środa, 28 października 2020

Od Cahira — Tu są lwy IV

I jeden z nas — to jestem ja,
którym pokochał. Świat mi rozkwitł
jak wielki obłok, ogień w snach
i tak jak drzewo jestem — prosty. 
K. K. Baczyński, Spojrzenie

Bez swej sztuki jesteś niczym.
Oscar Wilde, Portret Doriana Graya
— Chodź, coś ci pokażę. — Rhiannon złapała go za przegub, pociągnęła w stronę skromnego pokoiku, który Ksander pozwolił jej przeznaczyć na warsztat malarski. — Idziesz, droździe?
— Idę, idę — zaśmiał się Cahir, pozwalając się prowadzić. Kroczył, bacząc, by nie przydepnąć snującego się po podłodze trenu jej sukni.
Weszli do ciemnego pomieszczenia, zagraconego pustymi sztalugami, wiadrami na wodę i puszkami niedomkniętych farb. Powietrze było tu ciężkie, stojące, przesycone zapachem drewna, kurzu i starości.
Rhiannon starannie zamknęła za nimi drzwi, przekręciła kluczyk w zamku, rzuciła go na trzynogi zydel. Podbiegła do parapetu, jednym szarpnięciem rozsunęła zasłony, otworzyła okno. Nagły powiew świeżego powietrza wzdął tył jej zwiewnej sukni, sprawił, że uniósł się jak łabędzie skrzydła. 
— Usiądź tam. — Gestem dłoni wskazała stojące w kącie krzesło. 
Nim do niego dotarł, potknął się o kubek z pędzlami. 
— Co teraz?
— Zamknij oczy.
Cahir uniósł kącik ust.
— Co ty knujesz?
— Zobaczysz — uśmiechnęła się tajemniczo. — No dalej, zamykaj!
Posłuchał.
— Powinienem się niepokoić? 
— Powinieneś. Czy ty podglądasz? Przestań, wszystko widzę!
— Już nie będę — obiecał.
Szuranie. Głośne, kłujące w uszy, takie, jakie wydaje przesuwany po deskach mebel.
— Może ci pomóc?
— Nie, siedź tam i nie patrz.
Znów szuranie. Tym razem wyraźniejsze, bliżej niego. Następnie: cichy jęk podłogi, odgłos lekkich, szybkich kroków Rhiannon. Skrzypienie rączki od wiaderka, potem czegoś, co o dno tego wiaderka uderza. Jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Sprzątała? Robiła miejsce?
Wiew powietrza zdmuchnął mu włosy z twarzy. Cahir odetchnął zapachem wiosny, ulicznego pyłu, rozgrzanych słońcem zaułków. Jakiś ptak rozśpiewał się za oknem.
— Już?
— Jeszcze chwilę.
Szuranie po raz kolejny. Tym razem krótkie, urywane. Wyobraził sobie, jak Rhiannon przestawia przesuwany przedmiot minimalnie, o cal czy dwa, szukając dla niego możliwie najlepszego miejsca. 
— Tadam! Już! Otwórz oczy, droździe!
Zdołał zobaczyć, jak Rhiannon ściąga zasłonę z ustawionej przed nim sztalugi. Szkarłatny materiał szybko zjechał na podłogę, miękko opadł jej do stóp. Cahir spojrzał na płótno. Na moment zaniemówił.
— Rhiannon, bogowie — zdołał wykrztusić, śmiejąc się. 
Podeszła do niego, stanęła obok, przechyliła podbródek, jakby oceniając, czy jej obraz robi takie wrażenie, jakie powinien.
— Co o nim sądzisz? — zapytała.
Cahir skorzystał z okazji, objął ją w pasie.
— Jest cudowny. Kiedy go namalowałaś?
— Zaczęłam kilka tygodni temu. Zrobiłam w biegu szkic węglem na pergaminie, gdy nie patrzyłeś. Poprawiłam, gdy spałeś. Potem przeniosłam go na płótno, wypełniłam farbami, takimi, jakie miałam. Kilka dni czekałam, aż obraz wyschnie. Nie jesteś zły? — Popatrzyła na niego z góry, pogładziła po włosach. — Naprawdę ci się podoba?
— Naprawdę. Jest bardzo piękny. Dziękuję. — Spojrzał na twarz namalowanego na płótnie młodzieńca, na jego jasne spojrzenie, rozwiane włosy, zadziornie uniesiony kącik ust, dobry profil. Uśmiechnął się, pokręcił głową. — Naprawdę tak wyglądam?
Drgnęła, łagodnie zmarszczyła brew, odegrała nadąsanie.
— Sugeruje pan, że kiepska ze mnie artystka? 
— Nigdy w życiu. — Wtulił policzek w jej bok. — Tylko się zastanawiam. To spojrzenie jest...
— Złe? — Wyswobodziła się z jego ramion, nim zdołał ją zatrzymać. W dwóch szybkich krokach zbliżyła się do sztalugi, pochyliła się, zerkając to na Cahira, to na młodzieńca z obrazu, porównując podobiznę z oryginałem. — Przekłamałam ci kolor oczu?
— Jest w porządku. — Podniósł się, stanął tak, by zetknąć się z nią łokciem. — Kolor się zgadza. Ale... zawsze patrzę w ten sposób?
Rhiannon uśmiechnęła się pod nosem.
— Przynajmniej na mnie.
Otoczył ją ramionami, cmoknął we włosy.
— Nie pokazuj Ishilowi i Jezabel. Też będą chcieli.
Zamknęła oczy, oparła mu głowę na piersi. 
— Nie pokażę.

~*~

Jezabel,
wiem, że Ty i Rhiannon byłyście sobie bliskie. Często widywałem Was razem. Lubiłem na palcach zakradać się do salonu, w którym zwykłyście przesiadywać, i patrzeć, jak Ty uczysz ją malować oczy, jak ona uczy Cię malować na płótnie czerwone dalie. Poniekąd zdumiewało mnie, że tak dobrze się dogadujecie. Byłyście zupełnie różne. Ty: wysoka, śniada, w spodniach, z wysoko upiętymi kruczymi włosami, z bronią u pasa. Ona — blondynka, drobna, w zwiewnej sukience.
Był czas, gdy sądziłem, że powinnyście przestać się widywać. Rhiannon bardzo się zmieniła, odkąd zaczęłyście się przyjaźnić. Miałaś na nią duży wpływ. Nie podobało mi się, że uczysz ją jeździć konno, że w wolnych chwilach wieszacie na jabłoniach wokół naszego zamku tarcze, a potem szyjecie do nich z łuku. Nie podobał mi się jej męski strój, mocny makijaż, związane włosy, broń. Podskórnie czułem, jak to się skończy. Nie pomyliłem się.
Gdy Rhiannon przyszła do mnie i Ishila, mówiąc, że chce trenować z Leonisem walkę wręcz, zabroniliśmy jej kategorycznie. Obaj. Dlaczego? Zbyt dobrze znaliśmy szpaka. Jego i jego metody. Leonis z nikim się nie cackał. Oberwaliśmy od niego nie raz, nie dwa. Nie było treningu, z którego nie wrócilibyśmy poobijani. Szpak powtarzał, że walka to nie zabawa, że mamy się oswoić z tym, że boli. Mówił, że skoro nie jesteśmy ani silni, ani postawni, musimy być zręczni i gwałtowni. Dostawało nam się, gdy nie byliśmy wystarczająco szybcy; zyskiwaliśmy nowego siniaka, jeżeli nie zdołaliśmy się zasłonić na czas. 
Powiedzieliśmy jej o tym. Tłumaczyliśmy, że wywijanie bronią z Leonisem nie jest dla niej odpowiednim zajęcie. Ale ona się uparła, nie chciała nas słuchać. Poszliśmy na kompromis. Zaproponowaliśmy jej, że to my będziemy ją uczyć. Zgodziła się. Czy wynikło z tego coś dobrego? Nie. Już na trzecim treningu zdenerwowała się, powiedziała, że Ishil nie traktuje jej poważnie, że daje jej fory, że jest zbyt ostrożny, że ona niczego się w ten sposób nie nauczy. Zaproponowałem, by zmierzyła się ze mną. Uciekła po kilku minutach, krzycząc, że jestem jeszcze gorszy.
Próbowałem z nią jeszcze potem porozmawiać. Delikatnie, na spokojnie. Nic nie wskórałem. Dotarło do mnie za to, że jeżeli dalej będziemy otaczać ją przesadną troską, zrobimy jej krzywdę.
Tak, poszła do Leonisa. Tak, bez naszej zgody. Tak, na tym się nie skończyło. To, że zechce pracować dla Ksandra jak ja i Ishil, też przewidziałem. Bo, jak sama wiesz, Ksander tego od niej nie wymagał. Rhiannon nie nadawała się do pracy w przestępczym półświatku. Była krucha, niewysoka, nie potrafiła przyaktorzyć jak Sile, nie była tak zuchwała i wulgarna jak siostrzyczki, nie umiała bić się tak, jak Ty. Sowa o nią nie dbał. Dał jej pokój na obrzeżach miasta, pozwolił zajmować się czymkolwiek. 
O tym, że została przyjęta do Familii, dowiedzieliśmy się po fakcie. Załatwiła to z Ksandrem, nie z nami. Ishila zalała krew, gdy się o tym dowiedział. Myślałem, że spuści jej lanie. Pierwszy raz słyszałem, by podniósł na nią głos. Krzyczał, że na placu koło cytadeli codziennie kogoś wieszają, że my dwaj pracujemy właśnie po to, by ona nie musiała, że jest rozkapryszoną smarkulą, że nie wie, na co się pisze. Rhiannon odkrzyczała mu, że nie będzie siedziała bezczynnie, gdy my będziemy nadstawiać dla Familii karku, że ona wciąż nie może pogodzić się z faktem, że jej bracia to bandyci i że będzie pracowała z nami, bo jeżeli któryś z nas na tym placu skończy, to ona przynajmniej nie będzie musiała żyć dalej z myślą, że stało się tak z jej powodu. 
Ishil wpadł do Ksandra z hukiem. Zrobił awanturę. Ksander wyrzucił go za drzwi, mówiąc, że Rhiannon jest dorosła, że sama o sobie decyduje. 
Zaczynała jak większość: jako wróbelek. Otrzymywała mało znaczące zadania w stylu: przynieś, dostarcz, sprawdź, znajdź, dowiedz się. Po kilku miesiącach awansowała na drozda. Zaczęła pracować ze mną. Radziła sobie nieźle. Nie minęły dwa lata, a napadała z nami na dyliżanse, furmanki, konwoje i pocztyliony, szyjąc z łuku tak, że aż lotki syczały. Nadszedł moment, w którym przestała potrzebować ochrony. Mimo to zawsze starałem się być blisko, by móc zasłonić ją ramieniem, gdyby coś poszło źle.
Jezabel, 
wiesz, że nie wszyscy kochaliśmy się w Familii. Relacje pomiędzy członkami były różne. Nie za każdym poszedłbym w ogień. Nazywaliśmy się Rodzina, ale nie zawsze zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy tę rodzinę tworzyli. Bywało, że dochodziło do przepychanek. Często ktoś się z kimś sprzeczał. Ishil lubił ścierać się na słowa z Aidenem, Aiden darł koty z siostrzyczkami, siostrzyczki skakały sobie do oczu z bliźniakami, bliźniacy przy każdej okazji kręcili nosem na Leonisa, Leonis był cięty na każdego. Ale do Rhiannon nikt nic nie miał. Była spokojna, nikomu nie wchodziła w paradę, z nikim nie rywalizowała. Nawet Ksander darzył ją pewną sympatią. Dał jej mały pokój, który mogła przerobić na warsztat malarski. Spod pędzla Rhiannon wyszło wiele wspaniałych dzieł, prawda? Te obrazy miały duszę. Pewnie dlatego, że malowała tylko to, co znała. Milczące niebo nad Ovenore; bezpańskiego kota, który niekiedy przychodził, by łasić się do jej nóg; Hyperię, Twoją klacz, na której uczyła się jeździć konno; kołujące nad placem koło cytadeli gawrony, tak liczne, że gdy wzbijały się do lotu, wydawało się, że przesłonią niebo. 
Umiała także szyć. Kiedyś uparła się, że poozdabia nam płaszcze. Ishilowi wyszyła srokę na piersi. Ładną, z dumnie uniesionym ogonem i koralikiem zamiast oka. Mnie wyszyła drozda na rękawie. Małego, zgrabnego ptaszka z zadziornie przechyloną główką i rozpostartym skrzydłami. Nie mam już tego płaszcza, Jezabel. Strażnicy więzienni zerwali go ze mnie, gdy trafiłem do aresztu. Nie odzyskałem go. Nie wiem, co się z nim stało.

~*~

Rhiannon odłożyła szczotkę na toaletkę. 
— Cahir? — Jej lustrzane odbicie spojrzało mu w oczy, posłało zaskoczony uśmiech. — Co tu robisz o tej porze?
Zbliżył się, krocząc ostrożnie w ubłoconych jeździeckich butach, nie zdejmując podróżnego płaszcza.
— Przyszedłem tylko na chwilę. Ksander wysłał mnie z listem do Aidena. Ruszam za Ethnę, do Saris.
Obróciła się na krześle, założyła kosmyk włosów za ucho. W jej oczach zatlił się cień troski. 
— Coś pilnego?
Wzruszył ramionami. Sztywno, ze źle odegraną nonszalancją.
— Nie wiem, nie znam szczegółów. Raczej nie — skłamał. Spróbował się uśmiechnąć, złagodzić ton, jakoś wyzbyć się powagi z gestów i spojrzenia. — Mam coś dla ciebie.
— Dla mnie?
Skinął głową, wręczył jej pakunek, który dotychczas trzymał za plecami. Rhiannon pogładziła brązowy papier, popatrzyła na Cahira spod rzęs.
— Co to takiego?
— Sprawdź.
Rozpakowała sukienkę, uniosła ją do góry. Przyjrzała się jej, trzymając ramiączka w wyciągniętych przed siebie dłoniach. Stanęła przed lustrem, przyłożyła ją do ciała, obróciła się, zafalowała draperiami.
— Prześliczna. Dziękuję. 
Popatrzyła na niego przez ramię. Jej spojrzenie nagle przygasło, uśmiech zsunął się z twarzy.
— Nie jest kradziona, prawda?
Cisza.
— Nie jest —  zapewnił, odwracając wzrok. — Kupiłem ją. Jaką wartość miałby kradziony prezent?
— Właśnie. — Kąciki ust Rhiannon znów się uniosły, ale oczy pozostały nieruchome, smętne. — Jaką?
Oparł się bokiem o parapet, spojrzał w dół, na labirynt ciasnych, cuchnących uliczek stolicy, na grupkę rozkrzyczanych dzieci, ciskających kamienie w wyliniałego, przeraźliwie chudego kota. Przesunął pustym wzrokiem po kamiennych, obtłuczonych fasadach, powybijanych oknach, zrujnowanym bruku, schnących na krzywo zawieszonym sznurze szmatach. Westchnął, patrząc na milczące, bezchmurne niebo, to niebo, które malowała tak wiele razy.
— Cahir? — zapytała cicho, szeptem.
— Jestem.
— Nigdy nie powinieneś był zostawać złodziejem, nie nadajesz się, ty nie jesteś...
— Przestań, Rhiannon — uciął. Odsunął się od okna, obrócił twarzą ku drzwiom. Zdumiało go brzmienie własnego głosu. Był szorstki, dziwnie obcy. Nie chciał mówić do niej w ten sposób. Dodał wyraźnie łagodniej: — Przecież dobrze wiesz, że ja umiem tylko kraść.

Ciemność
Zsiada się
W lustrach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz