poniedziałek, 17 lutego 2020

Od Victariona — Hineni, hineni

If thine is the glory
Then mine must be the shame


Obcasy stukały głośno, rytmicznie, wyzywająco; dźwięk odbijał się od drewnianej posadzki, wysokich ścian korytarza, zdawał się wypełniać cały budynek, być jedynym przejawem życia w sennym, uśpionym domu. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku, drzwi skrzypnęły.
Weszła do pokoju wśród szelestu sukni i zapachu różanych perfum, trzymając wysoko uniesioną świecę. Słaby krąg światła rozrzedził ciężką, gęstą ciemność.
Victarion poczekał, aż zamknie drzwi, zanim bezszelestnie wysunął się z pogrążonego w mroku kąta pokoju.
— Dobry wieczór.
— Ach! — Zduszony okrzyk wyrwał się z jej gardła. Mimowolnie cofnęła się o krok, uniosła świecznik, zmrużyła oczy. — Harlan…? Co ty tu robisz?
Victarion uśmiechnął się nieładnie, skrzyżował ramiona. To zależy od ciebie, moja droga. Mamy kilka spraw do wyjaśnienia.
— Koniec miesiąca — mruknął miękko, aksamitnie. — Chyba nie zapomniałaś o naszej małej umowie, Addie?
Hrabina Adelaide Farley skrzywiła wyniośle swoje piękne, pełne usta, z głośnym stuknięciem odstawiła świecznik na komodę. Victarion dobrze wiedział, że nienawidziła, gdy zwracał się do niej w ten sposób — bezceremonialny, bez śladu szacunku, prowokacyjny — ale już dawno porzuciła bezowocne próby zmuszenia go do mówienia jaśnie pani.
Gdy jeszcze pamiętała, to nie ona rozdawała karty.
— Nie zapomniałam — odparła w końcu, krótko, niezadowolona.  — Ale „umierałem z tęsknoty” byłoby lepszą odpowiedzią.
Pokręcił głową z pobłażliwym rozbawieniem.
Hrabina westchnęła, rozdrażniona, ostentacyjnie stłumiła ziewnięcie.
— Jesteś wcześnie.
— Umierałem z tęsknoty.
Prychnęła z irytacją.
— Za wcześnie. Nie mam ci nic do powiedzenia.
— Nic? — powtórzył przeciągle Victarion. Podszedł krok bliżej, opieszale, leniwie, ze swobodą podszytą groźbą. — Och, Addie. A chciałem dzisiaj być miły.
Oczy hrabiny rozwarły się szerzej, mimowolnie cofnęła się jeszcze, natrafiła na komodę, oparła rękę tuż obok świecznika.
— Poczekaj — powiedziała, nadal spokojnie, chłodno i pogardliwie, jednak w ciemnych oczach przelotnie błysnął cień strachu. — Poczekaj, coś mi się przypomniało.
— Słucham.
Hrabina odetchnęła głębiej, zastanowiła się moment.
— W przyszłym tygodniu contessa znów urządza czwartkowy obiad. Będzie na nim, hm, interesujący cię człowiek.
Victarion chwilę milczał, wbijając intensywne, palące spojrzenie w hrabinę. Nie poprawiasz swojej sytuacji, Addie. O tym obiedzie wiedział od dawna.
Hrabina nerwowo oblizała wargi, kosmyk czarnych włosów opadł jej na skroń.
— Sam czy z córką? — zapytał Victarion w końcu, nieco znudzonym tonem.
— Tego nie wiem. Ale się dowiem — dodała natychmiast.
Kolejne rozczarowanie. Niemal westchnął; o tym, że Obiekt przyjdzie z córką — rumieniącą się szesnastolatką z wadą zgryzu — też już wiedział.
— Lepiej, żeby tak było, Addie.
— Staram się — fuknęła. Oderwała się w końcu od komody, w kilku pośpiesznych krokach podeszła do okna. Odsunęła ciężką kotarę, rozchyliła skrzydła szerzej; łagodna, czerwcowa noc wsączyła się miękko do środka, światło gwiazd wypłoszyło przytłaczający mrok. — No proszę, więc tędy wszedłeś? Jakim cudem? Było zamknięte.
— Mam swoje sposoby.
Wydęła wargi, nieusatysfakcjonowana odpowiedzią.
— Gdyby mój mąż o tym wiedział — mruknęła pod nosem, zapatrzywszy się za okno. Spowity snem ogród srebrzył się, oblany blaskiem księżyca; kilka drzew szumiało lekko, kołysanych łagodnymi podmuchami wiatru.
Zimne, nocne światło zalśniło na jej gęstych, czarnych włosach, prześlizgnęło się po alabastrowej skórze. Jasny profil odcinał się lekko od półmroku.
— Nie boisz się, że kiedyś na niego wpadniesz przy okazji takiej… niezapowiedzianej wizyty? — zagadnęła go znów, trochę zaczepnie.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie, zdawkowo, czy-wyglądam-na-amatora.
— Nie.
Roześmiała się cicho, perliście, przychylnie. W pokoju na chwilę zapadło milczenie; sylwetka hrabiny stała się swobodniejsza, bardziej zrelaksowana, w oczach rozbłysły znajome iskierki, na ustach rozkwitł zachęcający, zalotny uśmiech.
— Podejdź tutaj — rozkazała nagle, nawet na niego nie patrząc. Victarion zbliżył się w dwóch długich krokach, zapach róż znów uderzył go w nozdrza. Zawsze zaskakiwały go te perfumy; spodziewałby się po hrabinie czegoś bardziej wyrafinowanego.
— Widzisz, Harlanie, mam zaskakująco dobry humor — oznajmiła tonem pełnym wielkopańskiej łaski. — Więc jestem gotowa ewentualnie wybaczyć twój dzisiejszy brak manier, o ile otrzymam stosowne wyrazy skruchy i gotowości do naprawienia błędów. Zatem...
— Pójdziesz na ten obiad w czwartek — przerwał jej sucho. Ostatnia szansa, Addie.
Hrabina uniosła głowę, zaskoczona, wytrącona z monologu, zdezorientowana.
— Słucham?
— Dostałaś zaproszenie od contessy, prawda? Musiałaś dostać.
— Zawsze dostaję. — Wydawała się urażona.
— Więc tym razem pójdziesz.
— Zgłupiałeś? — syknęła. Odsunęła się gwałtownie, zwróciła twarz w jego stronę; brwi gniewnie zmarszczone, usta skrzywione w grymasie niezadowolenia, w oczach — głęboka pogarda, arystokratyczna wyższość; cała wcześniejsza kokieteria zniknęła. — Ta kobieta bezczelnie rozsiewa plotki o mnie i o moim mężu. Nie zrobię tego. Nie odezwę się do niej.
— To nie jest prośba, Addie.
Rzuciła mu oburzone spojrzenie, zadarła dumnie głowę.
Victarion pomyślał, że nawet mu jej szkoda. Była zbyt piękna, by ją odbierać światu, piękna z tą dumą, z wielkopańską postawą, uporem, zadufaniem, arogancją. Kwiat salonów, królowa lodu, obiekt uwielbienia, pożądania i zazdrości, młoda żona hrabiego Farleya i — jak szeptano — powód samobójstwa poprzedniej, zbyt bogata i wpływowa, zbyt niewygodna. Na tyle, aby w końcu wynająć na nią skrytobójcę.
Victarion nadal pamiętał ten dzień — dzień, który miał być ostatnim dniem życia Adelaide Farley — a przez jej determinację stał się początkiem dziwnej koalicji, cichej umowy, w której hrabina musiała opłacać każdy miesiąc swojego życia czymś cenniejszym od pieniędzy.
Informacją.
Gdyby tylko po kilku miesiącach bezproblemowej współpracy nie zapomniała, że to nie jej urok utrzymywał ją przy życiu, a Victarion nie był tylko kolejną zabawką w miejsce sześćdziesięcioletniego męża. Gdyby tylko nie zapomniała, że tylko przydatność mogła ją chronić.
— Nie zmusisz mnie. Nie z moją pozycją.
Przymknął oczy. Addie. Dlaczego nie dajesz mi wyboru.
— Nie chcę cię zmuszać.
Nie zrozumiała.
— Więc dlaczego nadal poruszamy ten temat? — zapytała, nawet nie starając się powściągnąć złości w głosie. — Jesteś dziś nieznośny. Lepiej już idź, zanim się naprawdę pogniewam.
— Rozumiem, że już nie zmienisz zdania.
— Moja cierpliwość się kończy. Masz ostatnią szansę na poprawę albo cię stąd — zawiesiła głos dla większego dramatyzmu — wyrzucę.
Victarion znów na nią spojrzał, niemal ze smutkiem, jak na piękną rzeźbę, która zaraz obróci się w pył. Taka szkoda. Ale sama zdecydowała.
Zegar ścienny wybił jedenastą w czterech melodyjnych, metalicznych uderzeniach; Victarion zwrócił przelotnie głowę w tamtą stronę. Bardzo dobrze. Miał jeszcze sporo czasu.
— Och, tylko nie to — wymruczał cicho, na granicy szeptu. — Mógłbym tego nie przeżyć.
Hrabina uśmiechnęła się triumfalnie.
— Tak myślałam.
Właściwie się tego spodziewał.
Palce, niecierpliwie szarpiące sznurki gorsetu.
Ciepła, pachnąca różami skóra.
Miękkie, ciemne loki.
Wilgotne usta.
Zaczekał, dopóki nie zasnęła; dopiero wtedy wyplątał się z jej objęć, bez pośpiechu ubrał. Obrzucił hrabinę długim, pożegnalnym spojrzeniem. Wpadające przez okno światło księżyca spowiło srebrzystą łuną jej uśpioną, spokojną twarz, złagodziło rysy, nadało im wyraz dziwnej słodyczy.
Sztylet wydawał się cięższy i mniej poręczny niż zwykle. Nie zasługiwała na to, zasługiwała na piękną i poetycką śmierć.
Ale klient zażyczył sobie dużo krwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz