wtorek, 4 lutego 2020

Od Ophelosa CD Narcissi

Nie przepadał za ciszą. Bo ta wprowadzała niepokój w umyśle, nasłuchującego w poszukiwaniu nieproszonych dźwięków, tych, od których przez kręgosłup przechodził dreszcz. Wzburzała krew, która jak pies myśliwski przeczuwała, że zaraz coś się stanie.
Bo tę kojarzył z momentami trwogi, gdy wokół ich kilkunastoosobowej kompani, wtedy, gdy jeszcze się przyjaźnili, a on należał do tych mile widzianych w koszarach, nie było żywej duszy. Ni zająca uciekającego przed chartem czy lisem, ni niesfornej gałązki poruszonej przez wiatr. Cisza, we wszystkich historiach zazwyczaj zapowiadająca burzę, wprowadzająca w duszę panikę, a w kończyny rozedrganie utrudniające chwycenie miecza w odpowiednim do tego momencie. Czasami jeden z nich stanął na leżącej na ziemi gałęzi. Ta trzaskała głośno, a oni, niczym spłoszone konie, podskakiwali w popłochu, następnie kurwiąc na niedołęgę, bo przecież mógł w ten sposób zdradzić ich położenie, narażając wszystkich na strzałę przeszywającą krtań.
Zazwyczaj było to jedynie nadmierną wrażliwością spowodowaną adrenaliną buzującą w żyłach. Tylko raz w życiu ujrzał, jak złorzeczenie to spełnia się, grot lekko przechodzący przez męską grdykę. Nieprzyjemny widok, zwłaszcza, gdy gęsta krew z tętnicy pryska prosto na twoją twarz, a jakaś zagubiona kropla dostaje się do ust, sprowadzając na język posmak żelaza.
A jednak często za kompanów obierał osoby, którym z ciszą było po prostu do twarzy. Niezbyt gadatliwymi, w kontraście do niego, ze spokojnym, tajemniczym spojrzeniem, które, tak samo jak ta cisza, wzbudzało odrobinę niepokoju w sercu. I lubił wplatać rozedrgane, zmęczone palce w ich gęste włosy, miękkie jak bawełna, pływające pod opuszkami jak fale na spokojnym oceanie. Lubił słuchać ich głosów, zazwyczaj niskich, choć wcale nie zawsze, z pomrukiem gdzieś w źródle. Lubił wpatrywać się w błyszczące w słońcu tęczówki, pełne opanowania oraz pewności siebie, której nie potrafił odnaleźć.
Lubił spędzać z nimi czas, bo miał nadzieję, że w ten sposób odnajdzie choć odrobinę spokoju. Że jak do pustego naczynia przeleją w niego swoją własną ciszę, uspokajając cały czas poszukująca sensu duszę, rozedrganą, jakby dopiero co wróciła z wojny, spotkała się z największymi okropieństwami w tym padole zwanym kontynentem. Miał wrażenie jednak, że gdzieś był nadtłuczony, pęknięty, a cisza ukradkiem wylewała się z niego, plamiąc ziemię, wprowadzając jeszcze wokoło więcej trwogi, niż kilkanaście minut temu.
Czasami śnił o krwi, a wtedy budził się, przytulał do wcale nie zawsze ciepłego ciała i próbował ogarnąć ciszę zmysłami. Dotykiem, smakiem, węchem.

I choć wszyscy biegali, krzątali się, pomagali rozstawiać namioty czy kroili warzywa oraz przygotowywali mięso, tak miał wrażenie, że wokół nich panuje właśnie ten specyficzny rodzaj ciszy, która następowała zawsze tuż przed burzą. Szczerze obawiał się o ich misję, w umyśle stwierdzając, że choć jest ich dużo, tak brakuje im żołnierskiego zgrania, pewnej kontroli nad własnymi, zbyt często egoistycznymi, decyzjami. Pełno indywidualności, cudownych indywidualności, za różnych jednak, by wyszło z tego coś sensownego. Bo tu nie potrzeba było oryginalności, a czystej, porządnej musztry, jakkolwiek źle by to nie zabrzmiało.
Namioty zostały postawione, kolacja przygotowana, konie napojone i nakarmione, a on nadal praktycznie nie porozmawiał ze swoją kuzynką, na chwilę tylko przykuwając jej uwagę, gdy nie znalazł swojej fajki w jednym ze swoich tobołków. Trochę pokurwił, trochę pokrzyczał, niezbyt dżentelmeńsko czy rycersko, na szczęście w głównej mierze wyżywając się jedynie na sobie, kopnąwszy w kamień, uderzywszy w drzewo, a następnie, bez pożegnania się, idąc wykąpać się do pobliskiego jeziora, rzucając jedynie w towarzystwie, że wróci za kilkanaście minut, w garści oczywiście trzymając ręcznik oraz świeże ubrania jako drobną sugestię, by jednak go nie poszukiwać.
Brudna koszula opadła na brudną ziemię, za nią ruszyły buty, spodnie, bielizna.
Woda była zimna. Woda otoczyła go od czubków palców stóp po ramiona, witając jak starego przyjaciela. Muskając każdy centymetr skóry, jak czuły kochanek, który nie chce ominąć ani jednej komórki skóry własnego partnera. Ophelos przymknął oczy, mokrymi dłońmi przejechał przez włosy, te przykleiły się do czoła. Chciałby poczuć chłodną dłoń na lewej kostce tuż nad stopą, która teraz nużyła się w gęstym mule jeziora. Chciałby, by ta pociągnęła go w jedynie sobie znanym kierunku, by stracił równowagę, by nos schował się pod taflą wody. Chciałby, by wodny demon zabrał mu dech z piersi, żeby zrobił to z beznamiętną twarzą, z obojętnym spojrzeniem, tym, co zawsze. Nie walczyłby, nie stawiałby oporu, pozwalając wodnej ciszy wybrzmieć w uszach, rozpłynąć się po całej głowie, a następnie ciału zabrać w toń.
Ophelos zgarbił się, schowawszy twarz w dłoniach – załkał. Pociągnął nosem, schował twarz pod wodą, już porządnie mocząc włosy. Następnie wyprostował nogi, wyszedł z jeziora.
Zimne powietrze uderzyło w skórę, przypawiając o gęsią skórkę, a on zdecydowanie wolał zimno wody, która kojarzyła się z chłodem skóry wodnego demona. To, o dziwo, o gęsią skórkę nigdy go nie przyprawiło. 

Do obozowiska starał nie wracać się z lekko opuchniętymi oczami, to jednak prawdopodobnie nie wyszło, mając na uwadze zaniepokojone spojrzenia rzucane w jego kierunku. Z mokrymi włosami, z których kapało na białą koszulę, w tych niedokładnie wytartych miejscach przyklejającą się do ciała, ukazując kawałki skóry. Ręcznik rozwiesił na sznurku od namiotu, a następnie usiadł przy ognisku, wsłuchując się w czysty głos bardki z Wysp. Zielone końcówki płomieni układały się w wizje wróżek, smoków, demonów, a dzwoneczki na nadgarstkach kobiety kołysały się niespokojnie, akompaniując drżeniu krtani, mając w sobie lekko prześmiewczą nutę. Spojrzał w jej zielone, głębokie i tak spokojne oczy, a ona odpowiedziała mu jedynie ciepłym uśmiechem, który wcale nie wzbudził w nim poszukiwanego spokoju. Wydawało się, że podczas swoich podróży natrafili na siebie nie raz czy nie dwa, że bardzo często znajdowała się tuż za nim, obserwując uważnie każdy jego ruch. Kto wie, może nawet znała i osobiście każdego z jego kompanów, od dobrych trzech lat znajdujących się głęboko pod ziemią.
Ciężko zdejmowało się, ba, wręcz odrywało hełmy wtopione w skórę twarzy. Smród spalonych ciał nadal pamiętał doskonale, nadal potrafił panoszyć się gdzieś po nosie w losowych, gorszych momentach. Tego się nie zapominało.
Głosu i dzwoneczków bardki również się nie zapominało, gdy uświadomił sobie, że pieśń o smokach, którą zakończyła swój występ, znał doskonale.
Okazało się, że nie zdążył na kolację. Machnął ręką, stwierdził, że zje zimne.
Żołądek jednak zacisnął się, decydując, iż posiłek przeniesie dopiero na następny dzień, który w zamiarze miał zacząć pozytywnie, dostarczając ciału odpowiedniej ilości energii do podjęcia wędrówki. Bo ta w końcu do spania mu nie była potrzebna, w przeciwieństwie do kontynuowania podróży w dosyć ambitnym tempie.
Ludzie rozeszli się po namiotach, a on został, siedząc na pieńku przed ogniem, którego płomienie nie były już zielone i nie tańczyły w szaleńczych choreografiach, stwierdziwszy, iż tego wieczoru to on obejmie wartę. Miał w tym wystarczające doświadczenie, znając sposoby oraz sztuczki na nieprzymrużenie powiek jak kompletny nowicjusz. Czuł zielone spojrzenie na własnych plecach, to w końcu jednak ustępiło, będąc przysłoniętym ostatecznie przez materiał zamykanego namiotu.
Zdawał sobie sprawę z tego, że czekało go wiele pytań i wiele odpowiedzi.

Nie usłyszał jednak, gdy usiadła obok niego pewna bliska jego osobie blondynka. Może po prostu nie chciał usłyszeć, wiedząc, jak wiele błędów popełnił w przeciągu tych kilkunastu godzin od ich dzisiejszego spotkania, po miesiącach, może latach rozłąki. Miała spokojny oddech, najwidoczniej nie wysilając się na rozpoczęcie jakiejkolwiek pokrzepiającej przemowy.
Dobrze.
Poruszył barkami, w kręgosłupie coś przeskoczyło. Nie spuszczał wzroku z teraz już niekontrolowanie tańczących płomieni, miał jednak wrażenie, że te kilka razy przybrały twarze znajomych mu osób. Odchylił wargi.
— Przepraszam, Narcyziu, za wszystko, co dzisiaj popełniłem — mruknął, wcześniej nie zdawszy sobie sprawy z tego, jak bardzo zachrypł jego głos. Odchrząknął i spojrzał w bursztynowe oczy, w których odbijał się ogień. Nie było w nich ciszy, tę zastępowało jednak wystarczająco dużo innych cech, by je ukochał. — Chyba nie trafiłaś na mój dzień.
Parsknął beznadziejnym śmiechem, przeniósł wzrok na konstelacje, o których ktoś, kiedyś i gdzieś, mu opowiadał.
— Co powiesz na to, byśmy przed wycieczką do Defros, jednak zajrzeli w znajome strony i zajechali do, na przykład oczywiście, do takiego Rafghaas? — zapytał, choć pytanie nie przekazywało wszystkiego, o co zapytać chciał.
Wiedział jednak, że zrozumie.
[ ioio ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz