niedziela, 9 lutego 2020

Od Victariona cd. Hemlocka

...a pan zostałby w gildii…
Droga była wyjeżdżona, wyślizgana dziesiątkami butów, kopyt, płóz, szeroka, wygodna. Funt biegł lekkim truchtem, ożywiony, podekscytowany ruszeniem w drogę po kilku tygodniach spędzonych w jednej okolicy. Z tyłu dolatywało monotonne brzęczenie dzwoneczka przy uprzęży.
Śnieg nie padał od dwóch dni, widoczność była dobra, powietrze rześkie i przyjemne.
...koło kominka, gdy na dworze mróz i ziąb…
Victarion obejrzał się przez ramię na sunące raźno sanie Crane’a; niewielkie, z lakierowanego drewna, kryte, aby śnieg i wiatr nie zakłócały spokoju w środku. Płozy kończyły się eleganckim zawijasem, ściany zdobił dyskretny ornament. Ciągnęła je zgrabna, gniada klacz, z przejęciem i nabożnym skupieniem popędzana przez Dewina, trzeciego syna Lanmanów z Tirie, awansowanego przez Crane’a na stangreta i masztalerza.
Dewin zdawał się pękać z dumy, ilekroć to słyszał.
Dzwoneczki znów zadźwięczały wesoło, przenikliwie, wkurwiająco. Victarion westchnął z frustracją; obłoczek pary uleciał w górę, rozmył się w powietrzu. Na następnym postoju każe Dewinowi zdjąć to gówno, zanim go do reszty szlag trafi.
Jakby same sanie nie były dostatecznie irytujące. Jakby nie mogli po prostu jechać wierzchem i oszczędzić w cholerę czasu.
...może zatem wyję naprzeciw tej cudnej żabce...
Najpierw myślał, że pomysł Crane’a to żart.
Potem myślał, że udało mu się go zbić — nieco brutalnie, bezlitosną, jawną i ociekającą jadem kpiną, ale skutecznie.
Przynajmniej dopóki się nie okazało, że Crane znalazł swoim zdaniem doskonały kompromis i przedstawił go Victarionowi jako fakt dokonany, gdy już omówił go z Cervanem. Jak jakąś, kurwa, wycieczkę krajoznawczą.
Victarion podniósł się w strzemionach, zmrużył oczy. Mieli niezłe tempo, nawet mimo tych zasranych sań; Crane z zaskakującą stanowczością pilnował wczesnych pobudek, szybkich wyjazdów i postojów nie częstszych niż z rozsądku. Co zasadniczo sprowadzało się do pilnowania Dewina — Victarion, czegokolwiek by nie podpowiadała mu przekorna złośliwość, nie opóźniał podróży ani o chwilę. Crane nie miał na co się skarżyć.
Za jakiś czas powinni dotrzeć do zjazdu z królewskiego traktu na nieco mniej wygodny, ale nadal uczęszczany objazd od zachodu. A potem, gdy już ominą Sorię, jej opłaty przejazdowe i kłębiące się tłumy pod murami miasta, wrócą na trakt i powinni gładko dojechać aż do granicy z Tiedal.
Tam zacznie się prawdziwa zabawa. Niemal się uśmiechnął.
Właściwie Victarion sam zaproponował Crane’owi, że może pilnować trasy, skoro i tak nie będzie potrzebny aż do Cresnet; trochę, aby mieć jakieś zajęcie, trochę z przyzwyczajenia, ale głównie dla poczucia kontroli. Nie, żeby zupełnie nie ufał Crane’owi. Nie ufał mu umiarkowanie.
I był ostrożny.
Rozjazd zarysował się w końcu wśród zbitego, zleżałego śniegu; jedna droga, zauważalnie węższa i gorzej utrzymała, odbijała lekko na zachód. Kilka kroków dalej, na samym jej środku, zupełnie tarasując przejazd, stały sanie, zaprzężone w samotnego srokacza. Wyraźnie zafrasowany brodacz siedział na koźle, pykając w zadumaniu fajkę.
Victarion westchnął, dał Dewinowi znak, aby ten zatrzymał konia, zajmę-się-tym.
Funt ochoczo przytruchtał do sań, wyciągnął tęsknie łeb w stronę rozesłanego w nich siana. Victarion ściągnął wodze, uśmiechnął się przyjaźnie.
— Koń wam okulał?
— Gdzie tam, okulał! — Brodacz obrócił się gwałtownie, wyjął fajkę z ust, machnął ręką. — Jużem bym wolał, co by okulał.
— Więc dlaczego tu stoicie?
— Ano, drogę zawaliło. Jużci nie pierwszy raz drzewa na mrozie strzeliły. W nocy ciężki mróz, uważaliście?
— Skąd wiecie, że droga nieprzejezdna? — Victarion spojrzał ponad ramieniem brodacza na drogą z powątpiewaniem. Biała, mroźna, pusta. — Dopiero początek.
— Skąd wiecie, skąd wiecie — burknął brodacz, nieco urażony. Poprawił kołnierz brudnego kożucha, wypuścił kilka kółeczek dymu z fajki. — Sami jedźcie i zobaczcie, jak tacyście niedowiarek. Ludzie się od rana wracają, pół staj stąd.
— Więc dlaczego stąd nie zawrócicie, nie pojedziecie inną drogą?
— Ciekawscyście, co? Zanim bym wziął i objechał, już będzie przejazd. Tam już drzewa rąbią, to ja będę czekał. Zresztą — dodał po chwili — co bym na około jechał, drogi nadkładał. Kiedy sobie tutaj, fajeczkę, mogę…
Victarion uśmiechnął się miło, bezbłędnie wyczuwając groźbę kilometrowego monologu.
— Jak wolicie. No nic, nie będę wam już głowy zawracał, niech Erishia was strzeże. — Zawrócił Funta.
— I was — odparł brodacz jak echo.
Victarion ostrym kłusem wrócił na trakt, okrążył sanie, zatrzymał konia przy wejściu z drugiej strony, zapukał lekko, ale zdecydowanie w drewniane drzwi.
— Crane? Mamy problem.
Zawiasy drzwiczek zgrzytnęły, uchyliły się; Crane — opatulony w ciepły płaszcz — wychylił się ze środka, przywołując na twarz umiarkowanie zainteresowany uśmiech. Zmrużył oczy, gdy blask słońca rozbłysnął na śniegu.
— Coś się stało? — zagaił uprzejmie, chowając dłonie do rękawów przed chłodem.
Victarion pochylił się nisko w siodle, oparł łokcie o łęk przedni.
— Zachodni objazd zamknięty.
— Zachodni… — Crane nieznacznie przygryzł wargę, jakby właśnie błyskawicznie przeliczał, jakie opóźnienie im to przyniesie. Zawahał się. — Och, ale dlaczego?
— W nocy pozwalały się drzewa.
— Jeszcze ich nie ściągnęli?
— Nie. Podobno dopiero je rąbią.
— Cóż, mawiają, że cierpliwość jest cnotą — stwierdził Crane sentencjonalnie i absolutnie bez przekonania. Przymknął powieki, przez moment nad czymś dumając. — Ale, na bogów!, nie mamy czasu na cierpliwość.
Na chwilę zapadła cisza. Nagle Crane otworzył szeroko oczy, uniósł głowę, znów wykrzywił wargi w parodii uśmiechu.
— Pan chce coś powiedzieć.
— Chuj wie, ile im to zajmie — mruknął Victarion z ociąganiem, zdziwiony, że w końcu w czymś się zgadzają; jemu też zdecydowanie nie uśmiechało się czekać, aż znów będzie przejazd. Nieco poluźnił wodze. — Możemy się dzisiaj nie doczekać.
— Więc postanowione! Trzeba nam obrać inną drogę.
— Tak.
Kolejna chwila milczenia. Victarion nabrał dziwnego przeczucia, że to dopiero początek ich problemów.
— Możemy jechać przez Sorię — podjął. — Ale tam spędzimy dobre pół dnia czekając na rogatkach, jeśli nie lepiej. No, i ostatnio znów podnieśli opłaty przejazdowe. Możemy też objechać Sorię od drugiej strony, przeciąć trakt wschodni i południowy.
— Ile stracimy?
— Ze dwa dni.
Crane westchnął ciężko, potarł wychudłą dłonią policzek.
— Ech, żeby ten płaz, to urocze, kolorowe stworzonko, wiedziało, ile poświęceń wymaga droga ku niemu!
— Możemy jeszcze pojechać zupełnie na zachód i wrócić na trakt za Ideth — stwierdził Victarion w tym samym momencie.
Crane uniósł kącik ust w domyślnym półuśmiechu, uniósł palec.
— Ale?
Victarion parsknął cicho śmiechem, pokręcił głową.
— Ale wtedy musimy się cofnąć do zjazdu, a i tak stracimy co najmniej dzień drogi.
— Jak daleko jest do zjadu?
— Trzy, cztery godziny.
Crane powoli pokiwał głową, znów się zamyślił. Victarion utkwił w nim spokojne, oczekujące spojrzenie.
W końcu on tutaj tylko pilnował, żeby nie zboczyli z trasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz