środa, 25 września 2019

Od Leonardo cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Zarzekał się na imię własne, świętej pamięci matki, jak i ojca, że uchylać ust nie potrzebował. Przykrą sprawą jednak była prawda stanowiąca o tym, jakoby z sieroty był łgarz pierwszej wody. Wytykali mu to niejednokrotnie, każdy, kto zdołał wejść z nim w bliższą relację, że chociaż odtrąca i warczy na ludzi, którzy chcą dla niego dobrze, w rzeczywistości całej tej czułości i poczucia bezpieczeństwa potrzebował jak nikt inny. Nie potrafił wyrzucić z siebie uporczywych emocji, które ciążyły mu na duszy, ściągając ją w dół, jakby były uczepionym do niej kamieniem, inaczej, niż podczas szczerej rozmowy, podczas której napięta klatka piersiowa mimowolnie się rozluźniała, podobnie jak plecy, które powoli się garbiąc, pokazywały, o ile swobodniej czuje się z każdym kolejnym słowem opuszczającym zaciśniętą gardziel. Przełykanie narastającej guli i dziwne poczucie ulgi, do którego nie potrafił, a może lepiej powiedzieć, do którego nie chciał się przyznać.
Chociaż twarz w momencie krótkiego spaceru z mężczyzną pozostawała równie beznamiętna, co przez większość czasu i chociaż stała tak bez wyrazu, tak wewnątrz sztorm rozrywał mu umysł i serce, gdy te walczyły na śmierć i życie. Strona jego chłodna i zdystansowana bojowała bowiem z żarem w duszy, który wołał o pomoc i pragnął, jak nigdy dotąd, wyrzucić w jego kierunku jakimś słowem, chociaż piśnięciem, by ten może pochwycił temat i pociągnął dialog dalej, odciążając Leonarda z dziwnego poczucia zastoju, w którym znajdował się od dobrych kilku tygodni, od ostatniej rozmowy z Ophelosem pod jednym z drzew.
Widocznie jednak nie było dane mu ni samemu się odezwać, ni usłyszeć zaczątku wymiany zdań z drugiej strony i trwali tak w ciszy, przerywanej jedynie miarowymi uderzeniami dwóch par butów o posadzkę, jak i szczątkami głosów, które zostawili daleko za sobą. Podłoga czasem skrzypnęła, ktoś czasem ich wyminął, a i zdarzało się, by upierdliwa mucha zatoczyła koło przy uchu Leonarda, który prędko odganiał ją prędkim strzepnięciem dłoni, marszcząc przy okazji brwi, przyklejając tym samym głęboką dość bruzdę idealnie pomiędzy nimi. Żal było mu faktu, że nie porozmawiali, a poczucie to szczególnie mocno dało o sobie znać, gdy dostrzegł wysokie, masywne drzwi do biblioteki, które świadczyły już tylko o jednym. Czasu jednak cofnąć nie był w stanie i mógł jedynie płynąć dalej, czekając na rozwój zdarzeń, bo kto wiedział, może coś ciekawego miało go zastać jeszcze za chwilę.
Gdy przystanęli, Cahir ostatecznie wybudził się ze swojego dziwnego letargu, w którym zamarł, gdy tylko opuścili stołówkę i nareszcie wrócił do Leonarda już nie tylko ciałem, ale i duszą. Widać było błysk w oczach, gdy nareszcie udało mu się złapać kontakt z rzeczywistością, to, jak nagle się rozbudziły i jak mocno zaczęły chłonąć kolejne to impulsy, sygnały z otoczenia. Szmaragdy chwilę błądziły po ciemnym drewnie, by nagle spocząć na sylwetce Leonarda, coraz mocniej prostującego się Leonarda, który powoli czuł ból w łopatkach spowodowany mocnym ich naciągnięciem. Na tyle intensywnym, by prawie się zetknęły.
— Och. Więc jesteśmy na miejscu? — spytał drugi. Głos jego stanowczo zdradzał, że rzeczywiście zna już odpowiedź na pytanie, a słowa Leonarda są już tylko formalnością, której dopełnić należało ze zwykłej kultury i względnej grzeczności.
— Powinniśmy, jeśli biblioteka wciąż jest w tym miejscu, a jednak nie jest mi nic wiadome o potencjalnych zmianach w jej ulokowaniu — parsknął prędko, przywdziewając delikatny grymas, ot, zwykłe skrzywienie wymieszane z delikatnym uniesieniem lewej brwi. Nie czekając dłużej, nacisnął mocno klamkę, zostawiając na niej ślady palców, by następnie naprzeć na drzwi i otworzyć je z niskim pomrukiem starych, dobrze naoliwionych zawiasów.
Pomieszczenie potężne, nieco zaciemnione, a półmrok ten przecinały jedynie mocne, jasne smugi światła wpadającego przez okna. Kurz wirujący w powietrzu był w nich niezwykle łatwo zauważalny, momentami skrzył się nawet niczym świeży śnieg w przejrzysty, zimowy poranek.
Zerknął na Cahira przez ramię i gdy zdawać się mogło, że tu ich wspólna wędrówka się kończy, diabeł popchnął go do działania i niczym gorące węgliki wypluł z ust prędką propozycję pomocy w szukaniu map. Oczy jego mogły z łatwością wyrazić zdezorientowanie całą tą sytuacją, bowiem niekoniecznie takie miał wtedy plany, a jednak coś mówiło mu, że samotne przesiadywanie w lodowatym pokoju było po stokroć gorsze od spędzenia kilkudziesięciu potencjalnych minut z nowo napotkanym mężczyzną.
— Znaczy się. W dwóch zdaje się, że pójdzie nam zdecydowanie szybciej, jeśli chodzi o znalezienie map, o których wspominałeś — dodał zakłopotany, uciekając wzrokiem na zdobioną żłobieniami półkę, która skrywała w sobie tajemnice działań, których podjąć się należy w celu zlikwidowania kurzajek i zmniejszenia ryzyka złapania opryszczki. Dziwiły go zbiory gildyjskie i skąd właściwie takie książki się brały. Nie sądził przecież, by wyprodukowanie jakiejkolwiek z nich było procesem łatwym, o kosztach już nie mówiąc, czemu więc brano tak mało ambitne pomysły na kolejne produkcje? Nie ubliżając oczywiście wszystkim, którzy włożyli całe swe serce, by odkryć sposoby na leczenie paskud, które chętnie dobierały się do ludzkich stóp, czy też ust.
— Oczywiście, jeśli nie wolisz sobie poradzić z tym problemem sam — napomknął jeszcze po chwili ciszy, która nastała między dwójką, po czym wypuścił gniewnie powietrze przez nos, starając się znaleźć logiczne wytłumaczenie dla swojego beznadziejnie żenującego zachowania i domagania się uwagi od Cahira, niczym był zwykłym szczenięciem, próbującym pilnie przypodobać się swojemu panu, czy to zwykłym wywaleniem jęzora, czy też pociesznym przebieraniem łapkami w akompaniamencie dziko poruszającego się ogona. — W końcu nie chcę się narzucać.
Myślał już, że gorzej być nie może, tymczasem sam siebie zaskoczył, bo z każdą kolejną chwilą musiał mówić coraz więcej, coraz bardziej chaotycznie, do tego coraz bardziej pogrążając się w dziwnych zlepkach słów, które bezładnie wymykały się spomiędzy pełnych, wyraźnie wykrojonych warg młodego Montegioniego. Poziom absurdu, jakiego dosięgał w tamtym momencie, zawieszony był niezwykle wysoko, a w akompaniamencie niezgrabnego przebierania nogami wymieszanego z nerwowymi ruchami palców, wszystko wyglądało jedynie gorzej i gorzej. Bardzo nie lubił tych nieprzyjemnych, bardzo niewygodnych momentów, w których niekoniecznie wiedział, jak się zachować, dlatego też tak pilnie starał się unikać kontaktów międzyludzkich, wszystko bowiem koniec końców wyglądało na bardzo niezręczne i również takie poczucie pozostawiało jeszcze na długo po zakończeniu konwersacji. Zawsze w tym wszystkim gubił gdzieś swój wypracowany rytm, swoje stabilne poczucie własnej wartości, szczególnie w wypadkach tak przypadkowych, jak ten tutaj. Miał nadzieję, że jeśli Cahir przystanie na jego propozycję, da mu czas na samodzielne buszowanie po półkach, byle miał chwilę na zaszycie się w ciemnych alejkach, gdzieś głęboko między księgami. Chwilą na uspokojenie się, głębsze odetchnięcie i może dojście do siebie, bo nawet jego mina potwierdzała przypuszczenia o tym, jak niezręcznie się czuł. Zgubił swój kamienny wyraz twarzy, by zastąpić go delikatnym rumieńcem wymieszanym z zaciśniętymi szczękami i przymglonym spojrzeniem.
Przeklętyś, Leonardzie.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir? trochę nam zeszło, przepraszamy ;;]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz