sobota, 14 lipca 2018

Widmo Kaldery


 1763 rok



Od kilkunastu dni nad krainami Ethija i Derfos unosiła się czarcia chmura. Mieszkańcy tamtejszych osad przebywali w swoich domostwach, pomimo świadomości zbliżającego się niebezpieczeństwa. Dym bowiem, który zawisnął niespodziewanie w powietrzu, był niczym innym, jak ostrzeżeniem. Zaniepokoiło to Mistrza Tore, gdyż dowiedział się od swojego towarzysza, iż jego stary przyjaciel w dalszym ciągu przebywa w wiosce położonej blisko granicy z Ethiją. Był to kowal, mistrz swojego fachu, a do tego piorunująco inteligentny, więc trudno było pojąć starcowi, dlaczego naraża życie swojej rodziny. Zdążył już porzucić myśl, iż mężczyzna mógłby zlekceważyć problem. Znał go zbyt dobrze.
Cierpliwie zmierzał w jego stronę, wędrując wzdłuż kamiennych uliczek, które ozdabiały kapitalne lampiony sprzed kilku, jak i nie kilkunastu wieków. Odszukanie dawnego kompana nie zajęło mu dużo czasu, gdyż ten sam stanął mu na drodze, kiedy na jej środku wykrzykiwał polecenia do kogoś znajdującego się na drugim piętrze szeregówki. Emberion, bo tak miał na imię, początkowo nie dostrzegł zbliżającego się starca, lecz gdy tylko to zrobił, rzucił mu się w ramiona w geście powitania. Słowa wówczas były zbędne, stąd obydwoje zachowali je dla siebie, wymieniając się jedynie głębokim spojrzeniem.
- Mistrzu Tore! - Z oddali przemówił kobiecy, delikatny głos. Jego właścicielka wyszła z progu domu i podeszła bliżej. Wrodzona życzliwość nie pozwoliła zapomnieć jej o przywitaniu, subtelnie uważając przy tym na swój brzemienny brzuch. – Nie spodziewałam się pańskiej wizyty.
- Ja również – dodał kowal, obejmując żonę za ramię. – Co Cię tu sprowadza?
- I ja miałem nadzieję Was tu nie zastać – odparł Tore, splatając swoje dłonie za plecami.
- Jeszcze chwila i mógłbyś – wypalił Emebrion, w tym czasie ładując skrzynie do powozu zaprzężonego w dwa, gniade konie.
Jak się łatwo było domyśleć, małżonkowie ewidentnie szykowali się do opuszczenia wioski. Obydwoje mieli też niewątpliwie dużo pracy, więc starzec odmówił grzecznościowemu zaproszeniu na herbatę. Mirianna nie zamierzała jednak stać bezczynnie i po przeproszeniu gościa, udała się do budynku, by upewnić się, że wraz z mężem wszystko ze sobą zabrali. W tym czasie mężczyźni kontynuowali rozmowę. Wbrew założeniom Mistrza, stoczyła się ona na powierzchowne tematy, więc ten ponownie nakierował ją w stronę wyjazdu z mieściny.
- Wybieracie się więc do stolicy na bankiet? – podsumował nestor.
- Wiem, że tam nie pasuję, nigdy nie pasowałem – westchnął zrezygnowanie brunet. – Robię to dla Mirianny, dobrze wiesz. Jej rodzice ledwo mnie zdążyli zaakceptować, ale nie mieli wyjścia, kiedy dowiedzieli się o dziecku. Chciałbym, żeby przekonali się, że zasługuję na rękę ich córki, że brak tytułu lorda czy hrabi wcale nie oznacza, że nie będzie ze mną szczęśliwa.
- W życiu ważne jest to, kim się stajesz, a nie to, co dostajesz – spuentował. – A Ty stałeś się dobrym człowiekiem, Embrionie.
Tuż po dokończeniu zdania, ziemia zadrżała wściekle i wytrąciła mężczyzn z równowagi. Szatyn wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, kierując wzrok ku wiecznie opanowanemu druhowi. Nie zdążył zadać żadnego z dziesiątek pytań, które wówczas buzowały mu w myślach, gdyż w powietrzu rozbrzmiał wystrzał. Nastała głucha cisza, którą przerywał jedynie kapiący sopel. Moment grozy przemienił się w przerażenie, kiedy to zza obłoku dymu wyłonił się masywny głaz, sunący prosto w ich stronę. Mężczyźni zasłonili odruchowo głowy, odskakując na boki uliczki. Chwilę później masyw uderzył w centrum wioski, od której dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt metrów. Oszołomieni eksplozją i utraciwszy chwilowo słuch, mogli jedynie oglądać, jak skała rozpryskuje się na setki elementów, burząc miejscowy plac. Nim się obrócili, kolejne odłamki skalne runęły na wioskę, wzburzając w niej ogień. Czuli jak piszczenie w uszach ustaje, a wraz z nim narasta dźwięk uderzających, kolejnych okruchów skalnych. Dopiero wówczas usłyszeli, jak z mieszkania Embriona dobiegał głośny krzyk przeraźliwego bólu, który były co chwilę przerywane jego imieniem.
- Mirannia! – Odkrzyknął, pędem rzucając się w stronę mieszkania. – Mirannia! Boże! Mirannia!
Mistrz ruszył za nim, a Embrion jeszcze kilka razy desperacko powtórzył imię ukochanej. Myśl, że mogło coś jej się stać, odebrała mu zdolność do racjonalnego myślenia. Nie zwracał nawet uwagi na to, jak z rozpędu, machając rękoma przed siebie i krztusząc się popiołem, obija się o ściany i meble.
Dostrzegłszy żonę na kanapie, rzucił się na kolana, zadając na jednym wdechu niezliczenie wiele pytań o jej zdrowie. Dopiero po chwili kobieta zdołała wykrztusić z siebie, że ze stresu odeszły jej wody. Ryczała niesamowicie, łapiąc co jakiś czas oddech. Szatyn z przerażeniem spytał Tore, co powinien zrobić, lecz obydwoje bardzo dobrze znali odpowiedź.


Wyblakłe ze swojej błękitnej barwy, ślepia Mistrza Tore chłonęły obraz zburzonej wioski. Szczęście, którym obdarzył ich los, był zatrważająco ciekawym zjawiskiem, gdyż nestor przekonany był o nadchodzącej erupcji ethijskiego superwulkanu, która finalnie nie nadeszła. Dała jednak swój przedsmak, a on wystarczył, by pozbawić domu dziesiątki mieszkańców. Wiedział, że zaraz osada zniknie mu pola widzenia, gdyż im bardziej się oddalali, tym ciemna chmura skuteczniej pochłaniała ruiny. Z tego powodu korzystał z jej widoku, póki mógł, popijając co kilka chwil herbatę. Musiał przy tym uważać na swoją ulubioną, glinianą filiżankę, gdyż podskakujący od nierówności na drodze powóz konny nie zapewniał stabilnej jazdy. Spojrzał na Mirannię, trzymającą w swoich ramionach zdrową dziecinę. Jej wzrok był przepełniony zmęczeniem, ale jednocześnie miłością. Takim samym obdarzyłby córkę zapewne Embrion, który był wówczas zajęty prowadzeniem koni odpowiednim szlakiem. Niewątpliwie właściwe odebranie porodu nie jest łatwym zadaniem, zwłaszcza w tak prymitywnych warunkach. Starzec sam nie spodziewał się, że byłby w stanie powitać na świat nową istotę, aczkolwiek dokonał tego. I czuł niespotykany do tej pory rodzaj satysfakcji.
- Wybraliście już imię? – spytał w końcu.
Wzrok ciemnowłosej łagodnie podniósł się na towarzysza.
- Arya. Ma na imię Arya – odparła, uśmiechając się pogodnie. Jej głowa uniosła się w stronę małżonka w oczekiwaniu na aprobatę.
- Arya Valenté de Noble Raxelias – skwitował dumnie ojciec.
Mistrz jedynie kiwnął delikatnie głową. W czasie przyjścia na świat dziecka, poczuł od niego specyficzną naturę, której nie mógł jeszcze ubrać w słowa. Spostrzeżeniem tym nie podzielił się tym z rodzicami, gdyż dopuszczał do siebie myśl, że odczucie to spowodowane mogło być stresem oraz równie co poród, wyjątkowymi warunkami. Rozmyślając na ten temat, ponownie odwrócił wzrok w stronę ciemnego obłoku, który zdążył wchłonąć już całe miasteczko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz