piątek, 27 września 2019

Od Adonisa cd Tiago

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Przebywając zbyt długo w jednym miejscu, doświadczając wciąż tych samych i powoli nudzących się już, bodźców, człowiek zaczynał zatracać niektóre ze swoich ludzkich cech na rzecz pierwotnych, niejednokrotnie bardziej bestialskich. Adonis po dwóch tygodniach przebywania jedynie w gabinecie, swoim pokoju i stołówce na zmianę, powoli, lecz pewnymi krokami zbliżał się do tej granicy, wręcz powoli na niej lawirował, powłócząc leniwie nogami, jakby brakowało mu siły, by unieść żywe ciało, o protezie nie wspominając. Czuł szaleństwo grasujące pod skórą, powoli nacinające blade lico, czuł żar we krwi i nieprzemijające poczucie niepokoju, przypominające o sobie w najmniej odpowiednich do tego momentach. Targające nim, jak wątłą trzciną i wybijające z rytmu, bez względu na to, kiedy owo poczucie go nie zastało. Potrzebował w tamtym momencie zwykłej przerwy, odpoczynku od pracy, przy której trwał od momentu przybycia, bowiem właściwie przez cały czas ktoś niej od niego oczekiwał, na zatruciu pokarmowym zaczynając, przez zwykłe skaleczenie na nieciekawie wyglądającej wysypce kończąc. Kombinując co zrobić, bowiem nie posiadał wybitnej wiedzy na temat stanów chorobowych, każdą wolną chwilę przesiadywał w bibliotece i co prawda czasami celem jego niekoniecznie było wpatrywanie się w ciężkie do wymówienia słowa, a raczej wyglądanie brązowego koka gdzieś między regałami, bo a nuż przemykałaby się akurat trzecią alejką od końca. Przez większość czasu jednak starał się zgłębić dokładnie wiedzę na temat zaropiałych ran, czy strzykania w lewym barku, mając wciąż na pierwszym miejscu zdrowie gildyjczyków.
Nauki pobierał również od Raviego, który w niejednej strefie posiadał wiedzę bardziej obłą od tej jego, wysłuchiwał to też mężczyzny z niezwykłym zaangażowaniem, chłonąc informację jak gąbka i licząc się z każdą, nawet najmniejszą uwagą, bo niejednokrotnie właśnie te ważyły o zdrowiu pacjenta, czasem i życiu.
Błędne koło w które wpadł i z którego nie mógł się wydostać, wkrótce doprowadziły do powoli objawiających się tików nerwowych i ogólnego rozdrażnienia mężczyzny, który jednak spędzając całe życie na ulicy, przyzwyczaił się do ciągłego ruchu, wielu bodźców, na które musiał również odpowiednio reagować. Tęskno zrobiło mu się nawet za tymi śmierdzącymi szczynami zakamarkami miasta, a wizje paskudnie krzywej kostki brukowej i krzyku oficera straży miejskiej straszyły go prawie co noc, przypominając o przeszłości i nawołując do powrotu do niej, jakby życie w bezpiecznej przystani, jaką była gildia, wcale nie było jego przeznaczeniem, a raczej przykrym obowiązkiem, do którego zaciągnął się na własne, nieprzemyślane dokładnie życzenie. Prawdą było, że niejednokrotnie słyszał gdzieś z tyłu głowy cichy głos, parszywy rechot, który usilnie próbował wytłumaczyć mu, jak bardzo myli się, jeśli chodzi o podjęte decyzje, jak wiele traci i jak bardzo zdradził swoich opuszczając przeklęte miasto krętaczy i szyderców. Prawdą było jednak również to, iż głos cholernie się mylił, a Adonis doskonale o tym wiedział. Pozostawało mu więc jedynie trwać tak, w tym dziwnym letargu, niewygodnym zastoju, wierząc w swoje racje i starając się pokonać wewnętrzne demony tak pilnie nawołujące do złego. Zastanawiał się, ile mąk przyjdzie mu jeszcze wycierpieć i ile walk potrzebne będzie jeszcze stoczyć, by nareszcie uzyskać tak długo wyczekiwaną ulgę.
Znał się na tyle dobrze, by umieć wyczuć moment, w którym zachowania stają się już nie tylko nie do zniesienia, ale i niebezpieczne, to też któregoś pięknego, wyjątkowo słonecznego dnia, postanowił chwilę pourlopować. Wziąć dzień wolnego, zrzucić obowiązki na Raviego, a samemu wybrać się na rozruszanie gnatów, zapoznanie z resztą członków, może nawet i przyjdzie mu zaszaleć, jeśli nadejdzie taka łaska i okazja. Śniadanie zjadł przeciętne, chociaż przyglądając się tym, jak wyglądały jego posiłki w dniach poprzednich, pierwsze jadło zdawało się nadwyraz obfite.
W tym wszystkim najważniejszy i tak był dla niego spacer, krótkie obejście terenów w celu zażycia świeżego powietrza, złapania odrobiny słońca i bezczelnym powygrzewaniu się w nim, rozpinając kolejne guziki koszuli, podwijając jej rękawy i pozwalając, by kropelki potu zrosiły ciemną skroń, a i w materiał wsiąknęły po wystąpieniu na plecach. Rozruszał przy okazji nieco zastałą protezę, jak i kości, które powoli bolały go od prawie ciągłego przesiadywania w gabinecie, bowiem nie przywykł do takiego funkcjonowania. Przyzwyczajony był do tego, że wciąż trzeba było gdzieś iść, biec, przed kimś uciekać. Poruszać się zwinnie i prędko. Tego oczekiwało miasto. Tego oczekiwał jego status społeczny.
Las miał swój charakterystyczny zapach, za którym przepadał. Las miał swój charakterystyczny wygląd, którego piękna nie można było odmówić. Las miał również swoje własne dźwięki, które jak nic innego świadczyły o tym, że całe to miejsce żyje. Ptaki, szmer gałęzi, szelest liści uginających się pod stopami i łamane gałęzie. Do orkiestry tej jednak nie należał świst strzały, która chwilę później wycelowana została prosto w Adonisa. Siwy kosmyk opadł bezwiednie na czoło, ujmując nieco męskości mężczyzny na rzecz dziwnie szelmowskiego wyglądu, z którym było mu niezwykle do twarzy. Nykvist stał niewzruszony, wbijając zamyślone spojrzenie w łuk, w broń, która mogła w każdej chwili nieopatrznie wypuścić strzałę, pozbawiając go tym samym resztek świętości w marnym ciele. Nauczony doświadczeniem doskonale wiedział, że ruch może go jednak pozbawić życia prędzej, niż ironicznie, martwa cisza i cierpliwość względem drugiego.
— Kalece się odgrażać — bąknął jedynie, dość przelotnie, wskazując przy okazji na swoją nogę i wymownie przewracając oczami. Spokój, jakiego w tamtym momencie dosięgnął, był nieopisany, a zimna krew, jaką zachował, zdawała się móc zmrozić morza i oceany. Wystarczyło bowiem przecie, by zwinne palce złotych dłoni sięgnęły do tylnej kieszeni. Starczało posłać w jego stronę obezwładniające ostrze. Tymczasem jedynie stał, odważył się nawet wcisnąć dłonie w kieszenie spodni, a laskę obdarzoną kruczą głową zawieszając na własnym nadgarstku. — Opuśćże tę strzałę, bo przypadkiem ją jeszcze poślesz, a nie chcę jeszcze kończyć jako nieboszczyk, a przecie cię nie zaatakuję. — Skrzywił twarz w wymownym grymasie, bo chociaż myślał o tym niejednokrotnie, to nie wyobrażał sobie, by żywot jego zakończył ktokolwiek poza nim i Śmiercią we własnej osobie. Może też dlatego tak często udawało mu się ujść żyw z najmniej ciekawych sytuacji i może też dlatego sam tak często myślał o zamachu na własne życie. Kto jak kto, lecz on sam pierwszemu lepszemu barbarzyńcy w lesie dać poderżnąć sobie gardła nie miał zamiaru. Nie po to tyle lat grał na nerwach strażnikom i nie po to wyrwał się z objęć samej śmierci, błagając żałośnie o litość, jakby nie był jeszcze gotów iść na tamtą stronę.
Prawda była jednak taka, że nikt nigdy na śmierć nie był gotowy, jednocześnie wyczekując jej z obszerną wiedzą na temat tego, jak jej doświadczyć.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Tiago?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz