niedziela, 18 października 2020

Od Cahira — Tu są lwy II

O znam, na pamięć znam i nie chcę
powtórzyć, naprzód znać nie mogę
moich postaci. Tak umieram
z pół-objawionym w ustach Bogiem.
K. K. Baczyński, Spojrzenie

Jezabel,
posłuchaj mnie.
Nigdy z nikim o niej nie rozmawiałem. Ani z Ishilem, ani z Ksandrem, ani nawet z Rhiannon. To dla mnie trudne. Nie wiem, czy potrafię wyjaśnić, dlaczego. Te wszystkie wspomnienia.... One pozacierały się, nie sprawiają już bólu. Minęło zbyt wiele czasu, by wciąż mogły wywoływać we mnie te same emocje. Teraz, sięgając pamięcią wstecz, czuję tylko pustkę. Tępe, słabe wrażenie, echo żalu, który już się wyczerpał. To jak ukłucie w sercu, ale tak łagodne i znajome, że nie kojarzy się z cierpieniem. Wiesz, co mam na myśli?
To było tak dawno, tak dawno... Mogłoby się wydawać: w innym życiu, setki lat temu, gdzieś na drugim końcu świata.
Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam jej zbyt dobrze. Zamykam oczy, próbując przypomnieć sobie jej rysy twarzy, ale w ciemności niczego nie udaje mi się dostrzec. Nie wiem, jakie miała oczy, jaki nos, jakie usta. Jedno jest pewne: nie takie jak ja. Wdałem się w ojca. O nim też chcesz się czegoś dowiedzieć? W takim razie muszę Cię rozczarować. Nie znam go. Nigdy nie widziałem go na oczy. Nie wiem, kim jest, jak się nazywa, gdzie zamieszkuje, czym się para, czy żyje, czy w ogóle kiedykolwiek dowiedział się, że ma syna. Nie wiem, Jezabel. Moja matka na jego temat milczała uparcie, nigdy nie chciała o nim mówić. Choć prosiłem tak bardzo.
Nie, jej twarzy nie pamiętam. Ale wiele innych rzeczy, owszem. Na przykład to, że przez pewien okres pracowała jako tkaczka. Było to stosunkowo opłacalne zajęcie. W stolicy istniał silny popyt na tkaniny. Handlarze często pukali do naszych drzwi, sprzedawali nam kilka partii surowego runa, tłumaczyli, jaki interesuje ich wzór. Zjawiali się po kilku tygodniach, by odkupić gotową tkaninę, jeżeli im się spodobała.
Moja matka dużo tkała. Gdy byłem dzieckiem, wydawało mi się, że nie robi nic innego. Nieustannie siedziała przy krosnach na wysokim, drewnianym krześle. Obserwowałem, jak przędzie nici za pomocą kądzieli i kołowrotka, przekładając wełnę tam i z powrotem. Nie była to łatwa praca. Przede wszystkim czasochłonna, wymagająca wprawy i cierpliwości. Matka pracowała w pojedynkę, niekiedy od rana do nocy. Czasem jej pomagałem, bo nie dawała sobie rady. Nie było ze mnie większego pożytku. Nie radziłem sobie przy krosnach nawet w połowie tak dobrze, jak ona. Byłem zbyt nieuważny. Parę razy zniszczyłem nić, przez co wielogodzinna praca szła na marne.
Nie pracowała długo jako tkaczka. Od ciężkiej pracy zeszczuplała i podupadła na zdrowiu. Nie jadła i nie spała, wiecznie zajęta wyczesywaniem, zwijaniem, przekładaniem, prostowaniem, barwieniem i wykańczaniem. Zaczęła prać. Pamiętam, jak zarzucała na ramiona wielki kosz z bielizną, brała mnie za rękę i prowadziła nad rzekę. Razem moczyliśmy ubrania w lodowatej wodzie, a potem uderzaliśmy nimi o kamienie, by tkanina zmiękła, a plamy łatwiej schodziły. Moja matka nie była wykwalifikowaną praczką. Zwykle ubrania wracały do swoich właścicieli nie czyste, a tylko odświeżone. Szybko porzuciła tę pracę. Płacono jej wyjątkowo marnie, a wielogodzinne moczenie rąk w lodowatej rzece nie służyło jej zdrowiu.
Potem... Potem zaczęła sprzątać mieszania nieco zamożniejszych mieszczan. Pracowała coraz mniej, wciąż chorowała, bladła, słabła. Zaczęła nam pomagać siostra mojej matki, ciotka Helga, ale robiła to niechętnie, jakby z litości. Sama tyrała jak koń, mając na utrzymaniu moje cztery kuzynki. Pamiętam, że lekceważyłem wtedy nieco stan zdrowia matki. Chorowała często, więc byłem przyzwyczajony, że kaszle, że ma gorączkę, że nie wygląda dobrze. Wierzyłem jej, gdy głaskała mnie po głowie, powtarzając, że mam się nie martwić, że zaraz jej przejdzie, bo to nic poważnego, tylko chwilowa słabość. Spędzałem z nią coraz mniej czasu, rzadko bywałem w domu. Wolałem szlajać się po mieście ze swoimi rówieśnikami.
Pytasz, czy poszedłem do szkoły? Nie. Nie było pieniędzy, by przyzwoicie mnie ubrać, a co dopiero sprawić mi książki, pergaminy, pióra czy atrament. Matka nie nauczyła mnie także czytać i pisać, bo sama tego nie potrafiła. Czy miałem do niej o to żal? Absolutnie. Nie czułem się z tego powodu gorszy. Wtedy to, czy jestem analfabetą, czy nie, nie było dla mnie istotne. Jako dziecko nie znałem osobiście nawet jednej dobrze sytuowanej, wykształconej, zamożnej osoby. Nie miałem pełnej świadomości tego, kim jestem, skąd pochodzę, jaka jest moja klasa społeczna. Wszystkie dzieciaki z podwórka, z którymi się bawiłem, były równie obdarte i niewyedukowane co ja. Koleżanki mojej matki każdego dnia urabiały sobie ręce po łokcie, zupełnie jak ona sama. Taki stan rzeczy uważałem za coś normalnego. Po prostu nie miałem wtedy dobrego porównania, Jezabel.
Mimo to kochałem ją. Tak, kochałem moją matkę. Dała mi tyle, ile mogła. Niewiele, ale wszystko, co miała. Nie żałowała mi niczego, co było w jej zasięgu. Nigdy nie podniosła na mnie ręki. Kiedyś nawet uszyła mi zabawkę. Jedyną, jaką kiedykolwiek miałem. To był królik. Z białego płótna, miał wielkie oczy z guzików. Gdy byłem małym chłopcem, bardzo chciałem mieć żywego królika, wiesz?
Kochałem ją, ale nie byłem idealnym synem. Sprawiałem pewne kłopoty wychowawcze. Spróbujesz zgadnąć, ile miałem lat, gdy po raz pierwszy coś ukradłem? Jedenaście. Może nawet niecałe. Ale wtedy nie robiłem tego z nudy i dla zabawy. Wówczas był to dla mnie alternatywny sposób na radzenie sobie z głodem. Starsi koledzy pokazali mi, jak podbierać stygnące pieczywo z parapetów tak, by piekarz się nie zorientował. Kradłem na targach, ulicach, bywało, że włamywałem się do sadów i ogrodów. Mówiąc nieskromnie, miałem talent. Można powiedzieć, że posiadałem pewne wrodzone predyspozycje. Byłem niewysoki, szczupły, nie rzucałem się w oczy. Zwykle wszystko uchodziło mi na sucho. Tak, zwykle. Nie zawsze.
A potem... Potem przyszła zima i matka ciężko zachorowała. Tym razem wiedziałem, że sytuacja jest poważna. Nigdy wcześniej nie było z nią tak źle. Miała gorączkę, kaszel, pluła krwią, słyszałem, jak przy każdym oddechu świszczy jej w płucach. Przestała pracować. Pieniądze szybko się skończyły. Zalegaliśmy z czynszem, właściciel kamienicy łomotał do naszych drzwi regularnie. Szafki świeciły pustkami: nie mieliśmy ani jedzenia, ani leków. Nie wiedziałem, co robić. Stan matki pogarszał się z każdym dniem. W pewnej chwili nie potrafiła już samodzielnie podnieść się z łóżka. Byłem przerażony. Pobiegłem do ciotki Helgi na drugi koniec miasta.
Gdy uchyliła drzwi, nie wpuszczając mnie do środka, opowiedziałem jej o wszystkim jednym tchem. Pamiętam, że mówiłem szybko, chaotycznie, bezładnie, że ciotka mnie nie rozumiała, że musiałem jej tłumaczyć wszystko dwa razy. Gdy w końcu doszliśmy do porozumienia, dłuższą chwilę spoglądała na mnie w milczeniu. A potem sięgnęła do kieszeni.
— Bierz i zabieraj się stąd. — Nasypała mi do ręki trochę miedziaków. — To wszystko, co możesz ode mnie dostać. Wracaj do matki. Więcej nie mam.
Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Stałem przez chwilę w bezruchu, pogrążony w chłodnym cieniu podniszczonych ścian ostatniego piętra. Co mogę za to dostać?, pytałem drzwi, zaciskając usta, ściskając drobne w garści, słuchając, jak ciotka przekręca klucz w zamku. Jak to może jej pomóc?
Nie wróciłem do matki od razu. Zdobyłem się na desperacki krok. Zacząłem pukać do sąsiadów, moich znajomych, osób, które uważałem za przyjaciół matki. Prosiłem o pomoc. Nie, nie prosiłem. Żebrałem. Jedna kobieta dała mi pęk ziół, inna: trochę chleba, jeszcze inna — kilka koron. Większość odprawiła mnie z kwitkiem.
Gdy wróciłem do domu, matka spała. Nie zostałem z nią długo. Pognałem na targ, wydałem korony i drobiazg od ciotki. Kupiłem to, co uznałem za potrzebne, a to, na co mi nie starczyło, cóż, po prostu sobie zabrałem. A potem... Modliłem się całą noc. Czuwałem. Na podłodze, w cieniu łóżka, na którym leżała matka. W ciszy, przerywanej tylko jej świszczącym oddechem i głuchym, odległym chrobotaniem myszy w ścianie.
Czy pomogło? Nie. Modlitwa małego ulicznika nie jest nic warta, Jezabel.
Siedem dni później zmarła. Miałem dwanaście lat. Była zima.
A potem... Potem było gorzej, coraz gorzej.
Trafiłem do ciotki. Byłem zdumiony, że mnie przyjęła. Nigdy za mną nie przepadała. Uważała mnie za lenia i chuligana.
Ja też nie miałem o niej najlepszego zdania, nawiasem mówiąc.
— Nie udałeś się, chłopcze — uwielbiała powtarzać, kręcąc głową, przywołując na twarz wyraz pozornej troski. — Wziąłeś sobie wszystko, co najgorsze. Lichą posturę matki i gębę ojca skurwysyna.
— Znała ciotka mojego ojca? — zapytałem któregoś razu, tłumiąc gniew.
Parsknęła wtedy, setnie rozbawiona.
— A któż nie znał?
Nigdy nie powiedziała mi więcej. Do mówienia na temat mojego ojca była jeszcze mniej skora niż moja matka.
Z ciotką, oprócz czterech córek, mieszkał mąż, wuj Braden. Był stolarzem, prowadził niewielki warsztat na obrzeżach stolicy.
— W tym domu każdy pracuje — oznajmił na wstępie, łypiąc spod brwi. — Kto nie pracuje, ten nie je. Rozumiesz, co to znaczy?
Rozumiałem, naturalnie. Pozwolono mi zdecydować, czy będę uwijał się przy krosnach z ciotką i jej córkami, czy pomagał wujowi prowadzić interes. Wybór był prosty i oczywisty.
Wuj, choć surowy i mrukliwy, miał dobre serce. Nie zmuszał mnie do ciężkiej fizycznej pracy przy obróbce drewna. Nauczył mnie rzeźbić. Po trzech tygodniach w warsztacie umiałem już wyskrobać na ławie czy kubku prosty deseń. Po trzech miesiącach ozdabiałem przeznaczone na sprzedaż zydle, stoły i skrzynie. Po roku potrafiłem samodzielnie wystrugać z brzozowego drewna figurkę psa. Ze wszystkimi detalami. I zupełnie psa przypominającą. 
Muszę przyznać, że całkiem lubiłem wuja. Podobnie jak ja, nie był zbyt rozmowny, cenił ciszę przy pracy. Zdarzyło się parę razy, że mnie pochwalił. Uznał kiedyś, widząc rezultaty mojej pracy, że mam zręczne ręce, że może w przyszłości zostanę snycerzem, jeżeli ktoś przyjmie mnie na terminatora. Jego słowa mile mnie połechtały. Odkąd zamieszkałem u ciotki, rzadko zdarzało się, że ktoś mówił o mnie dobrze. Zacząłem starać się jeszcze bardziej, pracować jeszcze ciężej, jeszcze sumienniej. Doszło do tego, że prawie nie rozstawałem się z małym, ostrym nożykiem do drewna, który dostałem na własność w tajemnicy przed ciotką. Strugałem niemal w każdej wolnej chwili. W warsztacie nieustannie walały się nam pod nogami drewniane odpadki, więc nie mogłem narzekać na brak surowca. 
Pytasz, czy u ciotki też kradłem? Tak, ale przez krótki czas. Nie byłem dostatecznie uważny, ciotka i wuj szybko się o tym dowiedzieli. Dostałem rzemieniem i momentalnie przeszła mi ochota, by wymykać się na szaber. Potem byłem grzecznym chłopcem. Wuj był dobry, to prawda, ale nie pobłażał mi. Złodziejstwa pod swoim dachem nie tolerował.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie zmarł. Chyba kolejnej jesieni. Chyba na apopleksję. Warsztat poszedł pod młotek, sprzedany za bezcen pierwszemu nabywcy, jaki się nawinął, by na czas pokryć koszty pogrzebu.
Potem nadeszła sroga zima. I głód w stolicy. Handlarze ani nie mieli runa na sprzedaż, ani nie chcieli kupować gotowych tkanin. Ciotka pozbyła się krosen i zaczęła prać. Zaprzęgła do roboty wszystkie swoje córki, łącznie z najmłodszą, ośmioletnią. Chciała również mnie znaleźć jakieś zajęcie, ale nie pozwoliłem jej na to, nie chciałem pracować. Byłem w buntowniczym nastroju, podburzony nie najlepszym traktowaniem, zły na cały świat za doznawane na każdym kroku krzywdy, za wszystkie te nieszczęścia. 
Z jakiego powodu miałbym pracować? Może dla ciebie, ciotko?, drwiąco uśmiechałem się w duchu. Dla osoby, która spogląda na mnie wyłącznie z wyższością i od pogardy? Która nie przepuszcza żadnej okazji, by mnie zelżyć, która dokłada wszelkich starań, bym czuł się u niej jak nieproszony gość? Która każe mi spać na zimnej kuchennej podłodze, bo nie wyobraża sobie, by młodociany przestępca mógł przebywać w jednym pokoju z jej porządnymi córkami? 
Nie, Jezabel, to wszystko nie skończyło się dla mnie dobrze. Długo żałowałem potem, że zacząłem się jej stawiać, że po prostu nie zacisnąłem zębów i jakoś tego nie przeczekałem. Miałem trzynaście lat, gdy wylądowałem w przytułku. Ciotka miała szczęście. Gdybym był rok starszy, już by mnie nie przyjęli. 
Dotychczas butnie uważałem, że nic gorszego niż konieczność mieszkania pod jednym dachem z ciotką Helgą nie może mnie spotkać. 
Grubo się myliłem. Najczarniejszy, najtrudniejszy okres mojego dzieciństwa miał dopiero nadejść. 
Przytułek...
Miejsce, w którym w swoim dzieciństwie doświadczyłem największej nędzy, największej rozpaczy, największej samotności.
Nie znam właściwych słów, by opisać, jakie warunki tam panowały. Przede wszystkim bieda, przeraźliwa bieda, a oprócz niej: choroby, brud, smród, wszy, brak opieki. I głód. Okropny głód. Wiesz, czym jest prawdziwy głód, Jezabel? Prawdziwy głód jest wtedy, gdy na brudne miejskie gołębie zaczynasz spoglądać ze smakiem.
Z tego okresu wspomnień mam zbyt wiele. Niekiedy wracają w snach. 
Pamiętam bójki. Wciąż widzę jak silniejsze, starsze dzieciaki przemocą zabierają jedzenie mniejszym i słabszym. Karmiono nas podle. Jedna porcja nie wystarczała na jedno dziecko. Początkowo miałem spokój, bano się mnie zaczepiać. Trafiłem do sierocińca w stanie średnim, ale nie godnym pożałowania. Nie próbowano podbierać mi jedzenia. Do czasu. Niszczyły mnie choroby, moja kondycja psychiczna pogarszała się z każdym tygodniem. Słabłem powoli, ale nieuchronnie. 
Pamiętam, że się zadręczałem. Nie miałem żadnego zajęcia, niczego, co mogłoby odwrócić moją uwagę od miejsca, w którym się znalazłem. Miałem mnóstwo czasu, by myśleć o przeszłości. O ojcu, który mnie porzucił, który mnie nie chciał, o matce, która, jak do znudzenia powtarzała mi ciotka, umarła przeze mnie ze zgryzoty i przepracowania, o ciotce, która pozbyła się mnie ot tak, bez żalu, bez cienia sentymentu, jak psa. Wtedy chyba po raz pierwszy w pełni uświadomiłem sobie, że moje życie jest przegrane. Że jestem przedstawicielem najniższej klasy społecznej, że pochodzę z samego dna, że jestem nikim znikąd, że nikt o mnie nie dba. Ale jeszcze wtedy nie było we mnie nienawiści. Wtedy jeszcze nie nienawidziłem nikogo. Nawet ciotki. Jeżeli już miałem do kogoś żal, to do siebie. 
Pamiętam, że chorowałem. Zdrowie, które dotychczas mi dopisywało, opuściło mnie całkowicie. Z jednej choroby wpadałem w drugą. Z przeziębienia w grypę, z grypy w anginę, z anginy w zapalenie płuc. Nie dziw się, Jezabel. Higiena w przytułku stanowiła pojęcie abstrakcyjne. Dzieciaki, brudne do granic możliwości i stłoczone jedne na drugich, zarażały się od siebie nawzajem. Nikt się tym nie przejmował, nikt ich nie leczył, nikt o to nie dbał. W porządku, dobrze, myślałem, zwinięty w kłębek na podłodze, pod pokrytą grzybem ścianą, rozpoznawszy u siebie pierwsze objawy szkorbutu. Niech tak będzie. Niech to wreszcie się skończy. Niech mnie w końcu coś trafi. 
W tamtym momencie, gdyby ktoś mnie zapytał, czy gdybym miał wybór, chciałbym pojawiać się na tym świecie, poważnie bym się zastanowił.
Pamiętam, że zgony wśród dzieci były częste. Nikt się nimi nie przejmował. Niekiedy ciało leżało na podłodze kilka dni, nim ktoś postanowił się nim zainteresować i je zabrać.
I pamiętam, że się modliłem. Jakiś czas. Bez zapału, obojętnie, sucho powtarzając wyuczone na pamięć wersy. A potem przestałem. Szybko doszedłem do wniosku, że to bezcelowe. Bóstwa nie dbają o sieroty.
Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że to właśnie wtedy nastąpił pierwszy etap mojego stopniowego odczłowieczania się. W tym właśnie okresie zacząłem robić się nieczuły na wszystko, niezdrowo obojętny. Nabawiwszy się choroby sierocej, potrafiłem kilka godzin z rzędu kołysać się w przód i w tył, biernie wpatrując się w przestrzeń. Przestałem być hardy, stałem się pasywnie posłuszny. Gdzie mnie postawiono, tam stałem. Nie miałem siły się stawiać. Nie miałem siły choćby myśleć o buncie. Moja kondycja psychiczna była nie do pozazdroszczenia. 
Pewne wspomnienie nad wyraz dobrze wyryło się w mojej pamięci.
Jest noc. Leżę na podłodze w pokoju na ostatnim piętrze. Mam gorączkę. Choruję od kilku dni. Od kilku dni nie wiem, co się ze mną dzieje, mylę jawę ze snem. Jestem słaby. Jest zimno, mam lodowate deszcze. Nie mam czym się okryć. Jakimś nadludzkim wysiłkiem podnoszę się ze swojego posłania, staję na nogi. Podchodzę do ściany, wyciągam rękę, by sprawdzić, czy przez nią przejdzie. Nie przechodzi. Palce zatrzymują się na chropowatej powierzchni. To jeszcze nie koniec. Moja historia trwa. 
Jezabel.
Możesz tego nie zrozumieć.
Ale czasem, gdy czułem się dobrze, podchodziłem do okna, patrzyłem ponad dachami kamienic, na jasnoniebieskie niebo, piękne i czyste. To niebo, niebo nad Ovenore... Ono dobrze mnie zna. Widziało mnie, gdy byłem nikim, widziało mnie, gdy miałem wszystko. Milczało, gdy balansowałem na skraju przepaści, gdy od śmierci dzielił mnie krok, milczało, gdy byłem bezpieczny pod skrzydłami Ksandra, gdy żyłem pełnią życia, gdy prowadziłem się jak książę. Pułap tego nieba był zawsze wobec nas, złodziei, niewzruszony, doskonale obojętny. I cokolwiek by się nie działo, bogów nie ma dla nas, Jezabel. I nie, nie czułem się winny, podkładając ogień pod świątynne mury. Nie miałem wyrzutów sumienia, gdy rabowałem marmurowe figury, złote kielichy i wazy; gdy udawałem, że nie widzę, jak Aiden i Gareth za włosy wywlekają kapłanki na zewnątrz. 
A potem... Potem poznałem Ishila i jego siostrę Rhiannon. Gdybyś mogła zobaczyć ich takimi, jakimi byli wtedy, nie uwierzyłabyś, że to oni. Jeżeli moje żebra można było liczyć, sunąc mi palcem po boku, ich było widać przez skórę.
Jeżeli ja nie miałem w przytułku lekko, oni przeżyli tam piekło. Nienawidzili ich opiekunowie, nienawidziły ich inne dzieci. Wiesz, dlaczego? Bo mieli trochę bardziej regularne rysy twarzy, trochę bardziej lśniące włosy, trochę bardziej spiczaste uszy. To nie był koniec ich problemów. Starsi chłopcy interesowali się Rhiannon. Choć zaniedbana, miała w sobie pewien urok. Ishil czasem nie dawał sobie z nimi rady. Pewnego razu pomogłem mu ich przegonić. Tak zaczęła się znajomość. Trywialnie, wiem o tym. Ale dzieje moje, Ishila i Rhiannon to zupełnie inna historia, Jezabel.
W każdym razie: potem nie byłem już sam. Nasza trójka stała się nierozłączna. Pomagałem Ishilowi opiekować się Rhiannon. Miała wówczas jedenaście lat. Traktowałem ją jak młodszą siostrę. Przez długi czas.
Z sierocińca uciekliśmy wiosną. Kilka miesięcy żyliśmy na ulicy z tego, co mnie i Ishilowi udawało się zdobyć.
A potem...
Wiesz, co było potem. Na pewno się domyślasz.
Potem był Ksander, potem była Familia. 
Ksander.
Jego pamiętam doskonale; jego będę pamiętał do końca życia. Zawsze, gdy o nim myślę, widzę go takiego, jakim widywałem go w Dziupli. Zbójecko przystojnego, z jasnymi włosami, łagodnym uśmiechem i bladymi, lodowatymi oczami. Siedzącego z nogą założoną na nogę na krześle z wysokim oparciem, które dziwnie przypominało tron, podpierającego policzek dwoma palcami, na których błyszczały kamienie. Ubranego w wytarty czarny płaszcz, posiadający niezliczoną ilość łat. Przyglądałem mu się niezliczona ilość razy. Każda łata miała odmienny kształt, kolor i wzór: inną wstawiono na lewym łokciu, inną na prawym. Ksander nosił też szeroki pas z czarnego aksamitu, pod którym chował sztylet w metalowej pochwie. Pamiętam też, że górne guziki koszuli nosił zawsze rozpięte, a na jego szyi wisiał pęk starych wisiorków, medalionów i amuletów. 
Ksander.
Herszt złodziejskiej szajki działającej na terenie Ovenore.
Człowiek, któremu zawdzięczam wszystko.
Uśmiechasz się? Nie śmiej się, Jezabel. Wiem, jak Ty go postrzegałaś, pamiętam, co o nim mówiłaś. Wielokrotnie powtarzałaś mi, że on nie robi niczego z dobroci serca, że nie dba o nasz los, że dla niego liczy się wyłącznie to, czy może na nas zarobić, a jeżeli tak, to ile. Że wykorzystuje kobiety i dzieci, osoby najbardziej bezbronne, najbardziej podatne na jego wpływ. Że on pragnie, byśmy myśleli, że jesteśmy mu coś dłużni, że on chce, byśmy postrzegali go jako wybawiciela i dobroczyńcę. Wielokrotnie kłóciliśmy się o Ksandra. Sprzeciwiałem się ostro, gdy zaczynałaś mówić o nim źle. Zawsze w końcu machałaś na mnie ręką, powtarzałaś, że jestem w niego zapatrzony, że widzę to, co chcę widzieć.
Wtedy, w Ovenore, spierałem się z Tobą. Nie potrafiłem przyznać Ci racji, choć podświadomie czułem, że mówisz prawdę. Teraz dojrzałem do tego, by przyznać, że się myliłem. Ksander nas wykorzystywał. Ksander na nas zarabiał. A ja byłem w niego zapatrzony. Przepraszam.
Nie, Ksander nie był aniołem.
A mimo to...
Nie mam do niego żalu. Nigdy nie miałem. Nikt nie dał mi więcej od niego. Zawsze będę wobec niego lojalny. Nawet nie próbuj tego zrozumieć, Jezabel. 
Pamiętam, że lubiłaś powtarzać, że on nie ma serca, że wciąż kłamie, że tylko oszukuje. Nigdy się z tym nie zgodzę. Ksander w życiu złożył mi tylko dwie obietnice. Każdej z nich dotrzymał. Mówił, że jeżeli przyłączę się do niego, będę miał wszystko, czego zapragnę. I ja przez parę chwil trzymałem w swoich ramionach wszystko. Dał mi rodzinę, bogactwo, życie, o którym zawsze marzyłem, a którego nigdy nie miałem zaznać. Wiesz, co jeszcze powiedział? Że będę to miał tylko na kilka uderzeń serca, bo w Ovenore złodzieje nie żyją długo, a ich koniec zawsze jest straszny.
Koniec Familii był straszny, Jezabel. 

Ciszy
Chmury

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz