piątek, 27 września 2019

Od Ophelosa CD Narcissi

Wziął jeden oddech. Wziął drugi, prychnął pod nosem jak niezwykle naburmuszone dziecko, którym, patrząc z perspektywy czasu, prawdopodobnie był. Brakowało więc jedynie pary z nosa, bo kilka niesfornych loków zdążyło opaść na czoło, nadając rycerzowi dosyć ponurawą, niezbyt miłą dla wzroku aparycję. Ophelos nigdy nie należał do person fochliwych, obrażalskich czy łatwych do urażenia. Ba, tym bardziej taka sytuacja nie powinna nastąpić, gdy dopiero co spotkał się z dawno niewidzianą kuzynką zajmującą specjalne miejsce w sercu, cieszącą oko i duszę swoim jestestwem. A jednak, miast nadal rzucać między sobą niezbyt wybrednymi żartami, uśmiechać się od ucha do ucha z błyskiem w siwych tęczówkach, jechał teraz dobre dziesięć, może jedenaście metrów przed dziewczyną, udając, że na boskim świecie nigdy stopy nie postawiła. 
Bo nie rozumiała i nigdy zrozumieć nie miała, tak jak cała reszta psiocząca na relację ze złotoskórym. Nie, dopóki nie znajdą tej magicznej drugiej części swej duszy, jakkolwiek złą połówką ona by nie była. 
Przecież babka od strony matki powtarzała, że tak właśnie tworzyły się relacje, a te przysłowiowe drugie połowy wcale tak ogromną metaforą nie były. Że kiedyś, bardzo, bardzo, bardzo dawno temu dusze rozpadły się na pół, a że stało się to podczas bitwy bogów, tak przerażone, samotne i oziębłe połówki rozpierzchły się po całym świecie, zapominając o wspólnym trwaniu w trwodze spowodowanej hukami, piorunami, ogniem oraz całym bałaganem panującym wtedy na ziemi. A gdy się uspokoiło, gdy pył opadł, wyruszyły w podróż, by odnaleźć zagubioną część, chcąc ponownie poczuć się pełnymi oraz nasyconymi. I młodszy Chryź uwielbiał tę historię, zwłaszcza opowiedzianą słowami starszej kobiety, tak więc nie miał pretekstu, by jej nie wierzyć, nawet jeżeli sensowne argumenty sprzeciwu pojawiły się wraz z rozwojem ciała, postępem umysłu czy nabraniem doświadczenia. 
A jednak i pewnego dnia pojawił się ten jedyny, ten podstawowy i niepodważalny, dla niego tylko potwierdzający legendy babki. Druga połowa duszy odnalazła się sama i możliwe, temu zaprzeczyć nie mógł, może była tą gorszą. Tą niedobrą, rozgoryczoną, pełną złości oraz wredoty, okropnego jadu, który wypełniał układ krwionośny drugiego mężczyzny, odtrącając każdego, kto tylko stanął na jego drodze. Ba, wystarczyło spojrzeć w te chłodne, nienasycone w żadnym stopniu oczy, by dreszcz przeszedł przez kręgosłup, opuścić wzrok i nigdy nie spojrzeć na twarz chłopca. 
A jednak dusza Chryzanta poczuła się w końcu całością, zamruczała jak porządnie wygłaskany, najedzony kot, gdy tylko złapali, a następnie utrzymali kontakt wzrokowy. Dreszcz również przeszedł po kręgosłupie, był to jednak zdecydowanie inny rodzaj dreszczu. Nie potrafił wytłumaczyć, nie potrafił odpowiedzieć na zadawane mu pytania w stylu dlaczego, dlaczego akurat ta żmija? czy przecież jesteś dla niego za dobry!. Może właśnie w tym leżała cała idea ich koegzystencji, tej dziwnej miłości oraz dopełniania się. Podczas gdy jego połówka była spokojniejszą, aczkolwiek żartobliwą, dobrą i czystą, te przeciwne cechy przejęła ta Artura, będąc z góry skazaną na nieprzyjemne, źle życzące mu spojrzenia. Kto wie, może w innym świecie, może gdyby ich dusze uciekły w odwrotnych kierunkach, Ophelos Chrysanthos wcale nie byłby ulubionem kuzynem Narcyzy.
Chciał zawiesić na kimś wzrok. Na ciele. Na czyiś plecach, kołyszących się raz w lewo, raz w prawo w rytmie stępa konia, choć na chwilę uciec myślą od rozterek, a po prostu nacieszyć spojrzenie pracującymi mięśniami ukrytymi za lnianą koszulką. Kobiety, mężczyzny, czyimikolwiek. Byleby były ciepłe, byleby hipnotyzowały w przyjemny sposób obserwatora, pozwalając mu na krótszą wycieczkę w sprawy bardziej przyziemskie, a przy tym niezwykle sensualne. Ciężko jednak obserwować cudze barki, gdy jedzie się na czele całej grupy. Pozostawało więc jedynie uczucie bycia obserwowanym, a nie bycie obserwatorem. Czuł się nieswojo. 
Chciał wpleść swoje palce w te cudze, uścisnąć mięśnie i kości, przejechać opuszkami przez każdą krzywiznę dłoni, każde zagłębienie, zmarszczenie skóry. I by ta była ciepła, a nie zdjęta ze zwierzęcia oraz obszyta, by jego zmysły chłonęły życie, by wyczuł nieznajomą mu dotąd woń, by usłyszał cudzy oddech w uchu. Ciężko jednak poczuć to wszystko, siedząc na koniu, wśród całej gromady ludzi, a jednak samotnie. Pozostawało więc jedynie nacieszyć się uczuciem wodzy w dłoniach, skóry rękawiczek, zapachem wilgotnego lasu oraz dźwiękiem śmiechów oraz wesołych, nawet i podekscytowanych dialogów wybrzmiewających za jego plecami. Czuł się samotnie.
Zerknął przez ramię na Narcissę, jakby szukając na twarzy kobiety choć odrobiny wsparcia, pocieszenia, a w tym wszystkim i wybaczenia jego głupiemu, dziecinnemu wybuchowi, na który nigdy nie przystoi porządnemu rycerzowi, mężczyźnie, człowiekowi. Ta jednak nie spoglądała nawet przed siebie, spojrzenie mając zawieszone na Krabacie Ratignaku, na licu szeroki, ładny uśmiech, a w bursztynowych tęczówkach raczej znany przez Chryzanta błysk. Jak zganiony pies, Ophelos odwrócił wzrok oraz skulił się, chcąc już stąd uciec jak tchórz, którym przecież tak naprawdę był, chcąc ponownie znaleźć się przy domowym ognisku, choć i tam nie czekały na niego pochwały. 
Czuł się niezwykle źle.
[bobo przeprasza za fochy]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz