środa, 12 lutego 2020

Od Ophelosa CD Victariona

Może i parsknął cichym śmiechem na oburzenie jeszcze chwilę temu zaprezentowane przez Marceline poprzez fuknięcie na nadal tajemniczego mu, nieznanego mężczyznę. Ten zbył to westchnięciem, prawdopodobnie przewrócił błękitnymi oczami, którym taki ruch po prostu pasował. Nic dziwnego, Ophelos doskonale rozumiał tak lekceważącą reakcję.
W końcu kto lubił pospieszanie, gdy wcale nie trzeba było niewiadomo gdzie biec, na oślep, nie wyznaczając jakiegokolwiek celu? Ktoś odpowiedziałby, że obowiązek, a pastuch zbyłby to pogardliwym jak na siebie prychnięciem.
Ponownie, leniwie i bez żadnego pośpiechu, którego w życiu zaznał wyjątkowo mało, przeniósł wzrok na nadal odrobinę dąsającego się mężczyznę, wykorzystując sytuację, by skrupulatniej przyjrzeć się całej jego sylwetce. Tatuś powtarzał, miej na oku ludzi w stylu podejrzanych opryszków i tych, którzy wzbudzają zbyt dużo twojej sympatii. Ci drudzy zazwyczaj byli niebezpieczniejszymi, czającymi się w cieniu, by uderzyć pomiędzy łopatki w odpowiednim, korzystnym dla siebie momencie. 
A jego towarzysz rozmowy do pierwszej grupy na pewno nie należał. Bo nosił porządne, doskonale skrojone ubrania. I choć na pierwszy rzut oka skromne, tak dla osoby wprawnej i zaznajomionej w modzie na wierzch wychodziły misterne hafty, które, jak Ophelosowi wiadome było, przysparzały paniom wiele nieprzespanych nocy, by te następnie mogły wynagrodzić sobie własne udręki pokaźną ceną za koszulę, spodnie czy marynarkę. Nigdy nie miał im tego za złe.
Dopiero teraz zauważył, jak jednym wielkim i chodzącym kontrastem był dla mężczyzny.
Krucze włosy elegancko przyczesane do tyłu nie przypominały tych niechlujnie rozczochranych, może i odrobinę brudnych po całym dniu pracy, blond loków. Przepocona koszula, poderwana na krawędzi (ta na szczęście wsadzona była w spodnie, bo Chryzant miał jednak jakieś resztki poczucia szlachetnej schludności w wysoko urodzonej duszy) nie imała się finezyjnego płaszcza. Nawet sam sposób stania, pozycje, które obaj przyjęli, bo gdy tajemniczy jeździec przy koniu prezentował się jak arystokrata wybierający się na polowanie na zauważonego przez któregoś z podwładnych dzika niźli na nocny zwiad, tak Ophelos garbił się odrobinę, spoglądał spod byka, bez jakiegokolwiek zadzierania nosa, choć szlachecka swoboda oraz pewność siebie nadal gdzieś wymykały się niepostrzeżenie, pozwalając ludziom obserwującym na zatrzymanie dłużej uważniejszego oka. Ba, do tego zaliczyć można było i sylwetki mężczyzn, bo gdy jedna była barczysta, odrobinę szersza dzięki doświadczeniu pracy fizycznej, tak druga niby spływała gładko od ramion aż do stóp. Obie jednak silne, tylko na swój indywidualny, charakterystyczny dla wykonywanych przez nich prac sposób.
Pastuch zacisnął wargi w cienką linię i opuścił wzrok na czubki powycieranych butów, lekko zirytowany tą przepaścią, która ich dzieliła, a dzielić wcale nie musiała. Uświadomił sobie również, że nie przepadał za oglądaniem własnego odbicia w lustrze.
Ale przecież taką właśnie decyzję podjął, na to właśnie zasługiwał, nie powinien mieć nikomu nic za złe. A jeżeli już, to jedynie sobie samemu.
— Urocza jak zwykle — z zamysłu wyrwały go słowa mężczyzny. Chryzant poderwał wzrok z ziemi, by ponownie z lekko łobuzowatym błyskiem w szarym oku spojrzeć na mężczyznę. — Swoją drogą, chyba zapomniałem się przedstawić. Victarion Calder.
Ophelos skinął mu głową, splecione ręce utrzymując na klatce piersiowej. Z tyłu głowy obawiał się, iż jakikolwiek ruch mógłby spowodować utratę równowagi, bo pozycja, którą przyjął, nie była zbyt stabilna.
— Po prostu Chryzant — odpowiedział, uśmiechnął się szeroko, tak chryziowato, jak to by rodzinka ujęła. — Dla przyjaciółek Chryziu, ale może jednak zostańmy przy pełnym imieniu, by nie zostać jeszcze nie daj bogom posądzonymi o jakieś spoufalanie się. — Słownicto dobierane przez nich do układania zdań było jednak na równym poziomie. 
I przecież wcale nie musiał zdradzać, że Chryzantowi niezwykle daleko było do wytwornego Ophelosa Chrysanthosa z domu Mévouigre, głównie sławnego w niektórych kręgach jedynie z nazwiska trudnego do wypowiedzenia, będącego niezwykle często głównym tematem pijackich kłótni kompani jego ojca. Stare dzieje, dobre czasy, ale te już przeminęły. Dawno i nieprawda, jak to ich lokaj lubił mawiać, gdy babce przypominały się historie z czasów dzieciństwa mężczyzny.
W domu Mévouigre pracowali od pokoleń, oczywiście zawsze będąc wolnymi ludźmi i robiąc to z własnego, w pełni świadomego wyboru. Taka tradycja, mógłby ktoś skwitować.
— A do Marcyśki idzię się przyzwyczaić, nic nowego — stwierdził, po czym zbył przynudzający go już temat leniwym wzruszeniem ramionami. I szybko rwać się chciał do wypowiedzenia kolejnego zdania, do pociągnięcia rozmowy dalej, bo przecież Victarionowi wcale nigdzie się nie spieszyło prawda? A towarzyszem do rozmowy był doskonałym, może będąc jednym z nielicznych w całej gildii, którzy mogli poszczycić się jakąś większą wiedzą na temat koni, prócz wskazania poprawnie kolana na anatomicznym rysunku kopytnych.
Chryzant przeczuwał, że i to mogło większości nie wyjść. Ignoranci.
A jednak przerwał im dosyć cichy, niezbyt pewny siebie głosik.
— Ophelosie! — Pastuch przeniósł wzrok na stojącego w progu chłopca, może i odrobinę czerwieniąc się na polikach, gdy użyto jego pierwszego imienia, co przedstawiało go w pewnym świetle jako najzwyczajniejszego i obrzydliwego kłamcę. Tym Chryzant nigdy by się nie określił, kto wie, może i wrogowie zbyliby koncept ten głośnym, pogardliwym śmiechem, zdając sobie sprawę z tego, iż za przeciwnika wybrali sobie osobę wyjątkowo honorową, na własną przemyślaną korzyść, oczywiście.
Odepchnął się od ściany, pytająco zerknął na Theo, który przypominał bardziej ducha, niźli zdrowego chłopca, stojąc na roztrzęsionych nogach, z zaszklonymi oczętami.
— Owce zniknęły.
Pastucha wmurowało w ziemię. Zamrugał raz, drugi, siarczyście przeklął pod nosem, a następnie, w pośpiechu chwytając za własny kij, wełniany szalik, grube palto, którym owinął się skrzętnie, bez pożegnania, nawet jeżeli wypadało, w popłochu wybiegł w kierunku owczej stodoły, stodółki prędzej, gdzie powinni znajdować się jego puchaci, ukochani podopieczni. Uprzednio jedynie zmierzwił włosy chłopcowi, jakby na pocieszenie, że przecież nie przez takie sytuacje dane im było przejść, że i z tą przygodą doskonale sobie poradzą, rozwiążą problem, a wszystko wróci do leniwej normy monotonii, do której zdążyli się przyzwyczaić. Bułany ogier Chryzanta zarżał nerwowo, głośno i piskliwie zakwilił, nie rozumiejąc, skąd takie poruszenie u jego właściciela i dlaczegoż ten wybiega w takim popłochu, nie dając mu nawet soczystej marchwii na pożegnanie czy chociaż malutkiej kosteczki cukru.
Pastucha powitąły jedynie uchylone drzwiczki, skrzypiące, gdy poruszane były porywistym, lodowatym wiatrem, z przegryzionym sznurkiem oraz leniwie spoczywający na płocie czarny kocur, który łypał na mężczyznę żółtym okiem, niby świecącym w otaczającej ich ciemności. Bestyja, demon, istota piekielna, teraz śmiejąca się mu prosto w twarz, będąc dumną z popełnionego przestępstwa. Chryzant przeklnął jeszcze raz, złowróżąc zwierzęciu, jak i jego właścicielowi, z którym miał zamiar rozliczyć się, gdy tylko odnajdzie wszystkie owce, a te okażą się, dajcie bogowie, całe i zdrowe. Zaklinając ich wszystkich, by, gdyby jednak puchate kule się nie znalazły, cierpieli w dokładnie takich samych katuszach, co stado. 
— Ciesz się cholero, że za mało i za cienkie na tobie futro, by zrobić z niego chociaż rękawiczki — syknął w kierunku zwierzęcia, po czym udał się na poszukiwanie wesołego stadka, które na pewno cudownie kamuflowało się w grubej warstwie śniegu.
Buty zapadały się w puchu, utrudniając jakikolwiek ruch do przodu i choć szedł z laską, ta praktycznie nie ułatwiała podróży. Usta i nos przykrył grubym szalikiem, ten jednak nasiąkł wydychaną przez niego wodą w postaci pary, zaczął drażnić skórę i powodować, że twarz marzła jeszcze bardziej. Starał nasłuchiwać jakiegokolwiek beczenia, śnieżna zamieć skutecznie jednak je przygłuszała, przykryte szalem uszy nie dawały rady wyłapać jakichkolwiek niuansów. Obszedł okolice stodoły, poszukując jakichkolwiek pozostałości śladów, bo o tych kompletnych mowy nie było – zdążył przykryć je śnieg.
— Całe, kurwa, stado — warknął pod nosem z może i odrobinę wilgotnymi kącikami oczu od całej tej bezradności, która ogarnęła duszę w trwodze.
Powrócił do stajni. Ponownie pustej, już bez brzęku strzemion czy śmiechu, bez gwarów, szmerów, z totalną ciszą, którą przerywał jedynie nadal rozedrgany oddech Theo oraz ciche parskanie koni, które zostały. Bułany ogier spoglądał wyczekująco, niby w gotowości, nerwowo kręcąc się w boksie. Tkanie, dzięki bogom, że nigdy nie pozrywał sobie ścięgien, a nogi wydawały się suchutkie.
— Theo — zwrócił się do małego stajennego, podchodząc do niego. Kucnął, by mieli oczy na mniej więcej tym samym poziomie, choć w takiej pozycji to chłopiec spoglądał na niego z góry. Może i lepiej, zdecydowanie na to zasługiwał. — Idź się wyspać, nie ma sensu, byś się zamartwiał. Ja biorę bułańca i jadę, miejmy nadzieję, że nocny patrol mnie nie zestrzeli — rzucił, parsknął marnym i raczej beznadziejnym śmiechem. Widząc jednak przerażenie powoli malujące się na twarzy chłopca, szybko wprowadził poprawkę do swojej wypowiedzi. — Spokojnie, na pewno mi pomogą.
Wstał z kucków, pokiwał głową i jeszcze raz posłał Theo pokrzepiający uśmiech. Choć w sercu czuł, że sytuacja jest co najmniej beznadziejna. Poklepał go po czuprynie. 
— I obiecuję dziesięć razy sprawdzić, czy zamknęli stajnię, gdy tylko wrócą po mnie. A na pewno wrócą. Taki jest plan, przecież nie będę szukać kilkunastu owiec przez niewiadomo ile czasu. — Obawiał się, że było to marne kłamstwo. Wrogowie znowu parsknęliby śmiechem, zdając sobie już całkowicie sprawę z tego, z jak marnym kłamcą mieli doczynienia. 
Ale co trudnego było w znalezieniu kilkunastu owiec po zmroku, gdy na ziemi leżała gruba warstwa śniegu? Ophelos uważał, że nic takiego, w końcu w swoim życiu na barki brał trudniejsze misje, a w pobliskim lesie wilków nie widziano od dłuższego czasu. A te, nawet jeżeli by się pokazały, mogłyby jedynie drżeć przez srebrnym wysłannikiem słońca Nathoriego. Nie raz miał z nimi doczynienia, nie raz wracał z ojcem z wilczą skórą na końskim zadzie.
— Przysięgam Nathorii, że gdy tylko znajdę wszystkie całe i zdrowe, powrócę do regularnych modlitw. Rano i wieczorem, przed i po każdym posiłku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz