piątek, 21 lutego 2020

Od Cahira cd. Victariona

Wiosna.
W głębi duszy nie wierzył, że nadejdzie. Nie po tylu miesiącach czarnych od cieni, gęstych od półmroku, wypełnionych przejmującym chłodem.
Nie wierzył.
A jednak nie pamiętał, kiedy ostatnim razem oddychał powietrzem tak ciepłym, lekkim i świeżym. Niebo było przejrzyste, bezchmurne, jasne. Jego zawieszony wysoko pułap co chwilę przecinały chmary frunącego pośpiesznie ptactwa. Las, zalany bladymi promieniami zimnego, porannego słońca, pachniał jak zapowiedź odwilży, zwiastun nowego początku.
Założył wodze na przedramię, zaczął oburącz rozpinać ciężki, podróżny płaszcz. Jego poły zasłały siodło, fragment zadu klaczy, opadły mu na biodra. Podwinął rękawy, rozpiął górny guzik koszuli, usiadł wygodniej. Pozwolił sobie oddychać pełną piersią. Drzewa, kołysane wiatrem, szumiały leniwie, w pobliżu radośnie śpiewał skowronek. Cahir przymknął na chwilę powieki, zdjął rękawiczkę, położył rękę na lśniącej szyi klaczy, pogładził ją delikatnie. On i Fala byli zgodni tego dnia. Wyjątkowo.
Klacz także czuła wiosnę. Szła chętnie, jej stęp był energiczny, żywy. Cahir prawie nie musiał jej ponaglać. Gdy Fala stawiała kolejne kroki, on wsłuchiwał się w dźwięk kopyt uderzających o żwir i drobne kamienie. Ten dźwięk, myślał, gładząc czarną sierść, zawsze niósł ze sobą dziwny spokój, jakieś odległe, dawno zatarte wspomnienie, przeczucie, którego nie potrafił już z niczym powiązać. Popuścił klaczy wodzy. Jej głowa zaczęła bujać się nieco powyżej ziemi ruchem miarowym, nieco sennym.
Wziął głęboki, niespieszny oddech. I kolejny. Jazda konna dawno nie sprawiała mu tyle przyjemności. Przejażdżkę tę mógłby uznać za idealną, gdyby nie...
Obrócił się nieznacznie w siodle, od niechcenia zerknął przez ramię. Jego wargi wykrzywiły się mimowolnie, wciąż niezagojona rana przy lewym kąciku ust zapiekła jakby mocniej.
Calder jechał kilka kroków za nim. Był swobodnie wyprostowany, nieco rozparty w siodle. Funt szedł ospale, noga za nogą, wytrwale, ale z pewną rezygnacją. Jego chód był rozkołysany, nieco wybijający, Calder poddawał się jego ruchowi. Wałach co pewien czas przystawał, by zerwać kilka młodych listków z przydrożnych drzew. Calder zwykle przymykał na to oko. Jego pobłażliwość w stosunku do tego zwierzęcia była co najmniej zastanawiająca.
Za Funtem stępował trzeci koń: młoda, siwa klaczka, przydzielona przez Cervana do dźwigania na grzbiecie ich ekwipunku. Była wyższa i znacznie cięższa niż Fala: zad miała okrągły, nogi mocne, pierś szeroką. Cahir uznał, że choć nie wydawała się nawet w połowie tak harmonijnie zbudowana jak jego klacz, jej sylwetka wciąż była przyjemna dla oka. Siwa miała lekki chód, szlachetny profil, łagodne spojrzenie i bujny, przetykany srebrnymi pasmami ogon. Mimo że została niebagatelnie objuczona, szła chętnie, bez trudu dotrzymując Funtowi kroku, niekiedy nawet przez nieuwagę wpadając mu w zad.
Cahir nieznacznie ściągnął wodze, osadził klacz w miejscu, poczekał, aż Calder się z nim zrówna.
— Twój koń sunie, jakby miał paść za najbliższym zakrętem.
Funt gładko przystanął przed Al-Falą.
— Doprawdy? — Calder uśmiechnął się w niezobowiązujący, wyjątkowo mało przyjazny sposób. Ton jego głosu tchnął nieszczerym zdumieniem. — Ja na przykład nie odnoszę takiego wrażenia.
Cahir trącił bok klaczy ostrogą, oba konie zaczęły iść łeb w łeb.
— Z jakiego powodu Cervan zaprosił cię do swojego gabinetu? — zapytał, pilnując, by jego głos nie zdradzał cienia zainteresowania. — O czym rozmawialiście?
— Obgadywaliśmy cię.
Funt wyciągnął głowę w kierunku Fali, poruszył chrapami, zaparskał cicho, przyjaźnie. Klacz groźnie stuliła uszy, z wdziękiem zarzuciła łbem, zaczęła nerwowo gryźć wędzidło. Słychać było, jak metal strzela jej w zębach. Cahir odbił nieznacznie, zwiększył dystans, poklepał klacz po łopatce. Zabłąkany promień błysnął na jednym z jego sygnetów. Calder zerknął na niego spod oka. Rana na smagłym policzku wciąż była niezagojona, wyraźnie widoczna.
Chwila milczenia. Śpiew skowronka. Kopyta dudniące na trakcie.
— Cervan twierdzi, że naukowcy z Defros są zainteresowani stworzeniami zamieszkującymi kopalnie. Byłoby dobrze, gdyby udało nam się sprowadzić choć jeden egzemplarz.
— Żywy?
— Bez znaczenia.
Cahir westchnął. Jakby nie mieli dość na głowie.
— Ale chyba nie rozmawialiście tylko o tym przez całą godzinę — powiedział sceptycznie.
— Nie tylko o tym.
— A więc?
Kącik ust Caldera uniósł się nieznacznie, w jego spojrzeniu błysnęła chłodna iskra.
— Wszystko chciałbyś wiedzieć — mruknął, nieco przeciągając słowa. — To zapewne pokłosie kilkunastu lat spędzonych na ulicy. Tam każdy strzępek informacji może stać się szansą na zarobek, mylę się, Cahir?
Fala gwałtownie poderwała głowę, stanowczo popędzona do kłusa. Nie minęła chwila, a wysunęła się na czoło, zostawiając w tyle Funta i Siwą. Do uszu Cahira dobiegł śmiech. Cichy, gładki, rozbawiony, nieznośnie usatysfakcjonowany.
Przez dłuższy czas jechali w milczeniu. Jazda konna szybko przestała sprawiać Cahirowi przyjemność: Fala szarpała wodze, zaczynała wyrywać do przodu, chciała mknąć galopem.
— Mam nadzieję, że spakowałeś prowiant, który zostawiła dla nas Irina. — Calder nieoczekiwanie zrównał się z nim koniem.
Cahir nie zaszczycił go spojrzeniem. Wciąż czuł pewną irytację z powodu porannej sytuacji z mistrzem. Cervan poprosił Caldera na słowo akurat w momencie, w którym zaczynali zbierać, uporządkowywać i pakować wszystkie przedmioty, jakie mogły się okazać przydatne podczas podróży. Ostatecznie Cahir musiał się tym zająć w pojedynkę.
— Jest w czarnej juce, tej ostatniej, najmniejszej.
— A apteczka od Raviego?
— W lewej sakwie.
— Obrok?
— Worek obok derek.
— Mapy?
— Spakowałem wszystko tak, jak ustaliliśmy wcześniej. — Cahir pociągnął za wodze, Fala stanęła. W jego głosie nie było gniewu. Jedynie zniecierpliwienie, znużenie, jakaś źle skrywana niechęć. — Masz mnie za idiotę?
Calder uśmiechnął się niewinnie, lecz spojrzenie, jakim go omiótł, miało w sobie coś znaczącego, niepozostawiającego wątpliwości. Cahir zaciął usta, przewrócił oczami. Chciał odjechać, zwiększyć odległość, ale Calder wtrącił nagle:
— Może rzeczywiście powinniśmy przyspieszyć. Mamy spore opóźnienie.
Cahir podążył za jego wzrokiem, spojrzał na wschód. Słońce, migające między wysmukłymi drzewami, wisiało już wysoko ponad linią horyzontu.
— Powtarzam to od samego początku.
Calder spiął konia, ruszył wyciągniętym kłusem, Siwa zarzuciła ogonem, zarżała cicho, rada ze zmiany tempa. Cahir westchnął. Przez chwilę obserwował dwa kołyszące się ogony, szybkie, migające w kłębach pyłu kopyta, pryskające na boki kamienie. Bez przekonania zebrał wodze, popędził Al-Falę. W ostatniej chwili powstrzymał ją przed zagalopowaniem.
— Twój koń ma wolniejszy kłus, niż moja klacz stęp — rzucił, doganiając Funta.
Nagle: oślepiający błysk, metaliczna łuna, jasna, chłodna, mimowolnie przykuwająca wzrok. Srebrny łańcuszek wypadł spomiędzy górnych guzików rozpiętej koszuli Caldera, przywieszka zaczęła obijać mu się o mostek. Cahir przyjrzał się błyskotce odruchowo, okiem złodzieja. Łańcuszek był cienki. Wiedział, że wystarczyłoby jedno mocne szarpnięcie, by go zerwać.
Wiedział.
Mógłby sobie nawet wyobrazić, jaki wydałby przy tym dźwięk.
W końcu słyszał go tak wiele razy.

Królewno? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz