, a wykorzystał pięć razy więcej.
Dlatego bez ociągania się wybrał ten, co zawsze, ruszył szybko do kupca i zapłacił.
A potem zorientował się, że to w sumie tyle z jego zakupów i prawdopodobnie teraz czekało go kilkanaście minut oczekiwań na to, aż Blennen i jego pupil dokończą to, co mieli dokończyć, zamkną swoje sprawy i przywloką się na umówione miejsce spotkanie. Chyba że sam doszuka się jeszcze jakiejś drobnostki, czy czegokolwiek, bo a nuż się przypomni, że jednak czegoś w zapasach mu brakło i przydałoby się je uzupełnić.
Nie żałował swojej decyzji, bo opamiętał się, że przecież ostatnio, gdy chochliki postanowiły zaszaleć w jego pokoju, jedna z jego narzut skończyła całkowicie podziurawiona i porwana w wielu miejscach. Cholerne upierdy uznały, że zrobienie z niej dobrego sera tiedalskiego będzie świetnym pomysłem na urozmaicenie mu dnia i ubawienie wręcz po pachy. Szlag jasny go potem trafiał, bo trzeba było jeszcze te szkodniki wyplewić, a tu po nich ani śladu, a gdy okazało się, że skubańce zaczaiły się na poddaszu jego pokoiku, to miał ochotę zatańczyć narodowy taniec ethijski i wykrzyczeć psalmy pochwalne, bo oto nastał ten dzień, gdzie już nic mu stukać i pukać po nocach nie będzie miało zamiaru.
Wyszedł już całkowicie ukontentowany i zdecydował się czekać na swojego towarzysza już bez niepotrzebnych wyskoków do sklepów, jego sakiewka i tak do najcięższych nie należała, ba, wręcz piszczała żałośnie, gdy rzekomo monety stukały jedna o drugą. Poprawił więc tylko kaptur na głowie i przechylił się z jednej nogi na drugą, rozglądając po rynku, gdzie tłumów nie ubywało, a wręcz przeciwnie, deszcz stracił na mocy, chociaż dalej agresywnie ciął przestrzeń, więc luzie decydowali się schodzić, bo to przecież dobry znak, a jak teraz pójdą, to staną w kolejce po trzewia jako pierwsi.
Zapach Smród deszczu był już zaprawdę niemiłosierny i Desiderius ledwo był w stanie dalej ustać, ale słowo to słowo, miał czekać, zwiewanie nie było w jego stylu. Co jak co, ale słowa, jak na Coeha przystało, zawsze starał się dotrzymywać, bo posiadało jak dla niego moc większą niż jakikolwiek podpisany świstek papieru. Ludzka godność tego oczekiwała.
A potem, gdy już miał podreptać w stronę kramiku z błyskotkami, charakterystyczny, dobrze znany już męski głos zaskoczył go od tyłu i chociaż pogoda szumiała niemiłosiernie, to i tak idealnie mógł wychwycić prawie że każdą wypowiedzianą przez niego głoskę.
— Legendy prawią, że jestem gildyjnym zielarzem — parsknął radośnie, odwracając się w stronę bruneta i unosząc lekko głowę, bo mężczyzna jednak był trochę wyższy. Uśmiechnął się, licząc na przychylne spojrzenie błękitnych oczu, nawet wystawił lekko białe ząbki. — Więc tak, raczej powinienem mieć o nich jako takie pojęcie — dodał, poprawiając skórzaną sakiewkę uczepioną do pasa i nieco mocniej przykrywając ją swoim ciemnym płaszczem, bo nie chciał, żeby bardziej się zamoczyła, chociaż i tak pewnie dało się z niej już wykręcić ładny kubeczek deszczówki. — Chodź, chodź, zaprowadzę cię w odpowiednie miejsce, a ty mi powiesz, czego potrzeba — kontynuował, odwracając się zwinnie i za chwilę przebierając tyczkowatymi nogami, starając się omijać co większe kałuże, które zdążyły uformować się we wgłębieniach w chodniku. — Więc? — zagadał, zwalniając kroku i czekając na mężczyznę, aby ten zrównał z nim swoje tempo.



Przepraszamy za takie opóźnienie i przesyłamy z Dezikiem dużo miłości 
Proszę nas nie nabijać na pal panie Blennenie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz