środa, 28 października 2020

Od Cahira cd. Mattii

Złota wstęga przeszyła niebo, uderzyła w ziemię. Huknęło, błysnęło się, zgasło. W oddali zamruczał grom.
Al-Fala stanęła, cofnęła się gwałtownie, zadrobiła nogami, zaparskała nerwowo. Cahir siadł mocniej w siodło, poklepał ją po szyi.
Mattia zatrzymał swojego wałacha kilka kroków dalej. Westchnął, przechylił głowę, popatrzył na klacz z pewnym zatroskaniem.
— Jest coraz bardziej niespokojna.
— Boi się burzy. — Cahir spróbował skrócić wodze, ale klacz szarpnęła głową, prawie wyrwała mu je z rąk.
— Nie ujechaliśmy daleko — zaczął Mattia. — Możemy jeszcze wrócić do Gildii po Idalię.
Cahir docisnął łydkę, chcąc ruszyć. Al-Fala zatańczyła w miejscu, kładąc uszy po sobie.
— Przecież radzę sobie świetnie.
Mattia rzucił mu sceptyczne spojrzenie. Odjechał trochę dalej, jakby obawiał się, że niepokój klaczy udzieli się także jego koniowi. Aldebaran, leniwie żując wędzidło, zwiesił głowę, poruszył chrapami, rozejrzał się z umiarkowanym zainteresowaniem. 
— Jak sądzisz, za ile zacznie lać? — zapytał Cahir, gdy udało mu się opanować konia.
Mattia lekko obrócił się w siodle, zadarł podbródek, spojrzał na niebo. Miało ciemny, chory, siny kolor. Daleko za nimi, gdzieś na południu, zbierały się bure kłęby poszarpanych, spiętrzonych chmur.
— Za półtora godziny. Maksymalnie dwie.
Cahir skrzywił się.
— Przemokniemy. Nie lubię jeździć w taką pogodę.
W jednej chwili zerwał się wiatr: gwałtowny, przenikliwie zimny, niosący zapowiedź deszczu. Silny podmuch szarpnął koronami drzew, zakołysał gałęziami, dziko zaszeleścił liśćmi. Mattia szczelniej okrył się peleryną, postawił kołnierz przy szyi.
— Kiedy powinniśmy dotrzeć do Nylth? — zapytał.
Był skupiony, nieco blady, poważniejszy niż wtedy, na stołówce. Siedział na koniu trochę sztywno, trochę za bardzo się prostując.
— Jadąc tym tempem? — Cahir popędził Al-Falę, zrównał się z nim strzemieniem. — Pewnie na wieczór.
— To oznacza cały dzień drogi...
— Chyba że pojedziemy szybciej. Teraz, gdy gościńce są suche, a konie nie ślizgają się w błocie.
— Sam nie wiem. — Mattia rozejrzał się. — Dużo tu kamieni. 
— Wymyślasz — parsknął Cahir. — Wierzchowce są podkute, nic im nie będzie.
— No dobrze. To kłusem? 
— Ale wyciągniętym. Spróbujmy trochę uciec przed tymi chmurami.
Mattia skinął głową, popędził wałacha. Aldebaran uniósł głowę, ruszył sprężystym kłusem. Cahir zrównał się z nim, przytrzymał rwącą się klacz. Chciała minąć wałacha, wysforować do przodu, pognać dalej, galopem.
— Jak uważasz, o co może chodzić wójtowi? — zapytał Mattia, patrząc przed siebie, na niebo, które po tej stronie zaczynało już szarzeć, tracić przejrzystość. 
— Nie wiem. — Cahir wzruszył ramieniem. — I cieszę się, że nie jestem tym, który będzie musiał się dowiedzieć.
— Sprawa jest dość parszywa — zgodził się Mattia, przywołując na twarz cień uśmiechu. — Mam nadzieję, że szybko uda nam się ją wyjaśnić. 
— Ja tak samo.
Jechali szpalerem drzew. Małe leśne ptaszki niekiedy przecinały trakt, frunąc szybko, pod nogami koni. Wiatr zacinał, szumiał w uszach. Gałęzie od czasu do czasu trzeszczały złowrogo. Fala łypała podejrzliwie na każdy mijany krzak. Aldebaran niekiedy strzygł uszami, rozglądał się ze stoickim spokojem, jakby dla pozoru.
Mattia milczał. Cahir czuł niepokój. Cichy, nieuzasadniony.
Mimowolnie przeczesywał wzrokiem okolicę, od czasu do czasu dyskretnie zerkał za siebie. Wiedział, że zbóje lubili zaczepiać przejezdnych w taką pogodę, o takiej porze, na takich odcinkach. Wiedział, bo sam kiedyś zaczepiał.
Nagle: błysk. Blady, słaby, jakby matowy. Cahir spojrzał na Mattię. Kolczyk? Chłopak miał przebite uszy? Przyjrzał się odruchowo. To akwamaryn? Topaz? Szafir?
Mattia odwrócił głowę, popatrzył w jego stronę. Cahir uniósł kącik ust.
— Ładny kamień. Topaz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz