poniedziałek, 19 października 2020

Od Cahira — Tu są lwy III

I teraz znów siedzimy kołem,
i planet dudni deszcz — o mury,
i ciężki wzrok jak sznur nad stołem,
i stoją ciszy chmury.
K. K. Baczyński, Spojrzenie


~Część druga~

Jezabel,
Pamiętam swój pierwszy dzień w Familii. 
Ksander kazał mi się umyć i przebrać w nowe ubrania. Obciął mi włosy, po czym poprosił, żebym podszedł do lustra. Było wielkie, w ciężkiej, bogato zdobionej ramie, tak wysokie, że mogłem się w nim przejrzeć od stóp do głów. A więc to jest, ciotko Helgo, ta słynna gęba ojca skurwysyna?, pytałem swoje odbicie, unosząc brwi, wykrzywiając usta w nieładnym uśmiechu.
W Familii pełniłem funkcję drozda. Przez długi czas. Nie był to wysoki stopień. Powiedziałbym, że średni. Robiłem za posłańca Ksandra i Leonisa, sowy i szpaka. Gdy trzeba było coś odebrać, komuś zapłacić, wziąć od kogoś pieniądze, coś komuś przekazać, spotkać się z jakąś szarą mewą albo gdzieś się rozejrzeć, było rzeczą prawie pewną, że pójdę ja. Nie, nie byłem jedynym drozdem. Ale ja, mówiąc nieskromnie, byłem najlepszy.
Ishil został przydzielony do srok, miejskich złodziei klejnotów. To oznaczało, że znalazł się w hierarchii członków aż o dwa szczeble wyżej ode mnie. Gdy ja robiłem za chłopca na posyłki, on napadał na kantorki i włamywał się do zakładów złotniczych. Nie, nie podobało mi się to, na początku nie byłem zadowolony, że to jemu przypadła ta funkcja, nie mnie. Leonis wybrał Ishila, bo był ode mnie starszy, wyższy, bardziej wyszczekany. I, tak, byłem zazdrosny, Jezabel. Nigdy mu tego nie okazałem, ale w głębi duszy czułem się... Nie wiem. Pokrzywdzony. Ishil pod okiem szpaka szybko się wyrobił. Nauczył się władać orężem, rozbrajać zamki, jeździć konno. Zmężniał, wyprzystojniał, stał się jeszcze bardziej pewny siebie, by nie rzec: arogancki. Był bystry, miał charyzmę, gdy byliśmy we dwóch, to na nim skupiała się cała uwaga. Ja, cóż, nie rzucałem się w oczy, przeważnie milczałem, wolałem trzymać się w cieniu, a na dodatek miałem w sobie coś takiego, że łatwo było mnie przeoczyć. 
Awansowałem na srokę znacznie później, w wieku dwudziestu dwóch lat. Ksander powołał mnie na Twoje miejsce po tym, gdy podjęłaś decyzję o odejściu. Uzupełniłem niekompletny skład. Wtedy już nie chciałem tej funkcji, próbowałem odmówić jej przyjęcia. Ksander powiedział mi, najgrzeczniej jak się dało, że nie mam nic do gadania, bo on już zdecydował. Wiesz, że nie mogłem z nim dyskutować, Jezabel.
Nigdy nie myślałem o sobie jako o sroce. Uważałem, że nie jestem odpowiednią osobą na to stanowisko. Wolałem dalej wykonywać swoje drobne, niewiele znaczące zadania, bo to było proste i niewymagające, bo nie pociągało za sobą większej odpowiedzialności. Utrwaliło się we mnie przekonanie, fałszywe lub nie, że nie nadaję się na złodzieja błyskotek. Wydawało mi się, że inni sądzą podobnie. Mimo awansu zwracali się do mnie po staremu: droździe. Rhiannon mówiła, że to dlatego, że drozd to ptak, który dziwnie do mnie pasuje. Co mogę powiedzieć? Nie wierzyłem jej. 
Sroki, wrony, drozdy, wróble, mewy... i lwy. Ksander stworzył tę nomenklaturę, on kazał się nam nią posługiwać. Nie mogliśmy używać prawdziwych imion w towarzystwie obcych, osób spoza Dziupli, naszego zamku. Patrolując uliczki, kręcąc się po szynkach, czając przy bramach czy napadając na dyliżanse, używaliśmy ptasich przezwisk.
Wszystkie osoby, które przystępowały do Familii, dostawały od sowy pierścień. Każdy otrzymywał inny, nie było dwóch takich samych. Pamiętam, że Rhiannon trafiła się zwykła obrączka z palladu. Na wewnętrznej stronie miała wyryty drobny napis: vae victis. Ishil dostał sygnet z niebieskim kamieniem, wokół którego rozciągały się słowa: anguis in herba. A ja... Ty wiesz, co ja miałem. Pokazałem Ci kiedyś. Widziałaś napis: hic sunt leones.
Pamiętam, że kilka tygodni po oficjalnym dołączeniu do Familii, poszedłem do Ksandra. Zastałem go siedzącego na swoim ulubionym krześle. Podpierał policzek pięścią, palcami drugiej ręki stukał o podłokietnik. Wzrok utkwiony miał w nieokreślonym punkcie zawieszonym gdzieś w przestrzeni. Gdy spostrzegł moją obecność, uśmiechnął się lekko, gestem pozwolił mi się zbliżyć. Zapytał, czy może mi w czymś pomóc.
— Ksander — zacząłem trochę niepewnie. Nagle to, z czym tu przyszedłem, wydało mi się głupie i nieważne. Poza tym... Onieśmielało mnie to, że Ksander pozwalał mi zwracać się do siebie po imieniu. — Zastanawia mnie, co znaczą te słowa.
Wyciągnąłem otwartą dłoń, na której leżał pierścień, który mi podarował.
— Wszystkie słowa na waszych pierścieniach ode mnie znaczą to samo. 
— Co dokładnie?
— Że macie na siebie, kurwa, uważać — wtrącił Leonis z cienia. Popatrzyłem na niego nieco spłoszonym wzrokiem. Nie wiedziałem, że tu jest.
Nie byłem zadowolony, że się wtedy odezwał. Przyszedłem rozmawiać z Ksandrem, chciałem, by on odpowiedział na moje pytanie, by on mi to wyjaśnił. Wiedziałem, że zrobiłby to lepiej. Poza tym zwyczajnie nie przepadałem za Leonisem. Jego ulubieńcem był Ishil, półelf, złoty chłopak, z którego chciał zrobić srokę. Dla mnie nie miał specjalnych względów. Mnie całkiem lubił Ksander. Przynajmniej tak wtedy uważałem. Zapytał mnie kiedyś, po moim pierwszym poprawnie wykonanym dla Familii zadaniu, czy mam jakieś życzenie, czy jest coś, co mógłby dla mnie zrobić. Powiedziałem, że tak jak Ishil pragnę nauczyć się władać bronią i jeździć konno.
— Stanie się to prędzej czy później, we właściwym momencie — odpowiedział mi. — Wybierz coś innego.
— Chcę nauczyć się czytać i pisać.
Ksander opuścił powieki na znak zgody.
— Może być.
Dotrzymał słowa, uczył mnie osobiście. Pamiętam, że szło mi całkiem nieźle. Szybko opanowałem podstawy. Ksander był ze mnie zadowolony. Gdy osiągnąłem zadowalający poziom czytania, zaczął pożyczać mi swoje książki. Uśmiecham się na to wspomnienie. Przedzieranie się przez nie szło mi koszmarnie. Dostałem zbyt trudne lektury na start. To były ciężkie, grube książki, zbyt poważne jak na mój wiek. Ksander, widząc mój gasnący zapał, klepał mnie po ramieniu, mówił, że jestem zdolny, że mam się nie zniechęcać zbyt szybko. W wolnych chwilach prosił mnie do siebie, siadał na krześle, zamykał oczy i kazał mi czytać na głos. Pamiętam, że w towarzystwie Ishila i Rhiannon nie miałem z tym problemów, ale świadomość, że słucha mnie sowa, szef Familii, pozbawiała mnie kontenansu. Zacinałem się w co drugim zdaniu, przekręcałem wyrazy. Gdyby nie to, że Ksander traktował mnie wyrozumiale, pewnie dałbym sobie z tym spokój.
Ishil nauczył się czytać później niż ja. Pod tym jednym względem miałem nad nim przewagę. Skrycie cieszyłem się, że choć raz jestem w czymś lepszy. Nie dość, że zacząłem wcześniej, to jeszcze szybciej opanowałem podstawy. Nauka pisania była dla Ishila problematyczna. Mówił wtedy z silnym akcentem, wplatał do swoich wypowiedzi elfickie wyrazy. Pamiętam, że nie mówił Rhiannon, tylko „Rjano”. Gdy zwracał się do Ciebie, używał zawsze elfiego odpowiednika Twojego imienia — Isebel. Mnie lubił nazywać „Aiwë”: drozd, mały ptak. Leonis długo pracował nad jego wymową i dykcją. Przyniosło to oczekiwane rezultaty. Różnica między tym, w jaki sposób Ishil wysławiał się pierwszego dnia w Familii, a tym, jak mówił kilka lat później, była nieporównywalna. 
Jezabel, posłuchaj.
Ksander zrobił dla mnie tyle, ile Leonis dla Ishila, lub może nawet więcej, więc, proszę, nie wykrzywiaj warg, gdy mówię, że zawdzięczam mu wszystko. Nikt nie dał mi tyle, co on. Swoje najlepsze chwile przeżyłem w Familii, a miałem je tylko dlatego, że on zechciał mnie do niej przyjąć. I, tak, byłem w niej szczęśliwy. Przez kilka krótkich chwil, gdy miałem wszystko, gdy byłem tylko szarym drozdem i nie musiałem robić rzeczy strasznych. Były momenty, gdy wierzyłem, że wszystko jest dobrze, gdy czułem, że jestem spokojny, że mam po co i dla kogo żyć. Jezabel, uwierz. Wszystkie sceny z przeszłości, które lubię wspominać, pochodzą właśnie z okresu, w którym służyłem Ksandrowi. Wszystkie, co do jednej. Miałem kilka pięknych chwil w życiu. Kilka, ale miałem. Ja echa tych wspomnień zabiorę ze sobą do grobu.

~*~

Siedzieli pod drzewem, na trawie, opierając się o siebie plecami. Odpoczywali, zmęczeni tańcem. Cahir pił wino, Ishil podśpiewywał pod nosem, trzymając przedramiona na kolanach.

Znam ja jeden piękny zamek
Gdzie ma miła przebywa
Siedzi sobie przy stoliczku
Małe ptaszki wyszywa

Jego głos był cichy jak szept, melodyjny i gładki, miękko rozsnuwający się w powietrzu. Od czasu do czasu zagłuszały go niesione wiatrem krzyki, echa rozmów, czyjś donośny śmiech. Cahir odjął butelkę od ust, postawił ją na ziemi, odchylił głowę do tyłu, wsłuchując się w piosenkę. Wyciągnąwszy się nieco na plecach Ishila, spojrzał w górę.
Niebo zasnuwały roziskrzone sploty konstelacji, składających się z milionów maleńkich gwiazd. Cahir dawno nie widział nocy takiej, jak ta. Nic zresztą dziwnego. Ta była wyjątkowa. W końcu jest Caidis, trzydziesty pierwszy sierpnia, święto zakończenia zbiorów. 
Przymknął oczy, odetchnął wionącym od rzeki chłodem, zapachem tataraku i krwawnika. Słyszał, jak polana trzaskają w wielkich, porozpalanych na łące ogniskach. Ktoś znów się kłócił, czyjś koń rżał, jakaś kobieta pięknie się śmiała. To ta sama, co wcześniej?
Przez chwilę było prawie zupełnie cicho. Słyszał tylko szum wody, głuche echa rozmów, rozwiane jedwabiste szepty, równy oddech Ishila. Półelf pochylił się trochę do przodu, Cahir uśmiechnął się, usiadł wygodniej. Teraz miał doskonały widok na rozjaśniony morzem światełek firmament. Wiedział, że spokój nie potrwa długo. Muzycy zaraz skończą przerwę, a wtedy on i Ishil znów będą się bawić.

Dobrze ci jest, moja miła
Bure ptaszki wyszywać 

Ishil urwał. Ostro, bez ostrzeżenia. Wyprostował się, uniósł głowę.
— Gdzie jest Rhiannon?
Brzmienie jego głosu zmieniło się zupełnie. Przestał być łagodny i śpiewny, stał się szorstki. Gdzieś na jego dnie pobrzmiewał cień napięcia.
Cahir także się wyprostował. Przestało mu być wygodnie.
— Z Sile, siedzą na ławie — mruknął.
— Niby gdzie?
Zamknął oczy, ponownie kładąc się na jego plecach. Wyobraził sobie, jak Ishil we właściwy sobie sposób marszczy brew, jak przebiega wzrokiem po twarzach stłoczonych naprzeciw nich osób.
— Koło ognia. Bardziej przy lesie.
— Widzę. — Niepokój gładko zsunął się z głosu Ishila.
— Śpiewaj dalej.
— Tobie nie za dobrze przypadkiem? 
— Nie. — Cahir uniósł kącik ust. — Masz niewygodne plecy, wiesz?
Ishil zaśmiał się cicho, melodyjnie.
— Ale się zrobiliśmy bezczelni, no proszę — wymruczał do siebie, bez gniewu.
Cahir popatrzył na środek łąki, osłonięty od jednej strony wysoką, czarną ścianą lasu. Obojętnie przesunął spojrzeniem po sylwetkach błąkających się między ogniskami osób, które na tle płomieni wyglądały jak czarne, pozbawione twarzy cienie. Odetchnął głęboko, stłumił ziewnięcie. Zaczynało mu się robić chłodno, ostygł po tańcu. Potarł przedramię dłonią, po czym pociągnął z butelki, by się rozgrzać. Wiedział, że nie powinien. Wypił już za dużo. Od jakiegoś czasu szumiało mu w głowie. 
Siedzieli dłuższą chwilę w milczeniu. Cahir próbował odnaleźć wzrokiem jasną sukienkę Rhiannon, ale widok przesłaniała mu jakaś dyskutująca na środku grupa. 
Pierwszy odezwał się bęben. Zahuczał donośnie, bez uprzedzenia. Potem: piszczałki i gęśle. Rozległy się podniecone okrzyki, rozmowy ustały jak nożem uciął, ktoś zaczął gwizdać, ktoś inny: klaskać. Snop iskier buchnął w górę, gdy dorzucono drwa do największego ogniska. W górę poszła wstęga burego, wijącego się jak wąż dymu. Wieśniaczka o niskim, mocnym głosie zaczęła śpiewać w nieznanym Cahirowi języku. Tylko wieśniaczki potrafią tak śpiewać, pomyślał. Jej głos był jednocześnie czysty i ochrypły, przyjemny i surowy. Muzyka oderwała ludzi od ław. Czarne cienie ponownie zaczęły dziko krążyć wśród ognia.
Ishil podniósł się, otrzepał bryczesy. 
— Idziesz tańczyć? — zapytał Cahir.
Ishil wyciągnął rękę, pomógł mu wstać.
— My idziemy — poprawił go, podnosząc nieco głos, by przekrzyczeć nagły gwar.
— Och, raczej nie. — Cahir odnalazł wzrokiem czarnowłosą dziewczynę, z którą wcześniej się bawił. Tańczyła z wysokim brunetem. Jej szara sukienka unosiła się i falowała, gdy obracała się raz za razem. — Moja młynareczka znalazła już sobie kogoś na moje miejsce.
— Daj sobie spokój z młynareczką. — Ishil złapał go za ramię, zaczął ciągnąć w stronę ognia, huku i dymu. Cahir pozwolił się prowadzić. — Na szczęście masz jeszcze mnie. 
— Hm?
— Moja kolej, teraz tańczysz ze mną.
— Z tobą? — Cahir zaśmiał się. Muzyka była coraz bliższa, coraz głośniejsza, coraz bardziej dudniąca. — Jesteś pijany, widzę. Nie wypada.
— Nie, nie wypada — Ishil uśmiechnął się połową ust. — I, tak, jestem. Ale mam to w nosie. Chodź, Aiwë! Ze mną nie zatańczysz? Ze starym druhem?
Złapał go za rękę tak nagle i tak ostrożnie, że Cahir nie potrafiłby powiedzieć, w którym momencie dokładnie się to stało. 
— Nikt nie może się...
Nie skończył. Ishil obrócił nim. I jeszcze raz. Świat przemienił się w smugę dźwięków i rozmytych kolorów. Cahir chwycił ramię półelfa, odzyskując równowagę i ostrość widzenia. Zakręciło mu się w głowie. Uświadomił sobie, że wcale nie jest tylko trochę pijany, jak na początku uważał.
Ishil poprowadził go w krąg bawiących się miejscowych, bliżej centrum, tam, gdzie było najgłośniej, tam, gdzie tańczono najszybciej. Był zaprawiony w tańcu, ruszał się jak demon. Cahir śmiał się, sam dziwiąc się sobie, jak bardzo jest rozluźniony.
Ishil puścił go, strząsnął z twarzy blond włosy, podparł się ręką pod bok. Zatańczył w miejscu, podskakując lekko, z palców. Opadł na piętę, jakby chciał wystukać rytm obcasem, ale nie miał o co, bo pod nogami była tylko wydeptana, sucha trawa. Cahir oparł pięści na biodrach, powtórzył jego kroki.
Zaczęli znów tańczyć razem. Cahir czuł się jak w gorączce. Ziemia kołysząca się pod stopami, żywa muzyka, ostro prowadzący Ishil, sylwetki ludzi, które tylko przez chwilę migały mu w oczach, by po chwili rozpłynąć się w ciemności. I to bezkresne srebrzysto-czarne morze gwiazd gdzieś nad głową.
Muzyka urwała się. Stanęli, opierając się na swoich ramionach, oddychając ciężko, głośno. Oczy Cahira łzawiły od dymu, ze śmiechu. Brakowało mu tchu. Miał wrażenie, że zaraz się udusi. 
— Nigdy więcej.
— Nigdy więcej — zgodził się Ishil, zadzierając głowę do góry, by złapać oddech. Poklepał go po ramieniu. — Nigdy więcej, Aiwë.
Muzyka znowu rozbrzmiała. Podeszła do nich niewysoka, szczupła dziewczyna. Miała kręcone, rudozłote włosy i ciemnozieloną spódnicę. Uśmiechnęła się, oczywiście, do Ishila. Zapytawszy, czy z nią zatańczy, musnęła dłonią jego ramię. Ishil spojrzał na Cahira. Cahir uniósł kącik ust.
— Idź, baw się.
Został sam. Odruchowo spojrzał w kierunku ławy, przy której dotychczas siedziały Rhiannon i Sile, ale teraz nie było tam już nikogo. Ruszył w kierunku stołów, zgarnął z najbliższego butelkę wina, nie troszcząc się o to, kto był jej właścicielem. Był zgrzany, koszula kleiła mu się do piersi, chciało mu się pić.
Uspokoił oddech. Rozejrzał się. Zobaczył jasną, zwiewną sukienkę. Rhiannon. Siedziała na pniu, w złoto-rudym świetle płomieni, w pewnym oddaleniu od tańczących. Cahir, nie patrząc, odłożył butelkę na stół. Szkło omsknęło się, przewróciło, potoczyło bokiem, bluzgając winem. Cahir nie obejrzał się.
Rhiannon, dostrzegłszy go, uśmiechnęła się na powitanie. Nie podniosła się, nawet nie poruszyła, jakby czekając, aż sam się zbliży. 
Cahir stanął obok, bokiem oparł się o pobliski pień. W głowie czuł pustkę. Po co jej szukał? Czego od niej oczekiwał? 
Skrzyżował ramiona na piersi, odwrócił wzrok, odkaszlnął cicho.
— Nie jesteś z wroną?
— Porwał ją do tańca jakiś miejscowy młodzieniec — wyjaśniła. Miała śliczny, melodyjny głos, zupełnie jak Ishil. — Czekam, aż do mnie wróci. 
Rozejrzał się, próbując odnaleźć Sile wzrokiem. Albo nigdzie jej nie było, albo nie potrafił jej rozpoznać spośród dziesiątek wirujących w mroku kobiet. 
— Chyba na razie się na to nie zapowiada.
Uśmiech Rhiannon nieco przygasł, choć spojrzenie wciąż miała łagodne, życzliwe.
— Chyba nie.
Milczeli chwilę. Rhiannon, siedząc nieruchomo, obojętnie wpatrywała się w pogrążony w dzikim tańcu tłum, buchający dym, tryskające w górę płomienie wielkich ognisk. Cahir wiedział, że nie mogła do niego dołączyć. Ishil kategorycznie zabronił jej bawić się z miejscowymi wieśniakami. Zgodził się zabrać ją na Caidis tylko pod warunkiem, że nie będzie z nikim rozmawiać, a jeżeli zechce zatańczyć, przyjdzie do niego. 
Cahir przechylił głowę.
— Nie bawisz się najlepiej, prawda?
— Jestem trochę zmęczona — przyznała. — Znużyło mnie picie wina i huk bębnów.
Cisza.
— Mój brat chciał, byś tu przyszedł? — zapytała po prostu, bez cienia wyrzutu.
— Nie, sam chciałem — odpowiedział trochę za szybko. Speszony własnym zachowaniem, dodał, siląc się na beznamiętną minę i obojętny ton: — Nikt cię nie zaczepiał?
— Nie, ani razu. Wszystko w porządku, możesz wracać się bawić, jeżeli chcesz.
— Nie chcę.
— Więc nie wyganiam — uśmiechnęła się uprzejmie. Uniosła wzrok, spojrzała na niego po raz pierwszy, odkąd przyszedł. Jej twarz oświetlała bijąca od ognisk łuna, w wielkich ciemnych oczach tańczyły odbite płomienie, długie włosy, upięte przy skroniach tak, by zasłaniały ostro zakończone uszy, powiewały lekko na wietrze. Czarnowłosa młynareczka, z którą bawił się wcześniej, nagle wydała mu się przeciętna, wręcz pospolicie nieładna. — Tylko mówię, że dam sobie radę sama. Jestem duża, już nie musisz się mną opiekować.
Popatrzył na nią łagodnie.
— Przecież wiesz, że zawsze będę się o ciebie troszczył, siostrzyczko.
Zaśmiała się cicho, dźwięcznie.
— Dobrze cię mieć, braciszku.
W oddali ktoś krzyczał, kilka innych osób zaczęło gwizdać. Dorzucono drwa do ognisk. Snopy iskier buchnęły w górę. Muzyka nieco przyspieszyła, głos śpiewającej kobiety stał się jeszcze głośniejszy, jeszcze bardziej ochrypły. 
— Rhiannon.
— Hm?
— Ślicznie wyglądasz tej nocy.
— Jesteś pijany, prawda? — zapytała z wyraźnym rozbawieniem, bez gniewu.
Cahir zrobił nadąsaną minę.
— Dlaczego?
— Bo to chyba pierwszy komplement, jaki od ciebie usłyszałam.
Pauza. Nie wiedział już, która.
— Droździe?
— Słucham.
Odwrócił wzrok od tańczących. Ich spojrzenia się spotkały.
— Kiedy się zdecydujesz? 
— Hm?
— Kiedy w końcu poprosisz mnie do tańca?
Serce w jego piersi zerwało się do galopu. Wziął głęboki oddech, próbując je opanować. Uniósł kącik ust.
— Zatańczysz ze mną?
Rhiannon zamknęła oczy, skinęła głową. Podniosła się z nienaturalną lekkością, z jakimś pozaziemskim wdziękiem. W śnieżnobiałej, zwiewnej sukience wyglądała jak eteryczna zjawa, ulotny miraż z nierzeczywistego snu. Podała mu rękę. Ich palce splotły się ze sobą. Położył jej dłoń na boku, a wtedy zbliżyła się o krok. Objął ją ramieniem w talii, podświadomie rozumiejąc, co należy robić. Poczuł, że jego oddech staje się nierówny, dziwnie płytki.
Muzyka grzmiała gdzieś z tyłu, ale jej nie słyszał. Prowadził wolniej, nie dając się ponieść dzikiemu rytmowi, zbyt skupiony na Rhiannon, by się nim przejmować. Czuł ciepło jej skóry przez cienki materiał sukienki. Jej włosy od czasu do czasu łaskotały go po policzku, bo stała tak blisko, że ich ciała niemal się stykały.
Muzyka urwała się nagle, kobieta o szorstkim głosie przestała śpiewać. Rozległy się rzadkie oklaski, czyjś koń donośnie zarżał, jakaś dziewczyna w oddali zaniosła się perlistym śmiechem. Cahir nie wypuścił Rhiannon z objęć, a ona nie zrobiła nic, by się z nich wydostać. Wciąż obejmował ją w pasie, ona wciąż trzymała go za ramię. Patrzyli na siebie w milczeniu.
— Rhiannon.
Uśmiechnęła się lekko, trochę niepewnie, przypatrując mu się spod rzęs oczami, w których nocne niebo odbijało się jak w granatowo-czarnym zwierciadle. Takich oczu nie widział nigdy wcześniej. Bo nie mogła ich mieć żadna ludzka dziewczyna. Bębny zabiły mocniej, gdy Cahir zrozumiał, że te oczy wpatrują się w jego usta. Nie, muzyka przecież ustała. To wcale nie bębny. 
— Możesz — jedwabistym szeptem uprzedziła pytanie.
Pochylił się. Założył jej kosmyk włosów za ucho, nie zabrał dłoni, pogładził ją kciukiem po policzku. Rhiannon zadrżała lekko, stanęła na palcach, przymknęła powieki. 
Pocałował ją ostrożnie, delikatnie. Nie cofnęła się. Położyła mu rękę na skroni i wsunęła palce we włosy. Jego usta otworzyły się i zamknęły na jej wargach. 
— No proszę, proszę.
Oderwali się od siebie jak oparzeni. Rhianon odruchowo poprawiła sukienkę, Cahir strzelił wzrokiem w miejsce, z którego dochodził głos.
Ishil stał kilka kroków dalej z rękami skrzyżowanymi na piersi. 

~*~

Zastanawiasz się, co zrobił Ishil, gdy dowiedział się, że coś dzieje się między mną a Rhiannon? Nic wielkiego. Unikał mnie przez kilka dni, a potem zaprosił na rozmowę w cztery oczy. Poszedłem. Nie zrobił mi awantury, nie wściekał się na mnie. Powiedział, że nie był zaskoczony, gdy przyłapał nas razem w Caidis. Podejrzewał to od dawna. Czekał, aż sami mu powiemy. Westchnął ciężko, mówiąc, że ja i Rhiannon jesteśmy dwiema najbliższymi mu osobami, że nie chce nas stracić i jeżeli chcemy być razem, to w porządku. Jeżeli my będziemy szczęśliwi, on także. Powiedział, że nas zna, bo Rhiannon to jego siostra, a ja jestem dla niego jak brat, i wie, że nie zrobimy sobie nawzajem krzywdy. Uśmiechał się pod nosem, stwierdzając, że jeżeli o kogoś się boi, to o mnie, bo Rhiannon ma charakterek i da mi popalić. 
Wiesz, Jezabel, w moim życiu było kilka dziewczyn. Ale kochałem tylko jedną. Czasem żałuję, że nie byłem dla niej lepszy, że nie byłem tak dobry, jak na to zasługiwała.

Deszcz
Planet

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz