środa, 12 lutego 2020

Od Leonarda cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Coraz częściej zwykł obawiać się bieli. Koloru pozornie czystego. Symbolu, który każdemu kojarzył się ze zmyciem wszystkich świństw jakimi zdołaliśmy zbrukać własne dusze. Barwa śniegu po prostu mu zbrzydła, odkąd tylko uświadomił sobie jej chłód, bezwzględność i grozę. Przeniknął nimi również jego wzrok, z dnia na dzień coraz mętniejszy, gdy kolejne płatki przeklętego kwiatu opadały na zmarzniętą ziemię, zaszyte gdzieś głęboko w pierdolonym dworku (a raczej jego ruinach), w którym miał przyjemność spędzić dobre kilkanaście lat, nim dotychczas nieskazitelna biel została zabrudzona i straciła swój dawny blask. Teraz wywoływała już niestety tylko obrzydzenie i przenikliwy strach, który grzechotał mu w kościach, przynosząc na myśl ożywione trupy z dna katakumb.
Nie do końca uzasadniony niepokój przepełniał go coraz wyraźniej, kierując delikatnie drżące dłonie do skroni, gdzie ostatecznie się zatrzymując, zaczęły rwać kępy włosów. W cieniu regału wyglądały na matowe, bez życia, zupełnie jak chłopiec, już od lat wypompowany z resztek ciepła, które miały czelność zachować się w nim po pieprzonym incydencie, którego nawet nie miał odwagi nazywać inaczej.
A powinien, powinien potrafić spojrzeć sobie w oczy w lustrze, przełknąć z goryczą ślinę i powiedzieć głośno, że to, czego dokonał było masakrą. Zwykłym mordem, horrorem, którego dopuścił się własnymi, dotychczas tak miękkimi, plastycznymi dłońmi, które wręcz bez kształtu i formy, obrzydzały niektóre osoby.
Jednak po połamanych, zdrapanych paznokciach nie mógł już nigdy więcej tego powiedzieć. Jego ręce zmieniły się diametralnie, z tak niewinnych, nieskalanych pracą na dłonie osoby, która dopuściła się zbrodni. W jego oczach wiecznie splamione krwią, kościste i nienaturalnie długie, z wieloma szramami i bliznami, których to jednak już sobie nie uroił. Były prawdą, bezwzględną i dość bolesną, nie miał zamiaru tego ukrywać. Jednak bestia mało kiedy robiła sobie problemy z otrzymanych obrażeń, z którymi potem musiał radzić sobie sam, kończąc niejednokrotnie w bandażach, z pokaleczonymi dłońmi i postrzępioną skórą w miejscach, gdzie ciało napęczniało aż zbyt mocno. Czuł się brzydki. Na tyle brzydki, by obawiać się wzroku innych ludzi.
Wiedział, że zachowywał się zbyt pysznie, a mimo to wszyscy ci, którzy poznali go dopiero w gildii, nie mieli przyjemności nawet ze skrawkiem tego, czym był kiedyś. Nie widzieli jak wysoko potrafił nosić głowę i jak dumnie wypinać pierś, chociaż nie miał do tego żadnego powodu. Nie widzieli prawdziwej siły zaklętych w szarych, ostrym niczym najwyższej jakości miecz podebrany od straży królewskiej. Nie widzieli, na ile się czuł, a ile potrafił w rzeczywistości.
Nawet dziękował za taki obrót spraw. Za tę pokorę, która mimo że tak lekka, zagościła w jego progach. Póki co przesiadywała w kącie pokoju, nie wychylała się w obawie przed chłodnym spojrzeniem. Jednak zarówno ona, jak i gospodarz, doskonale wiedzieli że nie potrzeba wiele czasu, by przysiadła się do stołu i urosła w jego oczach, zyskując zupełnie nowe znaczenie. Wyraźne. Istotne.
— Leonardo, wszystko w porządku?
Trudno było określić, jaki wyraz miały w tamtym momencie oczy Leonarda. Nagle wybudzony, wręcz wyrwany spomiędzy kotłujących się myśli, sprawiał wrażenie człowieka, który kompletnie nie ma pojęcia, gdzie tak właściwie się znajduje. Potrzebował chwili, by zrozumieć, że jest wciąż w bibliotece, że przed momentem widział przeklęty artykuł, nad którym musiał przesiadywać akurat Ophelos, a tuż przy nim przebywa Cahir, trzymając własną, otuloną sygnetami dłoń na jego ramieniu. Pozwolił jej tam zostać. Nie odepchnął, chociaż nie zaprzeczał, chwilę ze sobą walczył, nim podjął takową decyzję. W końcu jednak poddał się pewnej słabości i jedynie odetchnął, opuszczając ręce na kolana i wbijając rozkojarzone spojrzenie w lico mężczyzny. Skinął głową, dość subtelnie.
— Wybacz. Migrena — odparł, siląc się na delikatny, raczej mało przekonujący uśmiech. Nie miał jednak parcia na wymyślanie czegokolwiek kreatywniejszego, zdecydował się więc na najmniejszą linię oporu, jakimi były, jak zawsze, paluszek i główka. — Ostatnio męczą mnie coraz częściej — dodał, tym razem odsuwając od siebie niechcianą dłoń i spierając z ust niepewny, obrzydliwie nieszczery grymas rzekomego zadowolenia.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz