środa, 12 lutego 2020

Od Victariona cd. Narcissi

Stal zasyczała, gładko wysunięta z pochwy.
Blondyn zaatakował pierwszy; agresywnie, mocno, z dołu. Victarion sparował cios, odskoczył, lewą ręką wydobył nóż do rzucania. Krępy, niedźwiadkowaty szatyn zamachnął się z prawej, nie dość śmiało, za wolno — zbiła go silna kontra, stracił rytm, zasłonił się nieudolnie, cofnął dwa kroki.
Blondyn wypadł z lewej, ciął z wysoka, klinga ześlizgnęła się po paradzie. Victarion nadal cofał się w stronę środka podwórza, umknął przed wypadem, krótka wymiana ciosów, trzy metaliczne szczęknięcia. Niedźwiadek zbliżył się z drugiej strony. Tym razem uderzyli równocześnie: blondyn płasko i oszczędnie, Niedźwiadek silnie, z zamaszystego półobrotu, odsłaniając bark.
Sparowanie — finta — nie zdążył ciąć, bark Niedźwiadka został nietknięty. Zaklął pod nosem, uciekł do tyłu, odbił kolejny atak blondyna środkiem brzeszczotu, kątem oka rejestrując skamieniałego ze strachu Jacoba, czwartego mężczyznę na ziemi, Szramę nie wypuszczającego Owyne’ówny, ale z dłonią na rękojeści miecza, Narcyzę zachodzącą Niedźwiadka od tyłu.
To była szansa na koniec.
Zwód, krok naprzód, cios z góry; Niedźwiadek złożył się do parady, nie dość szybko, dostał cięcie przez twarz. Victarion odskoczył, zostawiając go już Narcissi, błyskawicznie obrócił w stronę blondyna, sparował uderzenie. Cofnięcie — wyważył nóż w lewej dłoni, rzucił, ale chybił; z gardła blondyna wydobył się drwiący rechot. Victarion wyjął kolejny nóż, cofnął się jeszcze dwa kroki. Zamach, rzut, krzyk blondyna. Trafił w udo.
Potem poszło już szybko.
Brutalna ofensywa, uderzenie tak silne, że blondyna rzuciło w tył; stracił równowagę, nie zdążył się podnieść, Victarion kopnięciem wytrącił mu broń z ręki. Przygwoździł go butem do ziemi, wycelował ostrzem w gardło.
— Masz trzydzieści sekund, aby puścić dziewczynę, zanim rozjebię mu gardło.
Dopiero teraz spojrzał na Szramę. Głos miał spokojny.
Szrama stał, nadal trzymając Owyne’ównę za ramię, nadal hardo wyprostowany, ale z cieniem namysłu w oczach, jakby zastanawiał się, czy Victarion mówi serio. Rozejrzał się szybko; ogarnął wzrokiem blondyna przyduszonego do błota, człowieka ugrzęźniętego pod ciemną masą z błyszczącymi oczami kilkanaście kroków dalej, rannego, rozbrojonego Niedźwiadka, bezsilnie klęczącego z boku. Wykonał gest, jakby chciał sięgnąć po broń.
Znieruchomiał, gdy błyszcząca, kryształowa klinga dotknęła jego szyi.
— Koniec żartów. — Narcissa mówiła chłodno i beznamiętnie. — Rzuć broń.
Szrama jeszcze się wahał — klinga nacisnęła mocniej, po szyi spłynęła cienka strużka krwi.
Odpiął miecz od pasa, rzucił na ziemię, w błoto. Blondyn — wściekły — chciał coś zrobić, zareagować, szarpnął się — Victarion oparł się na nim mocniej, dotknął gardła czubkiem ostrza. Nogawka spodni blondyna powoli nasiąkała krwią, nóż srebrzył się w mdłym świetle.
— Teraz puść dziewczynę.
Potężna łapa poluźniła chwyt na ramieniu, opadła zupełnie; Owyne’ówna zerwała się, przerażona, odbiegła kilka spazmatycznych kroków prosto w objęcia swojego brata.
Przez twarz Narcyzy przemknął ledwie dostrzegalny uśmiech.
— Owyne, zbierz ich broń i wyrzuć za bramę.
Jacob puścił w końcu siostrę, popchnął ją lekko w stronę domu. Czmychnęła tam zaraz, rzucając ostatnie trwożliwe spojrzenie na podwórze. Drzwi zamknęły się za nią z cichym trzaskiem.
Jacob, odprowadzany ponurymi spojrzeniami czterech drabów, pozbierał starannie poniewierające się na ziemi miecze, łapiąc je za rękojeści tak, jakby trzymał grabie. Wyraźnie nie miał pojęcia, jak obchodzić się z bronią.
Stal zadzwoniła i plusnęła, ciśnięta prosto w największe błoto na drodze.
— Teraz — Narcissa wciąż nie opuszczała miecza — możecie po kolei wyprowadzać swoje konie za bramę. Ten spod ściany pierwszy.
Niedźwiadek uniósł głowę, zaskoczony, rzucił pytająco-proszące spojrzenie Szramie. Ten zacisnął wargi; jego oddech był ciężki, nienawistny, wściekły. Nie mieli wyboru.
— Idź — wychrypiał.
Najpierw Niedźwiadek, trzymając się za brzuch, po nim — mężczyzna ze skrwawioną twarzą i piersią, ten przygwożdżony przez ciemną masę, która po chwili znów skondensowała się w borzoja i zastygła z boku, czujna i spięta, blondyn jako trzeci. Starał się nie utykać; gdy minął Victariona, splunął krwią i wymruczał coś na temat elfich kundli.
Szramę wypuścili jako ostatniego.
Brama zamknęła się za nim z głośnym hukiem, Jacob odetchnął, Narcissa schowała broń, Victarion podniósł swój nóż z ziemi.
— Co za chuje.
— Słucham? — Narcyza obróciła się w jego stronę.
— Podjebali mi drugi nóż.
Roześmiała się cicho, pokręciła głową pobłażliwie. Victarion dopiero teraz zauważył, że nie wyszła z tej potyczki zupełnie bez szwanku — jasną skórę policzka przecinała czerwona pręga. Hm, dobrze by było, gdyby mogli to chociaż przemyć.
— Dziękujemy wam. — Jacob w końcu odzyskał głos. Przetarł twarz, jakby zmęczony; nieco drżała mu dłoń. — Bogowie, dziękujemy, dziękujemy po stokroć. Kto wie, co by zrobili z biedną Esmą, bogowie…
— Zgwałciliby ją i porzucili najdalej kilka godzin drogi stąd — przerwał mu Victarion sucho. — A za jakiś czas wrócili dalej upominać się o zapłatę. Kto to był, Owyne?
— Przecież im zapłaciliśmy — jęknął Jacob bezsilnie.
— To wiemy. Gdybyście tego nie zrobili, splądrowali i spaliliby dom. Kto to był?
Jacob zwiesił głowę, zawahał się. Zerknął pośpiesznie najpierw na Victariona, potem na Narcyzę, ale nie powiedział ani słowa.
Victarion westchnął.
— Dobrze, ja to widzę tak. Mieliście brudną robotę, którą nie chcecie się teraz chwalić, wynajęliście tamte cztery ścierwa. Zrobili, co do nich należało, przyjechali po zapłatę, zobaczyli, że mogą z was wydusić, co im się zachce, więc wrócili. Tak było?
Jacob nadal milczał.
— Za gładko nam poszło — mruknęła w tym samym momencie Narcissa, oglądając się sceptycznie na bramę. — Victarion? Myślisz, że wrócą?
— Dzisiaj na pewno nie.
— A potem?
Victarion podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, wykrzywił wargi w paskudnym uśmiechu. Jeśli wrócą, zginą.
— A potem dostaną po dupie.
Przynajmniej patrole nie będą nudne.
Na chwilę zapadło milczenie; Jacob, zgarbiony, jakby coś go przytłaczało, nadal nie odezwał się ani słowem, Victarion, patrząc na podwórze, odtwarzał w głowie ostatni kwadrans. Narcyza miała rację, za gładko im poszło. Może dlatego, że wpadli z zaskoczenia, gdy nikt nie spodziewał się oporu, może dlatego, że brutalnie przejęli inicjatywę.
Może po prostu mieli szczęście.
Mimo tego pozostał cień niewygodnego przeczucia, ziarno niepokoju.
— Nie musisz się nam tłumaczyć, Owyne — powiedział Victarion w końcu, podnosząc oczy na Jacoba. — Ale idź jutro do mistrza i opowiedz mu, co się stało.
Jacob powoli, jakby niechętnie pokiwał głową.
— Cervan na pewno będzie wiedział, jak wam pomóc — dodała Narcyza łagodnie.
— Tak, macie rację. Tak zrobię. — Jacob wypuścił powietrze z płuc, znów przetarł twarz. W jego rysach pojawiło się twarde znamię podjętej decyzji.
— Twoja siostra na pewno będzie ci za to wdzięczna.
Jacob znów skinął głową, tym razem z determinacją.
Victarion spojrzał na Narcyzę, na tę nagłą cierpliwą wyrozumiałość, życzliwą łagodność. Przypomniał sobie, jak ledwie chwilę temu przykładała miecz do tętnicy draba przewyższającego ją o głowę.
Roześmiał się lekko, cicho.
— Co? — Narcissa zmarszczyła brwi.
— Nic. Współczuję każdemu, kto kiedykolwiek uznał cię za niegroźną. — Skaleczony policzek znów przyciągnął jego wzrok; zdjąwszy rękawiczkę, już-już chciał wyciągnąć dłoń, aby obrócić jej twarz w stronę światła i przyjrzeć mu się bliżej, ale się zatrzymał. — Mogę zobaczyć?

Cyzia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz