poniedziałek, 10 lutego 2020

Od Victariona cd. Cahira

Wszystko stało się zbyt szybko.
Uderzenie — pierwsze — drugie — kolano przygważdżające Cahira do podłogi, krew, zimna furia — i nagły, kobiecy krzyk, gwałtowne pchnięcie w bok — desperackie, zaskakujące. Victarion zachwiał się, stracił czujność na ułamek sekundy; akurat, aby Cahir wykorzystał moment, zepchnął go z siebie, nieprzytomnie się cofnął.
Chwila ciszy. Ciężkie oddechy. Nienawistne spojrzenia.
— Co tu się dzieje?!
Victarion uniósł głowę.
Elra, blada jak ściana, stała nad nimi jak uosobienie wzburzenia; ciemne oczy ciskały gromy, pierś unosiła się w przyspieszonym, zdenerwowanym oddechu, dłonie zaciskały się w pięści. Wokół niej rozsypał się deszcz białych kartek, zasłał podłogę raportami; musiała je wypuścić, gdy… Właśnie.
Victarion przeniósł wzrok na Cahira, jego spojrzenie stwardniało.
— Co tu się dzieje? — powtórzyła Elra, postępując krok do przodu; jej ton był opanowany, ale ostry. Zmarszczyła brwi, gdy jej oczy napotkały krew w kąciku ust Cahira. — Macie dwie minuty, aby się wytłumaczyć.
Victarion spróbował się uśmiechnąć, ale natychmiast się skrzywił, gdy poczuł palący ból policzka; uniósł dłoń, dotknął rozharatanej skóry, spojrzał na krew na palcach.
— Nic takiego.
— Nic takiego? — Jeśli przed chwilą Elra była zła, teraz wydawała się wściekła. — Nic takiego? Zmieniłam zdanie. Wstawać, będziecie się tłumaczyć przed mistrzem.
— Elro…
— Nic takiego się nie stało — poparł go cicho Cahir. Jego głos wciąż był schrypnięty.
— Wstawać, natychmiast. Obaj.
Zabrzmiała tak stanowczo, że Victarion — po chwili wahania — podniósł się powoli, otrzepał ubranie. Mimowolnie zahaczył wzrokiem o rozbite lustro. Kurwa mać.
Bolał go brzuch. I plecy. I szczęka. Ale Cahir, sądząc po jego minie i stłumionym syknięciu, gdy też się podniósł, nie był w lepszym stanie.
Elra zebrała błyskawicznie rozsypane raporty, złożyła je w równiutki stosik. Rozejrzała się po pokoju, przemknęła wzrokiem po nożu leżącym pod oknem, zatrzymała go na lustrze.
— To — wskazała je palcem — też nic wielkiego? Który je rozbił?
Odpowiedziało jej milczenie.
Victarion uśmiechnął się paskudnie. Cahir, moimi plecami.
— Więc obaj — podsumowała, obracając się zamaszyście.  — Wygląda na to, że odwiedzimy dzisiaj jeszcze sekretarza. Nie stójcie tak, idziemy. Już.
— Elro, pozwól nam chociaż doprowadzić się do porządku. — Victarion odruchowo wyciągnął rękę, chcąc ją zatrzymać. Elra spojrzała na nią i czerwieniącą się na niej krew ze źle skrywaną odrazą. — Chyba nie mamy iść przez całą gildię w takim stanie, prawda? Cahir?
Złote oczy Cahira miały w sobie lód i głuchą wściekłość, martwo iskrzącą się nienawiść. Mimo tego wygiął wargi w nieszczerym uśmiechu, skinął głową.
— Nie ma mowy — ucięła Elra bezwzględnie. — Proszę tędy.
Wyszli na korytarz, Cahir starannie zamknął drzwi od swojego pokoju. Klucz zazgrzytał w zamku.
Victarion już nawet nie zadał sobie trudu, aby poprawić rozchełstaną koszulę, zapiąć tych kilka guzików, przeczesać choćby palcami potargane włosy. Niewyspany, obity i niestarannie ubrany wyglądał naprawdę źle — i w jakiś sposób doskonale się z tym czuł.
Na szczęście o tej porze gildyjne korytarze zdawały się opustoszałe.
Spojrzał na Cahira, zupełnie otwarcie i bez skrępowania, przemknął wzrokiem po bladej skórze, rozbitej wardze, zaciętych oczach. Ciemne włosy były zburzone, w nieładzie; gdy zbliżyli się do krużganek, chłodny blask zimowego słońca rozbłysł na nich, spłynął po prostych pasmach, rozjaśnił ostry profil.
— O co właściwie poszło? — W głosie Elry już nie było śladu wzburzenia, tylko czysty, zimny profesjonalizm. Szła sztywno wyprostowana, zdecydowanym krokiem, głośno stukając obcasami o kamienną posadzkę.
Victarion uśmiechnął się niewinnie.
— O ciebie.
Elra spojrzała na niego tak, jakby miała ochotę rozorać mu drugi policzek.
— Nie pogarszaj swojej sytuacji — oznajmiła ostrzegawczo. — Więc? O co się pobiliście?
— Zaraz: pobiliście. To była… — Zawahał się. — Hm, przepychanka.
Cahir milczał; nawet nie podniósł na nich wzroku.
— Przepychanka — powtórzyła Elra cierpko. — Okładałeś Cahira pięścią po twarzy. Nie nazwałabym tego przepychanką.
Victarion tylko westchnął. Całkiem możliwe, że tak było. Ale wtedy — w tamtym momencie — czuł tylko zimną, rozsadzającą furię, tę samą, która go ogarnęła tamtego dnia, tamtego jebanego trzeciego listopada, gdy bezsilnie klęczał nad zimnym ciałem, przeklinając wszystkich bogów, ludzi i cały pierdolony świat.
Wyszli na krużganki, przeszli do głównego budynku gildii, weszli na klatkę schodową. Z każdym krokiem i on, i Cahir zdawali się spokojniejsi, jakby nic nie zaszło, jakby obolałe ciało, krew na dłoniach, jej smak w ustach były tylko złudzeniem, jakby naprawdę nie było o czym mówić, a przede wszystkim — z czego wyciągać konsekwencji.
Na pierwszym piętrze minęli Narcissę — Victarion uniósł kącik ust, puścił do niej oko — i, zaraz potem, Raviego. Elra jednak jednym spojrzeniem i kilkoma zwięzłymi, chociaż grzecznymi słowami przekonała go, że wcale nie potrzeba tu żadnej pomocy medycznej, a przynajmniej na razie nie.
Cahir i Victarion zgodnie milczeli, nie śmiejąc zaprzeczyć.
Dopiero pod drzwiami gabinetu mistrza Victarion spróbował ostatni raz zaprotestować.
— Elro — wymruczał miękko, aksamitnie, poufale. — Naprawdę uważasz, że powinniśmy niepokoić mistrza tak mało znaczącym incydentem?
Elra spiorunowała go wzrokiem, zapukała mocno w drzwi.
— Popatrz na Cahira, a potem na siebie — stwierdziła oschle, zanim ze środka dobiegło spokojne „proszę!” — i powiedz jeszcze raz, że to był mało znaczący incydent.
Zdecydowanym gestem otwarła drzwi, jakby mimochodem poprawiając ciasno splecione, kasztanowe włosy.
Dziesięć minut później siedzieli w trójkę w ponurym milczeniu; Elra wyszła.
— Co ja mam z wami zrobić? — zapytał po chwili Cervan zaskakująco łagodnym tonem, posyłając im senne spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek. Wplótł dłoń w nieco przydługie włosy, westchnął.
Odpowiedziała mu cisza. Victarion, niedbale odchylony na krześle, nie spuszczał z mistrza wzroku; Cahir, poważny, skupiony, opierał łokcie o kolana. Biała, nieznacznie zmięta koszula rozchyliła się nieco, ukazując kawałek prawego obojczyka.
— I nadal twierdzicie, że pobiliście się bez szczególnego powodu?
Tym razem nad wyraz zgodnie pokiwali głowami; Cervan po raz kolejny westchnął, zupełnie bez przekonania.
Victarion pomyślał, że właściwie mogli powiedzieć, że zaczęło się od kłótni o tę zasraną szafę; może Cervan po prostu by któregoś przeniósł do innego pokoju i problem by się skończył. Było jednak za późno na zmianę frontu.
Zerknął szybko, z ukosa na Cahira, ten jednak tym razem najwyraźniej nie miał zamiaru puścić pary z ust. Przez wargi Victariona przemknął ironiczny uśmiech. Czyżby ludzie jednak się zmieniali, O’Harrow?
Po dłuższej chwili mistrz przysunął sobie stos jakichś papierów, przerzucił kilka; coś przyciągnęło jego wzrok. Wyłowił cienki arkusik, przebiegł po nim wzrokiem, z zafrasowaniem potarł policzek.
— Cóż, jeśli tak się sprawy przedstawiają — podjął — i na pewno nie ma niczego, o czym chcielibyście mi powiedzieć… — Zawiesił sugestywnie głos, ale żaden z nich nie odezwał się słowem. — To rozumiem, że po prostu macie za dużo energii, skoro dajecie jej upust w ten sposób.
Victarion parsknął cichym śmiechem, wyprostował się swobodnie. Cahir uśmiechnął się sztucznie, wyraźnie się do tego zmuszając.
— Można tak powiedzieć.
— Doskonale się składa. — Cervan wrócił spojrzeniem do trzymanych w rękach papierów. — Mam dla was zadanie w Tiedal.

***

Kuguar. Zwierzę wielkie, na dziesięć stóp długie i na sześć wysokie, niczym paw czy rajski ptak barwne. Futro cieplejsze niż wełna, a miękkie niczym puch gęsi. Kły niczym dwie szable, od tiedalskiej stali twardsze, a niczym perła białe. Oczy goreją jak dwa karbunkuły, spód łap z czystego żelaza, ogon niby cierń zakończony. Jaskinie zamieszkuje, jeno najciemniejsze i najwilgotniejsze.
Bestia śmiertelnie niebezpieczna, drapieżna a okrutna, jeno smoka się obawia.

Victarion oderwał wzrok od opisu, przyjrzał się jeszcze raz widniejącej obok rycinie; fantastycznego, kolorowego zwierzęcia, groźnie szczerzącego groteskowo wielkie kły.
— Człowiek, który to pisał, nie widział kuguara na oczy — mruknął do siedzącego po przeciwnej stronie Cahira.
Cahir go zignorował, nadal zajęty rozłożoną na bibliotecznym stole mapą pogranicza Tiedal, Nalaesii i Białych Turni.
Poza nimi dwoma i Elrą, jak zwykle pochłoniętą pracą przy swoim biurku, w bibliotece nie było nikogo. Zegar już dawno wybił jedenastą.
— Człowiek, który to rysował, też nie — uznał Victarion po chwili.
— Miałeś szukać czegoś o ririnach, Calder — burknął w końcu Cahir, powoli, niechętnie.
Od ostatniego starcia niewiele się między nimi zmieniło — powietrze nadal wydawało się cięższe, gęste od niewypowiedzianych słów i niemych gróźb. Pod niemal każdym zdaniem kryła się prowokacja, nawet najkrótsza rozmowa przypominała starcie, przywodząc na myśl szczęk stali. Z tą różnicą, że teraz musieli spędzać ze sobą minimalnie więcej czasu — tyle, ile wymagało przygotowanie się do misji w jaskiniach.
A już niedługo będą na siebie skazani dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Już szukałem. — Victarion odsunął od siebie bestariusz z kuguarem, zerknął na zapisane drobnym, niewyraźnym pismem kartki. — Ale nie mam zbyt wiele. Grudzień tysiąc siedemset sześćdziesiąt. Mięsożerne, ofiary zagryzają albo traktują kolcem jadowym. Wrażliwe na światło. Wyczuwają inne istoty żywe. Mnożą się jak króliki. Giną jak większość zwierząt, szczególnie zabójczy jest dla nich ogień. Nie latają, ale wspinają się zajebiście. Nadal nie wiadomo, skąd się wzięły.
Wstał, wziął inną książkę, przerzucił szybko kilkanaście stron.
— O, proszę. — Podsunął Cahirowi książkę pod nos. — Ririn, rysunek poglądowy. W chuj przyjemne stworzonko.
Coś szarego, o ząbkach ostrych jak igiełki, spoglądało na nich z papieru, paskudnie się szczerząc. Łapki, drobne, upazurzone, były podkulone, ogon zakończony ostrym bolcem, uszy duże i ruchliwe. Oczy — jako jedyne jasne, jadowicie żółte — błyszczały ponuro, dziko, nieprzychylnie.
Cahir odsunął książkę gniewnym, niecierpliwym gestem; Victarion zabrał ją, uniósł nieco, spojrzał na obrazek, potem na Cahira. Uśmiechnął się złośliwie.
— Elra?
Kobieta uniosła głowę. Była w zdecydowanie mniej bojowym nastroju, niż gdy się ostatnio widzieli, chociaż — gdy tylko Cahir i Victarion weszli do biblioteki tego popołudnia — powitała ich gorzkim „tylko się nie pobijcie”.
— Słucham.
— Zobacz. — Pokazał jej ririna, wskazał Cahira ruchem podbródka. — Uderzające podobieństwo, nie uważasz?
Elra wzniosła oczy do nieba i pokręciła głową z niedowierzaniem, Cahir pochmurnie milczał.
— Ale ririny wybito co do nogi — podjął Victarion, siadając z powrotem. — To może być coś innego.
— Gorszego? — mruknął Cahir.
— Znając nasze szczęście, Cahir — Victarion uśmiechnął się zupełnie bez rozbawienia — o wiele, wiele gorszego.

Cahir? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz