sobota, 12 maja 2018

Od Desideriusa CD Blennena

Jednej rzeczy Desiderius był pewien w stu procentach. Nienawidził deszczu, a raczej to, co z sobą niósł. Bo same krople agresywnie uderzające o twarz młodzika były nadzwyczaj przyjemne, sam lubił posterczeć chwilę na dworze bez żadnego okrycia i podelektować się smakiem świeżo co opadniętych kropli. Czuć, jak woda powoli go okrywa, jak moczy włosy, których lepkie kosmyki przyklejały się do czoła, a ciecz płynęła i płynęła, przez policzki, usta, do szyi, zatrzymując się przy wystających obojczykach, ostając we wgłębieniu, a później, gdy czara się przechyliła, uciekały pod koszulę, która zresztą i tak zazwyczaj była już wilgotna do stopnia „można ją wykręcić, spokojnie napełnimy tym wiadro”. Może to fetysze, cholera właściwie wiedziała, co czai się za szaroniebieskimi oczami, które tak bystro obserwowały świat i starały się brać z niego garściami.
I naprawdę uwielbiał samo zjawisko, ale nie mógł ścierpieć dodatków, które pojawiały się wraz z nim. Plucha, błoto, buty, które topiły się w kałużach, w mule, który przeczyszczał uliczki. Wszystko się lepiło, podgniłe liście przyczepiały się do podeszwy. Do tego ten niemiłosierny smród, który większość określała mianem „zapachu”. Bo według nich deszcz pachniał. Według Coeha capił, ale to obrzydliwie capił, do tego stopnia, że rześkie powietrze po ulewie było dla niego czymś nie do zniesienia. Do tego parno, wszechobecna duchota i gorąc, to wszystko sprawiało, że Desiderius już krótko po rozpoczęciu kojarzenia faktów i rozróżniania pogody doszedł do wniosku, że nie. Ta odrobina uciechy z powodu kropelek na ciele nie była warta udręki, jaką były następne dni po deszczach.
A mimo wszystko wylazł na dwór i nie zaciągał mocniej kaptura na głowę, dając pogodzie możliwość zrobienia z jego twarzą, co tylko sobie zapragnie, zupełnie w przeciwieństwie do jego towarzysza, który skrzętnie ukrył się pod materiałem, upewniając się, że nic, ani nikt, żaden pogodowy kataklizm nie sprawi, żeby chociażby jeden włosek na głowie mu zmókł. A Coeh nawet się nie martwił, jego okrycie nie należało do tych, które z łatwością odrzucały od siebie wszelakiej maści cieczy. Co to, to nie, za chwilę był już mokry od stóp po czubek łba i nawet nie miał zamiaru na to narzekać. Oczywiście, że mogło skończyć się to choróbskiem, ale wystarczyło potem pożuć odpowiedni korzeń, zagryźć liśćmi i przeziębienie znikało szybciej, niż dążyło się pojawić. Był gotów na takie ewentualności.
Możliwe, że zignorował pytanie, które zadał Blennen. Wolał na nie nie odpowiadać, uznał je za całkowicie nietrafione i takie, na które odpowiadać nie powinien.
Utajnił fakt, że możliwie nieco uraził go samymi słowami, nawet jeśli rzucone były w geście czysto humorystycznym, jak to postanowił odebrać, bo przecież chwilę po padnięciu zdania mężczyzna zaśmiał się cicho, słabo, ale jednak.
A mimo wszystko Coeh po prostu skarcił i jego i siebie samego w myślach, odrzucił zapytajnik w eter i udał, że nic takiego nie miało miejsca. Oczywiście, wychodził w tym momencie na istotę dziecinną, czy też zgorzkniałą, która zawsze doszukuje się dziury w całym, czegokolwiek, gdzie można wbić szpilę i się przyczepić jakąś mało istotną uwagą.
Ale odnosił wrażenie, że Blennen miał go za głupca, za naiwniaka, który dawał się zrobić jak jakiś bachor, omamić, cokolwiek.
Tymczasem on chciał być tylko miły i przyjemny, bo zdecydowanie zbyt wiele w dzisiejszych czasach obrzydliwych jednostek, szukających tylko i wyłącznie okazji, aby dobić kogo innego, skrzywdzić, okaleczyć, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.
W ciszy obserwował swego rodzaju sprzeczkę między mężczyzną, a żebraczką. Nie odzywał się, nie reagował, jedynie snuł smętne spojrzenie pomiędzy dwójką, przeskakując gładko z jednego na drugie i z drugiego na pierwsze. Był przyzwyczajony do tego typu sytuacji, chociaż sam zazwyczaj ignorował te uplasowane bardzo nisko warstwy społeczeństwa. Nie dlatego, że się nimi brzydził, przecież sam nie miał jakichś wielkich dóbr do zaoferowania, a raczej dlatego, że właśnie nie miał jak im pomóc. Spoglądanie na biedne dzieci od zawsze sprawiało mu wiele trudności, a najszybciej serce mu pękało, gdy szedł do sklepu, widział jedną pociechę, a wracając z niego, dostrzegał już tylko i wyłącznie wątłe ciało okryte gazetą, bo ginęły jak muchy. Z głodu, Z wycieńczenia. Ze znieczulicy społeczeństwa, którą sam właśnie idealnie reprezentował.
Ale uważał, że czasem lepiej przejść bez słowa, niż dać marne, nic nieznaczące nadzieje, na dobre jutro, które tak właściwie nigdy nie nastanie.
Kiedy wyminęli już kobietę, ruszyli dalej poprzez otulone deszczem ulice, opuścił wzrok na swoje przemoknięte buciory. Do najmniejszych nie należały, ba, były potężne, a mimo wszystko nawet w takich sytuacjach potrafił poruszać się bezszelestnie. Ludzie spoglądali na niego jak na zjawisko, niejednokrotnie jak na ducha, gdy bez najmniejszego trudu przemykał między uliczkami, nie zostawiając za sobą nawet dźwięku mokrej podeszwy, czy szelestu płaszcza.
Matka zawsze twierdziła, że ją straszy, gdy ten tylko szedł do kuchni po owoc, czy skórkę chleba. Darła się niemiłosiernie, natomiast chłopak po prostu nad tym nie panował. Oczywiście, czasem szło go usłyszeć.
Jednak tylko wtedy, gdy sam chciał, żeby ludzie zdawali sobie sprawę z jego obecności w okolicy.
— Ignoruj ich, Blennenie, proszę. Nie reaguj, gdy dłoń którejś zahaczy o twój płaszcz — zaczął na tyle głośno, żeby jego głos przedarł się przez szum spadających kropli. — Oszczędzisz sobie zmartwień i nerwów, a dzieciom tych ludzi niepotrzebnych trosk i nadziei — kontynuował z chrypą, lekko wyciszony.
Nie oczekiwał odpowiedzi, zresztą, nie było na nie czasu, prędko dotarli bowiem do głównego rynku, gdzie znajdowały się mniejsze stoiska, jak i sklepy, które nacieszyć się mogły już nieco większym asortymentem. Karczmy, gospody, księgarnie. Wszystko, co w centrum kultury powinno się znajdować.
— Nie wiem, czy wolicie kupować na własną rękę, czy ze mną. Mniej więcej wiem, gdzie, co, jak i w czym najtaniej, a żeby się nie zatruć. Orzeknę wam jedynie, że w tym, gdzie przy drzwiach zielona latarenka, tam owoce, wino i miód zdecydowanie mają najlepsze.
Sam potrzebował zakupić atramentu i kilka rulonów dobrego papieru, chociaż co do drugiego nie był pewien, w taką pogodę prędzej mu wszystko rozmięknie, aniżeli zdąży to do pokoju dotargać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz