piątek, 7 lutego 2020

Od Victariona cd. Ophelosa

Victarion roześmiał się cicho, miło, nie podnosząc jednak głowy znad siodła.
— Bystre oko — stwierdził przyjaźnie; zapiął popręg, ściągnął małą tybinkę, wygładził ją ruchem dłoni. — Twoje owce i fajka są bezpieczne, koń pochodzi z południa. Z Hernar — dodał, pogładziwszy szyję Funta. — Kilka staj za Varnrig.
— Słyszałem o koniach z Hernar. — W głosie — męskim, spokojnym, o przyjemnym brzmieniu — pojawiły się nutki jakiegoś zadowolenia, echo cichej satysfakcji. Było coś znajomego w tym głosie, Victarion nie potrafił jednak połączyć go z nikim konkretnym. — U stóp Białych Turni, po tiedalskiej stronie, nieprawdaż?
— Dokładnie tak. — Odjął rękę od siodła, w końcu uniósł zaciekawione spojrzenie na swojego rozmówcę.
Nie, jednak go nie znał.
Wysoki i postawny blondyn, nonszalancko oparty barkiem o jeden z boksów, uśmiechał się życzliwie, chociaż z cieniem dystansu. Jasne oczy lśniły bystro w ciepłym świetle stajennych latarenek, kilka niesfornych kosmyków opadało na skroń, a w całej sylwetce i skrzyżowanych ramionach rysowało się coś ewidentnie pańskiego, jakaś niewymuszona swoboda właściwa wysoko urodzonym, objawiająca się nieświadomie przy każdym ruchu.
Zaskakujące, jak prosto był przy tym ubrany.
— Chociaż Białe Turnie to państwo samo w sobie — stwierdził Victarion po chwili, powoli, mimochodem. — Jeśli kiedyś zapędzisz się za Dziurawą Wrótkę, zapytaj pierwszego lepszego górala, czy jest Nalaesiańczykiem, czy Tiedalczykiem. Nie będzie wiedział.
Odsunął się nieco od Funta i krótkim spojrzeniem upewnił się, czy siodło dobrze leży. Właściwie już to sprawdził wcześniej — właściwie już to sprawdził o wiele więcej razy, niż trzeba — jednak każdy pretekst, aby spędzić w ciepłej stajni chwilę dłużej, był dobry.
Na brnięcie w śniegu kurewsko nie miał ochoty.
Blondyn pokiwał głową, uśmiechnął się do Funta, gdy ten wyciągnął ku niemu łeb.
— Powiadają, że góry rządzą się swoimi prawami — skontastował uprzejmie; może dlatego, że doskonale wyczuł, jak mile widziana i pożądana będzie ta chwila zdawkowej rozmowy, powymienianie się grzecznymi oczywistościami, z których banalności obaj zdawali sobie sprawę, a może dlatego, że sam też takiej chwili potrzebował.
Tak czy inaczej, Victarion był mu za to nawet wdzięczny.
— Och, tak. — Uśmiechnął się krzywo. — Lincz ma się dobrze.
Blondyn roześmiał się cicho, melodyjnie. Funt zastrzygł uszami, przestąpił krok w bok, znów wyciągnął szyję w stronę mężczyzny, zaparskał przyjaźnie.
— Ktoś tu ma dobry humor — mruknął blondyn, po chwili wahania odrywając się od boksu i — szybkim spojrzeniem upewniwszy się, czy może — pogładził wałacha po nosie, poklepał po łopatce. Smukła, ale silna dłoń przemknęła miękko po ciemnej sierści Funta.
Znał się na koniach. I na broni. Nikt, kto trzymał miecz w ręku, nie mógł mieć wydelikaconych rąk.
Victarion znów mu się dyskretnie przyjrzał, zastanawiając się chwilę, kim właściwie był i o co chodziło z tymi owcami. Gildia wciąż zaskakiwała go nowymi twarzami — bo też musiał przyznać, że spędzanie nocy na patrolu, a dni na odsypianiu patrolu nie sprzyjało łatwemu poznaniu wszystkich za jednym zamachem.
Owce — i akcent jak ze stolicy. Dawno nie słyszał o bardziej niedobranej parze.
W tej chwili jednak inna osoba skutecznie odciągnęła jego uwagę.
— Victarion! — Do stajni, z podmuchem lodowatego wiatru, śniegiem i ogólnym harmidrem, wparowała Marceline, groźnie celując w niego palcem. — Długo ci to jesz-
Zatrzymała się, obrzuciła i jego, i blondyna, i Funta niedowierzającym wzrokiem, zmarszczyła gniewnie brwi. Jak zwykle, nie poruszała się jak zwyczajny człowiek — lewitowała ze skrzyżowanymi nogami dobry metr nad ziemią, górując nad otoczeniem. Długie, czarne włosy spływały jej na ramiona.
— Jeszcze nieosiodłany? — huknęła; głośno, ostro, zupełnie nie przejmując się ani końmi, ani obecnością blondyna. — Rusz dupę i siodłaj tego woła, ile mamy jeszcze czekać?
— Jest jeszcze wcześnie — mruknął Victarion z filozoficznym spokojem, prowokacyjnie nie ruszając się ani o krok.
— Jest jeszcze wcześnie — sparodiowała go wysokim, niezadowolonym tonem. — Lepiej kup sobie zegarek. Masz zaraz być na zewnątrz.
Wyleciała jak z procy, nie czekając na odpowiedź.
Victarion westchnął, pierdol-się-Marceline, cofnął się do siodlarni po ogłowie, zatrzymał przy lewym boku Funta. Obrócił się jeszcze w stronę blondyna, który na wszelki wypadek znów zajął swoje bezpieczne miejsce przy ścianie boksu.
— Urocza jak zwykle. — Victarion mrugnął do niego żartobliwie, opieszałym gestem rozpiął nachrapnik i podgardle. — Swoją drogą, chyba zapomniałem się przedstawić. Victarion Calder.

Chryzant?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz