Nie czekając więcej i nie doszukując się dziur w całości, młodzian pokiwał potulnie głową, przytakując na zwięzłą, jasną odpowiedź mężczyzny. Nie potrzebował ponownego powtórzenia polecenia, chociaż przez szum w uszach mało co słyszał. Bliskość mężczyzny nieco przeszkodziła mu w odebraniu komunikatu, nie rozumiał dlaczego. Prawopodobnie naruszył strefę osobistą Coeha i przełączył go na tryb czuwajki, gotowej odskoczyć w razie wypadku, Stykające się kaptury drażniły, a chłód nagle dopadł niższego, jakby lodowate, błękitne tęczówki zmroziły krew, która jak dotąd dziko brnęła przez żyły i tętnice bruneta.
Może i nawet odetchnął z ulgą, gdy Blennen skinął krótko i ruszył wraz ze swoim mniejszym, ale jakże energicznym i wszędobylskim towarzyszem, który tak rześko ubarwiał całą wędrówkę i niemożliwie rozbawiał Coeha. Bo kogo nie cieszyłaby ta biała istota, która w większości składała się z ogona i tych ładnie pachnących liści.
No i nie można pominąć tej wszechobecnej aury spokoju i ukojenia, która przyplątywała się razem z Leithelem.
Podążył spojrzeniem za sylwetkami, a gdy zniknęli już w tłumie obijających się o siebie ludzi, których ciała znajdowały się tak niebezpiecznie blisko ciebie, odpuścił szybko i ruszył w swoją stronę, rezygnując z kupna ryzy papieru, która prędko zmieniłaby się w glutowatą masę celulozy, a decydując się przeznaczyć pieniądze na zakup, który miał jednak jakąkolwiek przyszłość w taką pogodę.
Ruszył więc w stronę dobrze znanego już sklepiku, gdzie zdążył już jako tako zapoznać się z tamtejszym sprzedawcą i stwierdzić, że towary tam jednak należą do wyjątkowo dobrych i wyjątkowo tanich. Potrzebował koniecznie tylko i wyłącznie nowego kałamarza ze świeżą dostawą atramentu, swoje zapasy wylał już ze trzy razy, a wykorzystał pięć razy więcej.
Dlatego bez ociągania się wybrał ten, co zawsze, ruszył szybko do kupca i zapłacił.
A potem zorientował się, że to w sumie tyle z jego zakupów i prawdopodobnie teraz czekało go kilkanaście minut oczekiwań na to, aż Blennen i jego pupil dokończą to, co mieli dokończyć, zamkną swoje sprawy i przywloką się na umówione miejsce spotkanie. Chyba że sam doszuka się jeszcze jakiejś drobnostki, czy czegokolwiek, bo a nuż się przypomni, że jednak czegoś w zapasach mu brakło i przydałoby się je uzupełnić.
Nie żałował swojej decyzji, bo opamiętał się, że przecież ostatnio, gdy chochliki postanowiły zaszaleć w jego pokoju, jedna z jego narzut skończyła całkowicie podziurawiona i porwana w wielu miejscach. Cholerne upierdy uznały, że zrobienie z niej dobrego sera tiedalskiego będzie świetnym pomysłem na urozmaicenie mu dnia i ubawienie wręcz po pachy. Szlag jasny go potem trafiał, bo trzeba było jeszcze te szkodniki wyplewić, a tu po nich ani śladu, a gdy okazało się, że skubańce zaczaiły się na poddaszu jego pokoiku, to miał ochotę zatańczyć narodowy taniec ethijski i wykrzyczeć psalmy pochwalne, bo oto nastał ten dzień, gdzie już nic mu stukać i pukać po nocach nie będzie miało zamiaru.
Wyszedł już całkowicie ukontentowany i zdecydował się czekać na swojego towarzysza już bez niepotrzebnych wyskoków do sklepów, jego sakiewka i tak do najcięższych nie należała, ba, wręcz piszczała żałośnie, gdy rzekomo monety stukały jedna o drugą. Poprawił więc tylko kaptur na głowie i przechylił się z jednej nogi na drugą, rozglądając po rynku, gdzie tłumów nie ubywało, a wręcz przeciwnie, deszcz stracił na mocy, chociaż dalej agresywnie ciął przestrzeń, więc luzie decydowali się schodzić, bo to przecież dobry znak, a jak teraz pójdą, to staną w kolejce po trzewia jako pierwsi.
A potem, gdy już miał podreptać w stronę kramiku z błyskotkami, charakterystyczny, dobrze znany już męski głos zaskoczył go od tyłu i chociaż pogoda szumiała niemiłosiernie, to i tak idealnie mógł wychwycić prawie że każdą wypowiedzianą przez niego głoskę.
— Legendy prawią, że jestem gildyjnym zielarzem — parsknął radośnie, odwracając się w stronę bruneta i unosząc lekko głowę, bo mężczyzna jednak był trochę wyższy. Uśmiechnął się, licząc na przychylne spojrzenie błękitnych oczu, nawet wystawił lekko białe ząbki. — Więc tak, raczej powinienem mieć o nich jako takie pojęcie — dodał, poprawiając skórzaną sakiewkę uczepioną do pasa i nieco mocniej przykrywając ją swoim ciemnym płaszczem, bo nie chciał, żeby bardziej się zamoczyła, chociaż i tak pewnie dało się z niej już wykręcić ładny kubeczek deszczówki. — Chodź, chodź, zaprowadzę cię w odpowiednie miejsce, a ty mi powiesz, czego potrzeba — kontynuował, odwracając się zwinnie i za chwilę przebierając tyczkowatymi nogami, starając się omijać co większe kałuże, które zdążyły uformować się we wgłębieniach w chodniku. — Więc? — zagadał, zwalniając kroku i czekając na mężczyznę, aby ten zrównał z nim swoje tempo.
Przepraszamy za takie opóźnienie i przesyłamy z Dezikiem dużo miłości
Proszę nas nie nabijać na pal panie Blennenie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz