piątek, 19 lipca 2019

Od Desideriusa — Za wszystkie grzechy


Poznanie po Desideriusie zdenerwowania nigdy nie należało do sztuk, do których potrzebne było obeznanie z ludźmi i praca na jednej z uczelni zajmująca się ichniejszymi zachowaniami. Był absolutnie najzwyklejszą w świecie personą, której głęboka bruzda malująca się na czole w chwilach zwątpienia, bez najmniejszego problemu zdradzała wszystko, czego sam Coeh wypowiedzieć nie mógł. Wbijała się w biedną skórę głęboko, nadając całej twarzy pochmurny, zamyślony wygląd, którego od zawsze tak pilnie się wystrzegał, bo mimo nawiedzających go raz na jakiś czas ponurych myśli, starał się pokazywać zawsze od strony bardziej radosnej, możliwe nawet, że zaskakująco optymistycznej, wychodząc z założenia, że jak dotąd okoliczną ludność spotkało już dość złego, by jeszcze zarażać ich negatywną energią. Traktował to jako zwykły brak szacunku dla doświadczeń i aktualnych, zaskakująco zmierzających w dobrą stronę czasów.
Jednakowoż tego dnia, jak i podczas kilku poprzednich, młody Coeh najzwyczajniej w świecie nie był w stanie udawać radości i wręcz usilnie wciskać sobie na twarz wyćwiczonego, jakże fałszywego uśmiechu. Najzwyczajniej nie był w stanie przeskoczyć niektórych rzeczy albo przynajmniej spróbować zerknąć na nie jakoś inaczej. Trwały, były, a on mógł je jedynie omijać, modląc się o przejście niezauważonym. Jeśli natomiast miało już dojść do jako jakiej konfrontacji, liczył na jak najmniejsze szkody. Psychiczne, jak i fizyczne, bo jeszcze tego wszystkiego mu brakowało do pełni wątpliwego szczęścia.
Jedną z tych rzeczy, która tak pilnie doprowadzała go do białej gorączki i sprawiała, że miał ochotę ukrócić swoje męki o dobre kilka lat, był z pewnością list, który na początku tego tygodnia wylądował w pierwszej szufladzie starej komody i leżał tam, czekając, aż Desiderius dojrzeje, otworzy go i przeczyta, licząc na jak najdelikatniejszy z możliwych ciosów, który zalegał, dokładnie wycelowany w czułe punkty mężczyzny.
Może dlatego tak mało przesiadywał ostatnimi czasy w swojej norze, a bardziej skupiał się na przebywaniu w miejscach, gdzie kręciło się dużo ludzi. Zasiadywał się w najlepsze w stołówce, błąkał bez większego celu po bibliotece, a czasem dręczył też osoby, z którymi jakiś kontakt już kiedyś przyszło mu nawiązać. Tak więc męczył, truł i wręcz wysysał energię, starając się jak najbardziej odsunąć myśli od krążenia nad starym, drewnianym meblem, albo raczej nad jego zawartością i znaczeniem, jakie ze sobą niosła.
Miał nadzieję, że im dłużej go przetrzyma, tym łatwiej będzie mu go otworzyć, że napięcie z tym związane, strach, niepewność i dystans po prostu znikną. Tymczasem efekt był odwrotny do zamierzonego i im więcej czasu mijało, tym ciężej było mu z myślą o tak zwyczajnym świstku papieru, a raczej z faktem, co mógł skrywać. Jak parszywe rzeczy mogły zostać zapisane pochyłym, pełnym zawijasów i gładkich pociągnięć pismem, tak dobrze znanym i dawniej tak wiele symbolizującym dla biednego Coeha. Niosącym ze sobą zapach swojego właściciela, ciężar wspomnień i ograniczeń, które od lat uwieszone na Desideriusie, powoli zaczynały go męczyć i doprowadzać do klęczek. Sprawiając, że coraz częściej zatrzymywał się, by złapać oddech, by po prostu postarać się przeżyć, bo jeszcze kilka kroków w tym właśnie tempie wydawało się w stanie zabić chłopaczynę. Pozbawić go resztek godności, wypruć mu trzewia, sprawić, że wyplułby płuca, a następnie upadł, by nigdy się nie podnieść. By zostać tak i jedynie liczyć na to, że wyjątkowo harpie nie zdecydują się rozwlec jego ciała po okolicy, torując drogę innym wędrowcom, równie strudzonym marszem, co on.
Ile zła uczynić mogła jedna rzecz, na pierwszy rzut oka tak niepozorna, a jednak z łatwością zarzucająca ołowiane ubrania prosto na wątłe ramiona, chichocząc przy okazji i bawiąc się iście szampańsko, dowiedział się, dopiero gdy któregoś wieczora, po dość lekkim dniu, do tego delikatnie nasączonym smakiem i zapachem wina, zdecydował się w końcu sięgnąć po wysokiej jakości świstek papieru.
Nie otworzył go od razu. Ślęczał pierw, dość długo, obracając nerwowo kartkę, przecierając palcem woskową pieczęć z dobrze znanym znakiem, wydymając usta, gdy zastanawiał się, czy aby na pewno była to odpowiednia decyzja i właściwa ścieżka. Czy może nie powinien tego po prostu zignorować i raz na zawsze odciąć się od przeszłości, która ciągała się za nim już parę lat i najwidoczniej nie miała ochoty puścić się nogawki mężczyzny.
Jakby wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że po prostu musi się pogodzić z niektórymi faktami i zrozumieć, że ona była, jest i będzie. Jedyne, co zdoła się zmienić, to jej ciężar, który coraz skuteczniej pocznie pogrążać mężczyznę, aż finalnie się zatrzyma, by nie poczynić ani jednego kroku więcej.
W końcu, po kilku głębokich oddechach, złapał pieczęć, po czym kilkoma, ostrożnymi i dość wolnymi ruchami, zerwał ją leniwie z kartki, nie ukrywając ani przez chwilę drżących dłoni. Cicho liczył na jakiś cud, możliwe pozacinanie się papierem, które byłoby idealną wymówką, by przełożyć nieszczęsne wydarzenie na kolejny dzień, tydzień, a może nawet i miesiąc, chociaż wtedy całkowicie straciłby na ważności. Możliwe nawet, że otrzymałby kolejny, ponaglający do odpowiedzi.
Stalowe spodki w końcu skierowały się w stronę pierwszych zapisanych liter. Odwrotu nie było, mógł jedynie dać się całkiem porwać lekturze, zagryzając nerwowo szczęki i coraz mocniej zaciskając zaznaczone pracą palce na pożółkłym papierze, który jeszcze pachniał dobrze znanym domem.
Wiosną, lawendą i pieczoną kaczką.
Przesunął się w głąb łóżka, poprawił kilkukrotnie w miejscu, zanim przystąpił do lektury, zanim odpłynął, zastanawiając się nad każdym słowem, każdym zdaniem, jakie list miał mu przekazać.

Drogi Desideriusie.
Z góry pragnę przeprosić Cię za formę, jaką może przyjąć ten list, w większej części z powodu mojego zaniedbania, jednakże, gdy to piszę, godzina jest już zdecydowanie zbyt późna, a mnie nagli czas.
Świadoma jestem, że moje lektura sprawi Ci więcej zawodu, niźli pociechy, zdaję sobie również sprawę z tego, że równie dobrze możesz nawet go nie otworzyć. Jeśli do tego dojdzie, a słowa rozpłyną się w powietrzu wraz z dymem, gdy zdecydujesz się go spalić, liczę wtem, że trafią one do Ciebie inną drogą, choćby poprzez któryś z proroczych snów.
(…)
Przechodząc jednak do sedna sprawy, pragnę poprosić Cię o przysługę, którą kiedyś zdążyłeś mi obiecać. Wiem doskonale, ile zająć może Ci otworzenie i przeczytanie mojego wywodu, to też czas na odpowiedź dam Ci do końca zimy.
Nie odpisuj. Staw się na miejscu. Będę potrzebowała tutaj Twojej osoby. Chodzi o sprawy rodzinne. Mam nadzieję, że się domyślasz.
(…)
Zawsze twoja,
Esther.


Niecierpliwie marszczył czoło i równie żwawo zaciskał spracowane palce, przy akompaniamencie zgrzytających zębów.
Przeczuwał, co miało nadejść, starał się do tego przygotować, jednakże mimo wszystko uderzyło to w niego, zwaliło z nóg i przyprawiło o ciarki. Mógł jedynie sprowadzić się do parteru, kładąc się na dość twardym materacu, odłożyć list gdzieś na bok i zasłonić twarz dłońmi. Przetrzeć ją, raz, drugi, może nawet głęboko westchnąć i zastanowić się nad samą istotą świata, jak i losu, który wiązał go z różnymi, niejednokrotnie dziwnymi ludźmi.
Ludźmi, którzy pachnieli zazwyczaj wiosną, bądź latem.
Ludźmi, którzy z jakąś niespotykaną łatwością mącili mu w życiu, nie spotykając w tym wszystkim żadnych przeszkód, nieprzychylności.
Zastanawiał się, czy to tylko jego spotykał taki pech, czy może jednak to rzecz dość często występująca, równie regularnie u innych. Nie wiedział. Nigdy o to nie pytał. Teraz jednak miał parszywą ochotę przebiec się po całej gildii i podopytywać ludzi o sprawy mniej bądź bardziej powiązane z etyką, moralnością i filozofią szeroko pojętą.
Bo w końcu, jak inni odbierali świat?
Jak byli w stanie podchodzić do niego z taką radością, inni z kolei z wrodzonym dystansem i dość mrocznym poglądem na potencjalne wydarzenia dnia. Dlaczego tak było, dlaczego wszyscy nie mogli dostrzegać wszystkiego w barwach przynajmniej zbliżonych do siebie? Dlaczego dla niektórych niebo zawsze było niebieskie, dla innych natomiast zdawało się leniwie wpadać w odcienie szarości, nawet jeśli stali w tym samym miejscu, o tej samej porze, przy tej samej okazji.
Dlaczego oczy niektórych zasnute były smugą pożądania, u innych mgłą wojny, z kolei jeszcze następni mogli poszczycić się widokiem czystym i lśniącym, jak dopiero co wymyta szyba w letni poranek?
Zastanawiało go to wszystko, tak samo, jak zastanawiało go, dlaczego po tylu latach droga Esther zdecydowała się finalnie zaprosić go na rodzinne spotkanie. Czyżby odnowiła kontakty z ojcem? Czyżby ktoś zaczynał czuć pismo nosem?
Bo w końcu naprawdę dziwnym wydawało się, że nie pojawiał się przy takich okazjach od ostatnich kilku lat. Że witał w domu teściów może ze trzy razy od tamtego jednego, jedynego, rzekomo nigdy niezapominanego dnia.
Przyznawał tu rację, bo dzień ślubu był dniem zdecydowanie koszmarnym i zapadającym w pamięci prawdopodobnie aż do ostatniego dnia jego żywota. Trwał i nie miał zamiaru zniknąć, tak samo, jak obrączka trzymana w małym pudełku w komodzie. Pod trzema lnianymi koszulami i jedną parą gaci. Tak samo, jak wszystkie wspomnienia, agresywnie skrywane za srebrnymi oczami, tak samo, jak wszystkie listy zakopane między sztukami, tak samo, jak wszystkie niewypowiedziane słowa, które mimo wszystko utkwiły gdzieś w eterze i wisiały tam, hen wysoko, nie licząc nawet na to, że ktoś kiedyś po nie sięgnie i ich użyje.
I to wszystko tak gniło, tak narastało i kumulowało się przez lata, by teraz wybuchnąć paskudnym odorem prosto w twarz młodego Coeha. Sprawiając, że zapach kaczki nagle przypominał spalonego na wiór psa, że lawenda zmieniła się w duriana, a lato stało się najzwyczajniej w świecie zbyt gorące, by móc w trakcie jego trwania funkcjonować bez konieczności skorzystania z dóbr zsiadłego mleka.
Tak samo, jak i żółci zalegającej na żołądku było coraz więcej, a Coeh chciał pluć, chciał krzyczeć, chciał wymiotować i pozbyć się jak najprędzej całego tego skażenia, które prędko poczynało oblegać każdy kawałek jego ciała.
Rzeczywiście zaczynał czuć mdłości, treści podchodzące tuż pod gardło i charakterystyczne zawroty z coraz agresywniej pracującymi śliniankami. Może dlatego nagle znalazł się na twardej, chłodnej posadce, zastanawiając się przy okazji, jak prędko przyjdzie mu zwymiotować prosto pod siebie i jak szybko wyląduje policzkiem we własnych wydzielinach. Może dlatego skręcał się w bólach, fizycznych, jak i psychicznych i może dlatego zaczął przeklinać wszystkich.
A najbardziej Esther, Alexandra i samego siebie.

Kobieta postąpiła zdecydowanie słusznie, dając mu aż tyle czasu na namyślenie się co do decyzji, jaką miał podjąć. Zajęło mu to długo, bardzo długo i nawet jeśli starał się wmawiać sobie, że to po prostu kwestia tego, że miał zbyt dużo na głowie, prawda była zupełnie inna.
Bo o poruszonej sprawie myślał dnie i noce, zamęczał się tym wszystkim w najlepsze, zaciskając ze złością zęby i warcząc na towarzyszy.
Poczucie winy tak paskudnie go pożerało, bo doskonale widział, jak bardzo krzywdził wszystkich wokół swoim gburowatym podejściem do świata, które ciągnęło się przez dobre trzy tygodnie.
Ale zadecydował. Zadecydował, że pojedzie. Po raz ostatni wytłumaczyć wszystko, postawić sprawy jasno i raz na zawsze zamknąć ten nieszczęsny rozdział w swoim krótkim, a jakże uciążliwym życiu.
Podróż dekady stała przed nim, wrota były szeroko otwarte, przestrzenie wołały o młodego Coeha, wiatr szumiał głośno, a okolicę spowijała nuta niepokoju. Zdenerwowania. Możliwe, że nawet strachu.
Zaciskał palce na wodzach, po czym odwrócił wzrok na siwą jabłkowitą klacz, której ruchy powoli stawały się coraz bardziej nerwowe. Pożyczył ją. Własnego konia nigdy nie posiadał, a targanie się w tak długą wyprawę na piechotę byłoby wręcz niebezpieczne. Dlatego też wziął sobie dumną Tośkę i modlił się tylko o to, by powrócili z wycieczki cali i zdrowi, bo naprawdę średnio widziało mu się spłacanie konia. Prawdopodobnie w ciągu tego życia by się nie wyrobił.
Pieniądze w końcu jakoś nigdy się go nie trzymały. Wolały uciekać przed biednym chłopakiem w popłochu, piszcząc przy okazji niemiłosiernie. A może jednak chichocząc, patrząc na sytuacje, w jakich miał okazje się znajdować.
Zresztą, cała jego rodzina jakoś nie miała do tego szczęścia. Często godząc się na wykonanie jakiegoś leku, specyfiku, czy trutki na szczury bez opłat, niejednokrotnie udawało im się skończyć bez grosza przy duszy, zmuszani do życia z tego, co się akurat wyhodowało, modląc się przy okazji o to, by rośliny wykwitły bez konieczności używania nawozów, bo oszczędzać trzeba było na wszystkim. Gdy przychodziła pora zapotrzebowania na zioła, znów się wzbogacali, by za chwilę wrócić do usługiwania „przyjaciołom rodziny”. Tak też zataczało się błędne koło, a Coehowie zamykali się w swojej małej rutynie, której Desiderius przecież tak szczerze nienawidził, co podkreślał zaskakująco często i zaskakująco dosadnie, jakby nie starczało powiedzenie tego raz, licząc na to, że ten, kto miał zapamiętać, zapamięta jego słowa. Nie, wspominał notorycznie, do momentu, gdy znowu się zapętlał i znowu rezygnował z działań, brzęcząc coś pod nosem.
Bo nie lubił wielu rzeczy, a jak to rzeczy nielubiane miały w zwyczaju, nachodziły go tym częściej, im bardziej ten za nimi nie przepadał. Niepisana zasada wszechświata, która w większości przypadków się sprawdzała.
Chociaż równie dobrze mogło przecież być tak, że rzeczy, których szczególną sympatią się nie darzyło, miejsce miały raz na jakiś czas, o wiele rzadziej, niż sytuacje ukochane, a i tak zwracaliśmy na nie większą uwagę i zdawało się, że powtórzyła się znowu i znowu, już któryś raz w przeciągu kilku ostatnich dni.
Cóż z tego, że w rzeczywistości wydarzenia były oddalone od siebie o kilka miesięcy.
Ludzie lubili gubić poczucie czasu, szczególnie w takich sprawach, sprawkach, spraweczkach. Coeh doskonale zdawał sobie z tego sprawę, przerabiał to już niejednokrotnie, a mimo wszystko, wciąż dawał się złapać, wciągnąć i wykiwać, na co znowu klął pod nosem i co znowu doprowadzało go do białej gorączki.
Jednak cóż poradzić? Taka już kolej rzeczy, taki wyrok tego świata i taki los na niego zrzucono.
Często mu przecież powtarzali, że myśli zdecydowanie zbyt dużo, a ten zostawał przy swoim i wydawać by się mogło, że wygonić z własnego kółeczka chłopaka nie było najmniejszych szans. Zamknął się w swoim przekonaniu i basta.
Dopiero widząc tę cechę, ludzie zdołali pojąć, dlaczego marzenia mężczyzny o wielkiej scenie i teatrach nigdy nie miały możliwości ujrzeć światła dziennego.
Wcale nie przez rodzinę, ludzi, czy brak szczęścia w życiu, a przez siebie samego. Bo Coeh stawiał wokół siebie ogromne, stalowe ściany i nie był w stanie nic zrobić.
Odciął się od wszystkiego. Zamierał.
Zgubiła go własna dociekliwość.

— Kobyłko, jeszcze chwila i dam ci spokój — szeptał ze zmęczeniem, prosto w kark stworzenia, które zdawało się słaniać na własnych nogach. Sam również konał ze zmęczenia, oczy same mu się zamykały, a ciało coraz mocniej chybotało się na szerokim grzbiecie klaczy. Oboje wyglądali gorzej, niż źle, mimo to Coeh nie miał zamiaru odpuszczać świadomy faktu, że dosłownie za następną górką czaiła się mała mieścina, wioseczka, w której zapoznany był z jedną z gospodyń. Pragnął jedynie, by jak najprędzej się tam znaleźć, bo wszechobecny chłód i coraz gęściej padający śnieg utrudniały drogę i powoli spowijały oczy ciemnością. — Proszę, Tosiu, jeszcze tylko kawałek — mruczał, a może jednak jęczał, bo nieskładne, dziwne dźwięki, które wydobywały się z gardła chłopaka, trudno było nazwać czymś zbliżonym do przyjemnego odgłosu, jakiego dopuszczały się zadowolone koty. Drżał od stóp do głów, starając się jak najbardziej przylec do ciepłego zwierzęcia, szczękał zębami i zaciskał mocno dłonie na lejcach.
Warczał, widząc tylko biel, która dezorientowała. Furczał, czując, jak brakuje mu czucia w palcach u stóp. Jęczał z bólu, bo wręcz zamarzał żywcem.
Jednak tak, jak mówił, tak było. Coeh w tych sprawach nigdy pomylić się nie miał zamiaru i wkrótce na widoku znalazła się dość spora chata, która jaśniała ciepłym światłem. Zdawało się, że obojgu na ten obrazek przybyło sił, bo klacz popędziła jakoś żywiej, a i sam Desiderius nieco się wyprostował i nawet uśmiechnął, chociaż przysiąc mógł, że mróz skuł mu na dobre zaślinione wargi.
Nigdy nie sądził, że tak bardzo ucieszy się na widok końskiego zadu, który akurat sterczał przy jednym ze stołów.
— Desideriusie! — parsknęła dość głośno rudowłosa kobieta i kłusem dotarła do mężczyzny, który zdołał z siebie wydusić jedynie prośbę o nocleg i opiekę nad koniem, bo stojąca na zewnątrz Tośka była w stanie podobnym, co on.
Cynthia nie miała najmniejszego zamiaru się sprzeczać, od razu przygarnęła mężczyznę w swoje ramiona, a odpowiednim ludziom zleciła zajęcie się klaczką, gdy sama zaprowadziła zziębniętego Coeha do kominka, byle okryć go jak najgrubszym kocem, a za chwilę do tego wszystkiego donieść grzańca, za który chłopak dziękował po stokroć, uśmiechając się od ucha do ucha z tym swoim zaczerwienionym nosem, z którego zaczynało się sączyć.
Centaur wydawał się zaniepokojony widokiem Desideriusa. Zresztą, kto by taki nie był, widząc starego przyjaciela rodziny w takim stanie?
Właściciel srebrnych oczu okrył się mocniej brązową narzutą, przytulając całym sobą biedny, drewniany kufel. Oddychał ciężko i wyglądało na to, że nie doszedł jeszcze do siebie po szoku, jaki go uderzył ze względu na trwającą na zewnątrz temperaturę.
— Dziękuję, Cynthio — wysapał w końcu, głosem zachrypniętym i zmęczonym, po czym kaszlnął, raz, drugi, trzeci i pociągnął nosem. — Jestem ci dozgonnie wdzięczny — dopowiedział, upijając za chwilę odrobiny napoju.
— Ty lepiej opowiadaj, chłopie, co ty robisz w taką pogodę i o tej porze w tych stronach. Do ciebie przecie w drugą stronę — charknęła kobieta, stukając przy okazji kopytem i zakładając ręce na piersi. Coeh wzruszył ramionami, na co ta zdecydowanie się skrzywiła. Szczerze nienawidziła takich odpowiedzi.
— Pozwól, że opowiem ci, gdy poczuję się lepiej. Nie mam teraz do tego głowy — wyszeptał, czując, jak ponownie zaczyna ogarniać go zmęczenie. Rude włosy delikatnie zafalowały, gdy skinęła finalnie głową, przystając na jego propozycję. Pogładziła mężczyznę po czuprynie, wzdychając głośno.
Od zawsze wiedziała, że Coehowi brak było piątej klepki, ale że aż tak? Przecież wybieranie się na samotną podróż w taką pogodę równoznaczne było z dokonaniem żywota z własnej winy…
Nigdy nie mogła zrozumieć, co siedziało chłopcu w głowie i chyba nawet nie chciała do tego dochodzić. Ze słodką nieświadomością czuła się prawdopodobnie o niebo lepiej, niż gdyby miała doznać olśnienia i zasmakować tego, co buzowało za szarymi oczami.
A jednak myśli nie miały ochoty pozostać cicho. Nie zezwalały na spokój i nie miały zamiaru przeczekać dłużącego się w nieskończoność czasu. Mężczyzna spał, ona natomiast cierpliwie dochodziła wszystkich możliwych scenariuszy, kiwając leniwie głową, gdy była już w stanie zaczepić się na kilku, które kryły jakikolwiek sens. Każde z kolejnych obejmowało jedną z dwóch kluczowych dla Coeha osób. Cała reszta stanowiła raczej mało interesujący dodatek, który jedynie nadawał całej scence odpowiedniego nastroju i pozwalało skleić wszystko w wiarygodną całość. Nawet jeśli przez minione lata zdołała się nauczyć, że w przypadku Desideriusa, to ostatnie wymaganie nie zawsze zostawało spełnione, a on porywany zostawał na przygody, które nie miały właściwie żadnych rzetelnych fundamentów. Potrafili wyciągnąć go naciąganą historyjką, która po nawet niedokładnym przeanalizowania, nie zachowywała najmniejszego sensu, Coeh jednak zdawał się tym nie przejmować. Z czasem zrozumiała po prostu, że potrzeba zapoznania z istotą problemu była jednak przykrywką, a Desiderius miał wrodzony zapał do pchania się w miejsca, gdzie często być nie powinien i trwający właściwie przez cały czas, niedobór adrenaliny. W dużym skrócie uważała młodego zielarza za masochistę. Do tego ten typ, który nigdy nie przyzna się, że tak naprawdę sprawia mu to ogrom przyjemności. Co to, to nie.
Rozmyślając tak nad tym, co tym razem wymyśliła Esther wraz z Alexandrem, wróciła na dół, by oddać się dopieszczaniu kufli pozostawionych przez wędrownych zbójów, z którymi zdążyła się pobratać jeszcze podczas ich ostatniego przejazdu tym szlakiem. Charłaki przypodobały sobie tereny niedaleko karmy należącej do centaurzycy, a samej kobiecie było to również na rękę. Postanowiono wręcz o umowie dotyczącej napadów, które rozgrywać miały się w okolicy gospody, by strudzeni drogą, a do tego rabunkiem wędrowcy, mogli prędko przeznaczyć pozostawione im (celowo zresztą) resztki kosztowności na piwo, wino, a w dni obdarzone łuną podobną do tej dzisiejszej, również i nocleg. Jakoś nigdy się nie dziwił, że po napadzie, okradzionym zawsze zostawała ta jedna, może czasem i dwie, w zależności od ciężaru, sakwy wypełnione złotymi monetami.
Tak więc obie strony były zadowolone, a karczma pozostawała niewzruszona, czasem jedynie obarczana grupą składającą się z piętnastu chłopa, dla której alkohole pozostawać miały o jedną czwartą zwyczajowej ceny tańsze. Początkowo była to połowa, wkrótce jednak okazało się, że przywódca Charłaków miał wyjątkową słabość do Cynthii, która niekoniecznie odwzajemniała uczucia mężczyzny, jednak zdecydowanie pozostawała mu bliska i godna zaufania w potrzebie. Zresztą, sam Yens należał do tych zarówno atrakcyjnych pod względem aparycji, co i charakteru. Na młodą kobietę nigdy głosu nie podniósł i zawsze obnosił się z nią z szacunkiem, co było raczej trudne do uzyskania między innymi członkami Charłaków. Większość z nich, nawet jeśli również pałała do damy sympatią, nie chciała zbyt wyskakiwać z tłumu, bojąc się reakcji całej reszty, podczas gdy w rzeczywistości, jedynym właściwie negatywnie nastawionym do niej osobnikiem był niejaki Zeth, który to jednak w zwyczaju miał zerkać na innych dość podejrzliwie, czasem nawet i jadowicie. Pamiętała dokładnie pierwsze zerknięcie na przyczajonego gdzieś na tyłach młodzieńca, który prawie zawsze odstawał od całej reszty. Był szczuplejszy, może nieco niższy od bandy rozbójników, jednak czuła, że mógł sprawić jej więcej kłopotów, niż trójka turów, którzy przy bliższym zapoznaniu okazali się obdarowani usposobieniem godnym baranka.
Nazywali go Samotnym Wilkiem i takim również pozostawał, bowiem nawet jeśli do Charłaków należał, nie poczuwał się z nimi jednolity. Był piątym kołem u wozu. Był długim ogonem ciągnącym się za żywym organizmem, jaki stanowiła cała reszta i czasami zdarzało mu się zadziałać tak, jak mu się to tylko podobało. Wiadome było również, że jego przynależność trzymana była na niego innych zasadach, niż całej reszty. Mógł działać, jak chciał, mógł robić, co chciał i może też stąd często znikał. Niejednokrotnie obsługiwała czternastu, zamiast piętnastu i jakoś nieszczególnie tęskniła za brunetem, który również całej hałastrze najwidoczniej większej różnicy nie robił. Nikt nie rozwodził się nad jego tematem, a nawet miejsce koło Dyaksona zdawało się nie być puste.
Yens obiecał jej kiedyś wytłumaczyć, co tak właściwie znaczyła obecność Wilka między nimi, jednak przy każdej kolejnej okazji, przyznawał się, że nie uważa, by moment był tego godzien. I tak mijały, dni, tygodnie, miesiące, wkrótce nawet i lata, a młoda kobieta nie dowiedziała się o tajemnicy, którą skrywała szczupła, długa postać, przybierająca na głowę kaptur za każdym razem, gdy opuszczali budynek gospody.
Tej nocy Charłaki zadecydowały o ostaniu się w pokojach sypialnianych, które miała do zaoferowania. Wiedzieli, że nie było najmniejszego sensu w wędrówce przy takiej pogodzie, więc zaraz po opiciu udanej podróży, podczas której żaden z nich nie zginął i o dziwo, wszyscy wrócili, posiadając członki na odpowiednich miejscach, ulotnili się do przydzielonych im kwater. Będąc u niej, mieli w zwyczaju zasypiać dość prędko, a do tego głęboko. Zdziwiło więc ją, gdy usłyszała skrzypnięcie, które towarzyszyło schodzeniu po schodach. Nauczyła się go perfekcyjnie.
Wiedziała, że wyjątkowo drow chciał, by go usłyszano. Zerknęła w jego stronę, przy czym z uśmiechem na ustach, przytknęła wskazujący palec do ust, by za chwilę, subtelnym gestem, zwrócić jego uwagę na okolicę kamiennego pieca, przy którym wygrzewał się uśpiony Desiderius. Skinął głową na znak rozpoznania się w prośbie, po czym zbliżył się do niej, tym razem utrzymując przy sobie zdolność bezszelestnego poruszania się.
— Nie śpisz jeszcze? — zapytała, odkładając kolejny kufel pod blat lady, za którą znajdowała się przez większość czasu. Mężczyzna wzruszył ramionami, siadając na zydelku ustawionym naprzeciw. Srebrne włosy rozrzucone były w wyjątkowym bezładzie, wskazując na to, że niedawno podjął się prędkiej kąpieli i nie pofatygował się o ułożenie kudłów, jak to miewał w zwyczaju. Ciemne, szpiczaste uszy zastrzygły, raz, drugi, za chwilę już całkiem się uspokajając i pozwalając mężczyźnie już całkiem skupić swoją uwagę na Cynthii.
— Noc młoda, wyśpię się, spokojnie — odparł w końcu, krzyżując nogi w kostkach i stukając długimi paznokciami o wypolerowane drewno. Centaur strzepnął pospiesznie ścierkę, po czym powrócił do energicznego wycierania wnętrza i brzegów naczynia. — Taki mróz przetrwać… Znajomy?
— Może zwyczajnie za mało wypiłeś — skwitowała, bo rzeczywiście, dzisiaj ograniczył się do jednego kufla. Podejrzewała, że zwyczajnie miał chęć zamienienia z nią paru zdań. Zazwyczaj tak się to kończyło i rzeczywiście, tym razem nie było inaczej. Pokręcił chwilę nosem i znowu, po prostu wzruszył ramionami. — Opowiadałam ci o nim kiedyś. Zielarz z Ethiji. — Przytaknął, przypominając sobie krótką rozmowę, która dawno, dawno miała między nimi miejsce. Nigdy nie należał do tych, którzy szczególnie dobrze przytaczali dialogi wymieniane z innymi ludźmi, jednak te, które zawierał z Cynthią, zawsze ostawały się głęboko w jego głowie. Prawdopodobnie zdołałby niektóre wyrecytować, gdyby kto mu kazał, nawet w środku nocy po nieprzyjemnej pobudce przy użyciu wody, może głośnego dzwonka.
Nastała drętwa cisza. Należała do tych zdecydowanie nieprzyjemnych, które chciało się ukrócić, a jednak pomysł na to nigdy nie nadchodził i siedziało się tak. W atmosferze gęstej, do tego śmierdzącej niesmakiem i zdezorientowaniem. Yens paskudnie chciał po prostu przejść do konkretów, a Cynthia po prostu pragnęła wyklarowania się pewnych sytuacji, bo drowowi zdecydowanie coś ciążyło na żołądku i nie było to nic lekkiego. Raczej ciężkostrawnego, przyprawiającego o zgagę, a później problemy w toalecie.
— Charłaki coraz gęściej opowiadają się za przeniesieniem — zaczął w końcu. Centaur przytaknął z niezwykłą lekkością, bo poczuwała się, jakby kto nareszcie ściągnął z jej ramion. Jeśli miała być w tym momencie szczera, obawiała się, iż wiadomości były gorsze, te jednak nie zmartwiły jej szczególnie. — Coraz więcej straży zaczyna się tu kręcić, a i handlarze przestają tędy przejeżdżać. Nie chcemy całkiem spsuć ci okolicy, a chłopcy zaczynają się też nudzić.
— Gdzie macie zamiar wyruszyć? — zapytała w końcu, odstawiając ostatni kufel i już całkiem kierując swoją uwagę na elfa.
— Myśleliśmy o miasteczku portowym. Wiesz, ile zdziałać można ze zmęczonymi, naiwnymi handlarzami. Chodzą też plotki, że blisko znajduje się opuszczona rudera. Gdyby ją przerobić na bar i burdel, doskonale wiesz, jakie będą z tego zyski.
Oczywiście, że doskonale wiedziała, jakie byłyby z tego zyski. Jeszcze przed podjęciem roli gospodyni na rozdrożu prowadzącym zarówno na tereny Ethiji, do wielkiej rzeki jak i stolicy Nalaesii, robiła za niesławną pomocnicę burdelmamy w jednym z większych miasteczek. Wolała jednak tę tajemnicę zostawić jedynie dla bliższych sobie osób, w tym i Yensa, którego tak właściwie wiadomość szczególnie nie zdziwiła. Uznał, że widywał już ciekawsze profesje w swojej karierze. Do tego Cynthia była już wprawiona w układaniu interesów, więc teraz całość składała mu się jeszcze lepiej i jeszcze łatwiej, a i nabierała jakichś tam, nareszcie wyraźniejszych, kształtów.
Nagle coś w głowie kobiety błysnęło. Pomysł nie wydawał się głupi, wręcz przeciwnie, szczególnie że chciała zadbać w tym momencie o wszystkim.
— Kiedy wyruszacie?
— Nie wiemy, jednak jeszcze w tym tygodniu chcemy zebrać się na rekonesans i zapoznanie z terenem, rozumiesz. Czemuż zapytujesz?
— Odeskortujecie go do Północnego Mostu?


— Młody, zbieraj się — żachnął się Yens, gdy przyszło mu już dosiąść własnego, bułanego ogiera. W tym samym czasie rzekomy „młody” dopinał jeszcze wszystkie napy przy juce, która zwisała z boku Tosi. Jeszcze raz podziękował za wszystko Cynthii, jeszcze raz obcałował jej poliki, w końcu dołączył do wesołej kompanii, która mając dość ociągactwa, jakim wykazywał się Coeh, ruszyła przed siebie. Pozostał jedynie Yens, który również pragnął, tym razem prywatnie, pożegnać się z rudowłosą pięknością. Wyjątkowo obdarowała go delikatnym całusem w pokrytą delikatnym zarostem skórę polika, wzbudzając w nim stan istnej nirwany. Również mu podziękowała, również życzyła ostrożnej drogi, aż w końcu drow oddalił się, doganiając całą resztę. Charłaki oczywiście nie oszczędziły sobie ciętego języka i ostrych uwag na temat relacji przywódcy, ten jednak nieszczególnie się tym przejmował, jakby jeden całus wynagradzał mu wszystkie bolączki tego świata. Wliczając ogromny wrzód na tyłku, jakim byli właśni towarzysze. Sam jednak wybrał sobie takich kompanów i nie miał na co w tym przypadku narzekać, nawet jeśli byli nieznośni.
Coeh trzymał się z tyłu łańcuszka, radośnie kłusując na swojej zdecydowanie mniejszej od innych koni, kobyłce. Jedyną istotą drobniejszą od klaczki, był biały wilczur dosiadany przez skrywającego się pod kapturem mężczyznę. Początkowo widok ten zaskoczył zielarza, wkrótce jednak zaniechał dziwnych uprzedzeń, przypominając sobie o szczurach dosiadanych przez odważniejsze niziołki, które lubiły przemieszczać się tak po zatłoczonych miastach. Co prawda raz na jakiś czas wzbudzały przeraźliwe piski damulek przechadzających się uliczkami, jednak przyznać trzeba było, należały do bestii zdolnych, w końcu kto dałby radę oswoić i co najlepsze, osiodłać gryzonia? Miały też odwagę godną lwa, a przerastającą nawet i niektórych rycerzy i orków, bo kto w końcu zaciągałby się do opuszczonych lochów, gdzie podobno straszyło? Tylko te dzielne, może i nieco narwane, stworzenia, gotowe podjąć się wyzwania.
Mężczyzna trzymał się z dala od reszty, wyznaczał własną ścieżkę i zdawał się nie ingerować w krążące po eskapadzie docinki na temat miłosnego zainteresowania szefa zgrai. Zamiast tego z uwagą obserwował to teren, to samego Coeha. I gdy zielone oczy spotykały te szare, prędko odwracali spojrzenia, obaj, natychmiast. Jakby w obawie przed drugim wzrokiem.
Aż w końcu zaniechali ucieczek, wlepili się w siebie na bezczelnego i przyglądali się sobie nawzajem, tylko raz na jakiś czas zerkając na przód, by nie zboczyć z nadanego kursu i okazjonalnie zrównać tempa z resztą. Chłonęli każdy moment, gdy mogli się na siebie napatrzeć, nawet jeśli obaj trzymali na głowach kaptury i nawet jeśli nie byli w stanie dokładnie dostrzec twarzy tego drugiego.
— To skąd pochodzicie? — Coeh prawie przeklął, słysząc obcy głos tak blisko siebie. Po zupełnie różnej stronie, zupełnie inny od spokojnego, zimowego krajobrazu. Należał do kroczącego przy nim orka, który właśnie napawał się soczystym kawałem udźca. Desiderius mruknął przeciągle, starając się uchwycić rytm, wątek i sklecić odpowiedź, bo nawet jeśli prosta, to w sytuacji zaskoczenia, chwilę mu to zajmowało.
— Ethija. Mniej więcej środkowa część, jeśli być dokładniejszym. — Ork pokiwał głową, zatapiając kły w mięśniu i odrywając go jednym, zwinnym ruchem. Musiały dużo jeść, to fakt. Inaczej prędko popadały w rajd, szał, który prowadził jedynie do potrzeby wyrżnięcia wszystkiego, co się rusza w celu pozyskania pożywienia. Przekleństwo, nad którym wciąż pracowały, jednak trudno było cokolwiek z tym zdziałać.
— A zmierzacie…?
— Również do Ethiji. Potrzeba załatwienia pewnych spraw… Rodzinnych, jeśli mogę tak to ująć — odpowiadał spokojnie, jednak raz co jakiś czas starał się odwrócić głowę. Wszystko po to, by nie być zdolnym, dostrzec mężczyzny tam, gdzie pozostawił go po raz ostatni. Basior przepadł, a on zastanawiał się, czy przypadkiem cała jego osoba nie była zwyczajną zjawą. W końcu nikt inny nie zdawał się go zauważać.
— Nazywam się Snark.
— Desiderius.

Nie chciał wyjść na nieuprzejmego, jednak po pewnym czasie towarzystwo orka stawało się uciążliwe, szczególnie gdy zaczynał narzekać na burczenie w okolicach żołądka. Stąd ulga, która wypisała się wręcz natychmiast na twarzy Coeha, gdy stanęła decyzja o rozstawieniu obozowiska ze względu na dość późną porę. Snark poleciał pomagać przy drwach, podczas gdy Desiderius zajął się rozkładaniem namiotów. Obiecał również przyrządzenie mikstur, bo szczerze, do żadnej innej roboty zbytnio się nie nadawał. Co mógł jeszcze zrobić, może przygotować jakieś większe danie na wspólne, wieczorne biesiadowanie, nic poza tym. Tego też trwał na klęczkach, wbijając kołki w ziemię i modląc się o to, by uczynił to na tyle skutecznie, coby najdelikatniejszy podmuch wiatru nie pozbawił ich dachu nad głową podczas nocy. Grinth w tym samym czasie stawiał pale, by obozowisko, a raczej schronienia miały ręce i nogi, po czym obaj zajęli się rozwieszaniem nieco pożółkłych już materiałów na odpowiedniej wysokości. W trakcie trwania owej czynności mógł przyznać, iż czuł na sobie obce spojrzenie, jednak nie należało ono do tych szczególnie uciążliwych. Wręcz przeciwnie, prawie wcale go nie raziło, raczej raz na jakiś czas przypominało o swoim istnieniu i tyle. Podejrzewał, do kogo mogło owe należeć, świadomości jednak tej nie miał prawa uzyskać, bo gdy tylko obejrzał się wokoło, nikogo nie zastał, a każdy wykonywał swoje zadanie w pocie czoła. Tak do wieczora, a gdy finalnie granat spowił niebo, ognisko poczęło unosić się żarem i wszyscy przysiedli na powalonych drwach, mogli finalnie odetchnąć pełną piersią.
Desideriusowi naprawdę spodobał się takowy tryb życia i zaczął nawet porządnie zastanawiać się nad podjęciem w przyszłości dalszej wędrówki. Może i przyłączenia się do Charłaków. Monotonia go nudziła, od zawsze, a wiadome było, że w każdej trupie przydać miał się zielarz, czy medyk. Zanotował więc gdzieś z tyłu głowy pragnienie, wiedząc, że istnieje prawdopodobieństwo nadejścia chwili, gdzie to rzeczywiście, odłączy się od Gildii na rzecz rabunków i nieco bardziej narażonego na występki sposobu egzystowania. Znaleźliby się oczywiście tacy, możliwe nawet, że należą do zdecydowanej większości, którzy powiedzą, że nie wyobrażali sobie Coeha w roli krętacza, rabusia i bandyty, ten tymczasem kiedyś miał okazję pałać się przestępstwami. Co prawda leżało to raczej w jego dawnych dziejach, kiedy wiekiem przypominał krnąbrnego źrebaka i liczba w nim zapisana ograniczała się do końcówki naście, jednak miał jakiś swój epizod, do tego dość ciekawie zapisany na kartach Dezowej historii.
Mężczyźni byli głośni i uchachani. Polewając co chwila krasnoludzkim spirytusem, wymieniali się poglądami na temat szlachciców, łupów, spraw administracyjnych, czasem polityce. Chociaż największą miłością definitywnie pałali do legend o porzuconych przedmiotach, które rzekomo prócz wysokiej wartości, zaklinały w sobie cechy magiczne, niespotykane, a koniecznie pożądane.
— Zeth? Zeth! — żachnął się Olaf, któremu Grinth właśnie dolewał napitku. Wszystko przerywane było przez namiętne mlaskania wydobywające się z paszczy Snarka, wyjątkowo ucieszonego, że w końcu dane będzie mu podjąć się porządnego posiłku. Jakby wcale nie przekąszał czegokolwiek przez cały boży dzień, napychając żołądek po pęczki. Czy to udziec, karkówka, czy może jednak coś bardziej dietetycznego, jak kosz wypełniony warzywami. Dogodzić istocie jego rozmiarów było sztuką dość trudną, aczkolwiek nie awykonalną, to trzeba było przyznać. Dlatego zapasy zgromadzone przez Charłaki były potężne, a dwójka zwinnych kotołaków przez cały czas podróży doszukiwała się zwierzyny. Gdy takowa się napatoczyła, prędko ją ubijali i dorzucali na wóz. Tak przez cały dzień, utrzymując kondycję ich przenośnej spiżarni w dogodnych warunkach. Bliźnięta działały zabójczo prędko, to też zwierzęta nie miały co cierpieć i zanim dobrze się oglądnęły, ich ślepia zamykały się już na, można rzec, wieczność. Co wieczór zostawały oskórowane i przyrządzane do momentu, gdy były zdatne do spożycia. W całym tym rytuale trudnił się Osełek, który mimo potulnie, a może i głupkowato brzmiącego imienia, był kransoludem wzbudzającym strach i obawy, szczególnie gdy spod gęstego, chociaż w jednym miejscu przerzedzonym przez bliznę, wąsa, wykrzywiał się w uśmiechu, który dobitnie eksponował przyżółknięte, do tego gdzieniegdzie wybrakowane uzębienie. Zmarszczki przy oczach wcale nie przypominały tych u ciepłego dziadka, a brak trzech palców tylko upewniał w przekonaniu, że mężczyzna nie miał hamulców. Zresztą, to jak posługiwał się toporem przy oporządzaniu mięsa, nie zostawiało żadnych złudzeń. Ni cholery, nikt z bandy nie miał najmniejszej ochoty nadepnąć na odcisk skurwysynowi.
W końcu na zawołania Olafa ktoś odpowiedział. Mruknięciem płynącym z cienia i chociaż wydawać się mogło, że dźwięk ten da się przekazać jedynie cicho, to mruknięcie było potężne, rozchodzące się po trzewiach każdego, kto siedział przy cieple i skierkach. Osoba, domniemany Zeth, mimo wszystko nie decydował się na wyjście z mroku. Olaf wiedział, że słucha.
— Zeth, paskudo, opowiedz jeszcze raz o tym wisiorze, co?
— Mówił to już z pięćset razy, dajże spokój, bujdy na resorach — odskrzeknęło jedno z bliźniąt.
— Na resorach! — dopowiedziało drugie i wrócili do zanurzania się w potężnym schabie. O tej porze wszyscy byli piekielnie zgłodniali.
— Cicho tam, ale młody nie słyszał. No dalej, Zeth, co ci szkodzi.
— Nic — odezwał się z uśmiechem wymalowanym na śliwkowych wargach Yens. Szef rozgardiaszu przysiadywał na jednym z dalej usytuowanych kamieni i popalał fajkę, drugą ręką kręcąc butelką z piwem. Ostatnimi czasy gustował w trunkach słabszych niż chłopcy i niekoniecznie chciał przyznawać się, że było tak ze względu na zdrowie, z którym, mógł powiedzieć szczerze, miewał się niezbyt dobrze. — Śmiało, stęskniłem się za twoim głosem — parsknął, lecz ledwo co dokończył kwestię, bowiem tuż za nim, wręcz z niczego, wyłoniła się zakapturzona postać, która bezwiednie musnęła czubkami palców miejsce złączenia się obojczyków z mostkiem. Yens spoważniał i napiął się cały, przyglądając się szczupłym dłoniom i długim, nieco brudnym paznokciom.
Desiderius uniósł brwi, widząc, jak na wskazanym miejscu zaczyna malować się symbol, poświata, która wkrótce przypomniała, najwidoczniej omawianą część biżuterii. Użyta magia mieniła się szmaragdową łuną i każdy z obecnych wpatrywał się w nią z zauroczeniem, nie ośmielając się, by choćby pisnąć słówkiem na temat sztuczki.
— Bogowie nie bywają przychylni. Ba, kochają odwracać się do nas plecami. — Głos rozbrzmiał spokojnie, lecz z niewypowiedzianą mocą. Desiderius zadrżał, rozpływając się w każdym kolejnym słowem, które mimowolnie układały się w jego głowie w delikatną balladę. Czuł, jak wraz z dźwiękiem rozchodzą się ciarki, a każdy staje się coraz bardziej zaaferowany działaniami zakapturzonego mężczyzny. Więc to był Zeth. Więc to mężczyzna, który patrzył na niego z wysokości białego basiora, był Zethem i to Zeth posiadał cudny głos i prawdopodobnie to właśnie Zeth patrzył na niego w trakcie rozkładania namiotu. A co najważniejsze, był prawdziwy. — Nawet po podjęciu dysputy na ten temat, doszlibyśmy do tego samego wniosku. Bogowie to łajzy i najwięksi zbrodniarze, a wiara to sekta. Ni mniej, ni więcej. Tak samo, jak z nami, biznesmenami. Niektórzy powiedzą, że jesteśmy złodziejami, lecz, czyż nie to właśnie uznałem? — parsknął, wraz z nim kilku kolejnych osobników. Coeh milczał.
Coeh słuchał całym sobą, z lekko rozdziawionymi ustami.
— A najbardziej bogowie gardzą tymi, którzy oddali im całe swoje życie, służąc pod ich herbami, flagami, symbolami. Mieli czuwać. Mieli stanowić nad nimi opatrzność, tymczasem przy pierwszej lepszej okazji wbijali sztylet w plecy. Są tak samo parszywymi, fałszywymi gnidami, co my wszyscy razem wzięci. W końcu podobno mieliśmy być uczynieni na ich podobieństwo, więc prawda. Udało się — charknął, przechadzając się między kolejnymi bandziorami, gdy medalion jarzył się coraz mocniej, coraz bardziej rażącą po oczach zielenią, która powoli przyprawiała o ból głowy. — Ile posłuchiwało się o upiorach po upadłych w boju rycerzach? Mających mścić się na wrogach i nawiedzać własne rodziny, przyprawiając je o wieczne bóle i cierpienia. Ile powstało legend na temat kości, które czując gorąc bijących od istot żywych, stawały na własne nogi? Wojownicy. Paladyni. Wojujący za wyższe dobro. Mieli otrzymać zbawienie, tymczasem spotkało ich co. Potępienie. Mieli wstąpić za bramy Azylu, mieli zasmakować wiecznego odpoczynku, a ci sami, którzy to obiecywali, porzucili ich, jak niechciane już gałganki. I błądzą. Tułają się i cierpią. Wołają o pomoc.
Wzdrygnęli się, gdy za ramieniem Snarka zatańczyła rozgoryczona, seledynowa twarz. Sapnęli, słysząc jęki i płacze.
— Czasem modlitwy zdają się na nic, a boska interwencja nie nachodzi. Przekonała się o tym pewna wdowa po wojowniku, czarownica, niebędąca w stanie uporać się ze świadomością o utracie narzeczonego, który to jednak co wieczór nachodził jej chałupinkę i wrzeszczał o pomstę. O pomoc. O ratunek, który miał nigdy nie nastąpić.
— Sprowadzona na skraj, bliska szaleństwa, zaklęła najbliższego w medalionie. Rzeźbiony w drewnie, momentalnie został spopielony, by za chwilę przeistoczyć się w czysty obsydian, a następ…
— Koniec tego dobrego — żachnięto się nagle, przerywając w środku opowieści, gasząc zabarwione, teraz na zielono, ognisko i wyciszając wszystkie efekty wizualne, jakich zdołali doświadczyć. — Mamy towarzystwo, moi drodzy.

Desiderius stwierdził, że takowe wyprawy może nie były dla niego. Rajd nieumarłych był ostatnią rzeczą, jakiej chciałby doświadczyć ponownie, a smród zgniłego ciała ludzkiego wciąż rozgrzewał mu wnętrze nosa. Miał prawdziwą ochotę wymiotować, jednak nie chciał narażać towarzystwa na trzeci postój z tego powodu. Począł więc pracować nad silną wolą. Połykanie tego, co chciało się ewakuować, było co prawda obrzydliwe, jednak poślizgi w wyprawie były już niechciane do tego stopnia, gdzie cała brygada zaczęła przemieszczać się o wiele szybciej, niż wcześniej.
Mniej więcej tak mijały im kolejne dni i noce. To podróże, to postoje, to dziwne historie przy ognisku, to namiętne lustrowanie się spojrzeniami. Dziwota bierze, gdy człowiek pomyśli, że mimo przyjemnych odczuć, jakie spotkały obu podczas zerkania na siebie nawzajem, nie odezwali się do siebie ni słowem, a zreflektowali się nad tym, dopiero gdy kompania dotarła do Północnego Mostu. Zajęło im do dokładnie pięć dni i pięć nocy, co uznali za swego rodzaju rekord. Nie dopowiedzieli jednak, czy w dobrym, czy jednak tym gorszym znaczeniu, więc jedna kwestia pozostała tajemnicą dla Coeha.
Kompania ruszała dalej, odprawiona ruchem ręki Yensa. Pożegnali go krótkim skinieniem głowy, każdy kolejno wypowiadając słowa powodzenia we własnym dialekcie. Niektórzy zaciągając, kolejny dodając charakterystycznej melodii. Bliźnięta zdołały wykrzyknąć dwa słowa jednocześnie, by za chwilę zacząć się przepychać, bo nacisk powinien był iść na przedostatnią sylabę i dopiero Olaf zdołał rozdzielić szarpiące się kocury. Paskudne stwory drasnęły go kilka razy, a uspokoiły się po dostaniu porządnej bury i pogrożeniu spojrzeniem. Snark zdążył się rozpłakać i wycierając przepoconą ścierką nos, przywrzeć Coeha do własnej piersi. Rozczulając się tak nad faktem, że ktoś nareszcie go słuchał i był dla niego miły, pozostawił na Desideriusie poczucie ulgi, bo zrobił coś dla potężnego młota i niekoniecznie był to wywar na zaparcia. Również podziękował mu za dotrzymywanie towarzystwa oraz ciepło i gościnność, a gdy i te słowa padły, Snark rozpłynął się całkowicie i wydmuchując swój nos przypominający kartofel w biedną materiałową chustkę, oddalił się w stronę reszty drużyny.
Pozostał więc Desiderius oraz Yens. Może i Zeth, ten jednak trzymał się na uboczu, wyjątkowo stojąc przy białym basiorze i obserwował całą sytuację z rękami założonymi na okrytej ciemną płachtą, piersi. Niezmiennie, osłaniając twarz kapturem, przyglądał się dwójce i czekał, nikt nie był w stanie określić, na co dokładnie. Lecz chyba nie było to konieczne, przynajmniej nie Desideriusowi, by nawet cieszyć się jego obecnością, chociaż w zdecydowanej większości podchodząc do niej z pewną dozą obojętności. Nie wiedział bowiem nic, nic o mężczyźnie, z którym zdołał jedynie wymieniać się leniwymi spojrzeniami i z którym bał się zamienić słowa. Sam do końca nie był pewien, z jakiego powodu. Ten jednak był jednakowy w obu przypadkach. Strach przed tym, że to, co w oczach, niekoniecznie przypadłoby na rozmowę.
Poczuł dłoń na ramieniu, mocny uścisk, delikatnie kołyśnięcie drobniejszym ciałem ze strony Yensa, który uśmiechał się w jego stronę. Uszy zastrzygły, jasne włosy rozrzucił wiatr i mimo że Yens był wyższy od niego o dobre dwadzieścia centymetrów, czuł się, jakby stali na równi. Desiderius przepadał za tym uczuciem i powoli zaczynał rozumieć, dlaczego to właśnie drow stał na czele hałastry. Żaden nie zdołałby obdarzyć ich zarówno uczuciem tym, jak i pewnością, że to właśnie jemu należała się władza i dowodzenie grupą.
— Jeszcze raz dziękuję za pomoc — dopowiedział jeszcze, na co Yens wyłącznie poszerzył uśmiech, prezentując mu rząd bialutkich ząbków. Nie wiedział, czy rzeczywiście były tak jasne, czy jednak było to jedynie złudzenie następujące po przyrównaniu ich barwy, do ciemnej skóry elfa.
— Pewnie zejdzie ci prędzej niż nam. Pozdrów ode mnie Cynthię, gdy będziesz wracać — odparł, nieco zaskakując Coeha, jednak zdecydowanie nie w tym stopniu, by nie mógł wydusić z siebie krótkiej obietnicy dotyczącej prośby. Przystanął więc na propozycję i roześmiał się dość głośno, na co Yens odwrócił wzrok, zalewając się soczystym rumieńcem.
— Najbardziej lubi storczyki i poplujki — rzucił głośniej, gdy drow już od niego odchodził. Odpowiedziano mu krótkim odwróceniem głowy, kiwnięciem nią i ciszą, która miała towarzyszyć mu już do momentu dotarcia w progi Esther. Paskudna, drażniąca cisza, która już teraz zaczynała mu poważnie wadzić i doprowadzać do szewskiej pasji. Już miał się skrzywić i dorzucić do tego wszystkiego jakiś mało wyszukany komentarz, gdy zreflektował się o jeszcze jednej osobie, która przez cały ten czas nie ruszyła się ani o milimetr. Wciąż łypała w jego stronę i wciąż nie pozbyła się kaptura.
Zeth podjął się poczynienia pierwszych kroków dopiero wtedy, gdy Desiderius zdawał się zwrócić na niego całą swoją uwagę. Dłoń rozstała się z futrem białego wilka, a mężczyzna, niczym zjawa, począł poruszać się tak cicho i tak gładko, iż Coeh mógł poprzysiąc. Płynął w powietrzu, a nie szedł. Jedyne, co potwierdzało, go, że było inaczej, to nogi, długie, dobrze zbudowane nogi, chociaż równie dobrze to mnogość materiałów mogła nadawać im odpowiedniego wyglądu i sprawiać pozory o umięśnieniu mężczyzny. Wszystko, co nosił, zdawało się tak ciężkie, tak trudne do okiełznania. Szerokie pasy, lejący się za nim płaszcz połączony z równie potężnym kapturem. Mnogość broni, sakiewek i ciężkie, zapinane klamrami buty. Nie rozumiał, jak w tym wszystkim pozwalał sobie na tak ciche poruszanie się, na skradanie się tak zwinne, by nikt nie podjął się myśli o jego obecności. By nikt nie był gotowy na jego ruch. Chociaż w tamtym momencie Desiderius miał multum możliwości, miał go jak na talerzu. Zdawać by się mogło więc, że uda mu się odpowiedzieć na wszystkie działania, jakich miałby się podjąć. Tymczasem jego głowę dosięgnęła ciemność, a on ogłupiał całkowicie, gdy ostrze błysnęło, by za chwilę wręcz zmaterializować się, przytknięte do jego policzka. Chłodne, wręcz lodowate. Ilość doznań, jakie w tamtym momencie zdołały dosięgnąć Coeha, była trudna do zliczenia. Nie trzeba było więc wiele czekać na to, by w żołądku młodzieńca się zakołysało i by poczuł leniwie nadchodzące nudności.
Podobnie jak wcześniej, również i teraz spoglądał w oczy drugiego, a drugi spoglądał na niego. Tym razem jednak zielone oczęta wcale nie wydawały się tak przychylne, jak wcześniej, a z bliska nabierały odcienia, którego młody Coeh widzieć raczej nie pragnął. Nigdy, nawet w najgorszych snach. Kolejne to chwile się wydłużały, powoli, powolutku. Sekundy przemieniane w minuty, te z kolei w godziny, tamte w dni, tygodnie i tak dalej i tak dalej, aż w końcu poczuwał, jakby minęło dobre dziesięć lat, jak sterczeli. Jak nóż coraz mocniej wbijany zostawał w szczupły policzek i jak dłonie Coeha zaczynały trząść się coraz bardziej, bowiem nie był w stanie opanować przerażenia i poczucia bezradności. Dopiero chyba to przyprawiło go o łzy, które momentalnie stanęły w srebrnych oczach, nadając im różowawej, gdzieniegdzie i czerwonej oprawy. Wkrótce przestał panować nad oddechem, a dolna warga zaczynała drgać we własnym, nieokiełznanym tempie. Drugi natomiast stał niewzruszony, nie przykładając większej uwagi do żadnej z oznak wyrażanych przez Desideriusa. Nawet nie dbał o to, z jaką siłą ręka przyciskała sztylet do policzka, nie przyglądał się napinającym się na szyi ścięgnom, nie zauważył nawet drgań, w jakie wprowadzone zostało całe, drobne ciało. Jedno pozostawało niezmienne. Krwi na policzku, jak nie było, tak najwidoczniej miało nie być, a i żadne tkanki nie zostały naruszone.
— Nie waż się nie powracać — opowiedziały się nareszcie zamaskowane usta, wprawiając Desideriusa w coraz większe zakłopotanie, bo nie, nie chciał umierać, ani teraz, ani później, o ile będzie mu dane właściwie dożyć całego tego, mitycznego, „później”. Ostrze nagle się odsunęło, a podrzucone, wkrótce znalazło się między palcami napastnika, który wyciągnął w stronę Desideriusa rączkę broni. Chociaż początkowo nie chciał się jej podejmować, w końcu coś obrało stery w jego ciele i przyjęło podarek od mężczyzny. Dopiero wtedy zdolny był złapać porządny haust powietrza, którego paskudnie brakowało mu już od jakiejś chwili i dopiero wtedy drugi pozwolił sobie pozostawić go bez słowa, ponownie dosiadając białego basiora i podążając za całą resztą.
Nie rozumiał właściwie niczego, co zaszło między nimi dosłownie przed chwilą, a mimo wszystko przypatrywał się plecom mężczyzny z wyraźnym zainteresowaniem, może nawet i tęsknotom, bo jednak nie chciał pozostawiać. Żadnego z nich. Zdążył się przyzwyczaić do rutyny, jaką mu przyrządzili. Do wstawania skoro świt, do zbierania pakunków i ostatecznego przygaszania ogniska. Do jedzenia miernej jakości śniadania, zapijanego rozgrzewającym winem, do upychania wszystkiego w jukach, by następnie dosiadać z powrotem koni i ruszać przez siebie, nie licząc się z tym, ile czasu ma to zająć. Spędzając czas na rozmowach, na dyskusjach, a czasem zwykłym obserwowaniu krajobrazów, które zdolne były zapierać dech w piersiach. Czuł się dobrze w ich towarzystwie, jakby wszystko, co nosił na własnych, dość wąskich barkach, nie miało żadnego znaczenia. Każdy z nich miał swój wózek doświadczenia, który ciągnął za sobą i nikt, ani nic, nie miało w tym towarzystwie zaglądać sobie nawzajem. Nie interesowało ich, ilu ludzi się ubiło, ilu paskudom skrócono głowę, ilu szlachciców zginęło spod ich miecza. Mieli gdzieś, który skarbiec ograbili, nawet nie martwili się, czy byli poszukiwani. Pytali się natomiast o rodziny. Rozmawiali o swoich dzieciach, które rozpierzchły się po świecie. Rozmawiali o dzieciństwie. Wspominali troskliwe matule, gdzie niektóre wciąż czekały na swoich chłopców, inne zdołały się ich wyrzec, a jeszcze kolejne zwyczajnie zdążyły już odejść z tego świata i zasmakować wypoczynku wiecznego. Dzielili się spostrzeżeniami na temat smaku wina, a nie tego, kto w poprzednim dziesięcioleciu wylądował w miejskich lochach. Póki ich nie oceniałeś, oni nie oceniali ciebie i traktowali jak dobrego druha, z którym zżarli już beczkę soli.
Nawet to upierdliwe mlaskanie Snarka miało swoje uroki, szczególnie gdy łysiejący już ork zaczynał rozwodzić się nad najlepszym ściegiem, którego tajemnicę dawno, dawno temu sprzedała mu jego siostra. Właściwie to mówił o niej sporo, często nieskładnie i miał skłonności do skakania z tematu na temat, jednak mimo wszystko Coeh zdołał zrozumieć, że potrafiła haftować, lubiła robótki ręczne, kiedyś policzyła się z osobnikiem, który dokuczał młodszemu braciszkowi i w dużym skrócie, że Snark po prostu ją kochał. I piekielnie za nią tęsknił, bo ostatni raz widział ją piętnaście lat temu. Nie wiedział, jak to jest nie widzieć kogoś przez piętnaście lat i chyba nie miał ochoty się o tym dowiadywać, bo na samą myśl o takiej przerwie, robiło mu się niedobrze. Może też właśnie z tego powodu, mimo wszystko zaczynał pałać do towarzysza swego rodzaju sympatią. Mógł się z nim utożsamić, wiedział, jak piekielnie potrafi boleć rozstanie z rodziną. Obaj stali w dokładnie tym samym miejscu, rozrywani przez dwie strony, tą opowiadającą się za familią oraz tą, która mimowolnie ciągnęła ich w stronę przygód, niebezpieczeństwa i zastrzyków adrenaliny. Bo oboje chyba tego potrzebowali.
Zdążył też polubić Yensa, który mimo czasem pretensjonalnego podejścia do świata, zawierał w sobie na tyle dużo charyzmy, by ująć młodego Coeha. Co prawda z każdą chwilą coraz bardziej zaczynał zastanawiać się nad tym, czy zdradzanie mu tajemnicy dotyczącej ulubionych kwiatów Cynthii było na pewno dobrym pomysłem, jednak starał się zapewniać samego siebie, że był dobrym drowem w dobrym miejscu i czasie. Zresztą, miał głowę na karku, potrafił się postawić, a jednocześnie obdarzał wszystko, co się rusza tak ujmującym uśmiechem, że nie był w stanie spoglądać na niego, jak na rzezimieszka, którym był w rzeczywistości. Do tego wszystkiego okazywał się bardzo troskliwy wobec wszystkich przynależących do jego małej drużyny, dla każdego miał czas i wysłuchiwał wszystkich propozycji, jakie otrzymywał. Zwyczajnie, ludzie go lubili, dlatego pozwalali mu być, tym, kim był i słuchali się go, bez względu na własną charakterologię. Odpłacał się dokładnie tym samym, co jedynie pozytywnie wpływało na morale całej drużyny. Zresztą, jeśli do tej pory Cynthia radziła sobie ze zbywaniem mężczyzny, to nawet znając ulubione rośliny centaurzycy, nie będzie miała problemu z odrzuceniem zalotów drowa. Pomijając fakt, że jednak coś między dwójką definitywnie miało miejsce.
A zamaskowany mężczyzna? Zeth?
Spojrzał się na sztylet, którym został obdarowany. Będąc człowiekiem o zdrowych zmysłach, powinien był rzucić to wszystko i uciekać, najlepiej tam, gdzie pieprz rośnie, jak najdalej od zakapturzonego, bo nie był człowiekiem bezpiecznym dla Coeha. Nie był człowiekiem bezpiecznym dla kogokolwiek, a ból w policzku po wspomnieniu dotyku ostrza jedynie miał upewnić Desideriusa w tym przekonaniu. Tymczasem nie czuł szczególnego rozerwania. Nie czuł się źle, nie poczuwał jakby mężczyzna był mu wrogi. Nawet łzy nie miały już swojego miejsca, zaraz po tym, jak starł je wierzchem rękawa. W końcu mimo wszystko życzył mu dobrze, oczekiwał od niego czegoś na kształt podobnego spotkania. Prosił, by nie odchodził, w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu. Może i zachowywał się, jakby brakowało mu piątej klepki, ale mimo tego, że jedynie zdołali wymieniać się spojrzeniami, pragnął dotrzymać złożonej mu obietnicy, skorzystać z podarunku i powrócić, napotkać jeszcze zielone oczy. Ponownie popatrzeć się na niego w trakcie podróży. Poznać, dowiedzieć się więcej i tym razem wysłuchać o nim, a nie drogim Snarku, bez względu na to, jak wielką sympatią nie pałałby w kierunku orka. Tymczasem musiał nacieszyć się wspomnieniem oraz sztyletem, który obracał w dłoniach przez prawie całą drogę do domu Esther, raz na jakiś czas łypiąc wzrokiem na grawerunek, jakim obdarowana była zadbana, wcale nie wysłużona rączka broni.
— Cóż. Cholerny syndrom sztokholmski — rzucił jedynie, poklepując szyję jabłkowitej kobyłki, która nie odpowiedziała mu wcale. Chyba musiał się do tego przyzwyczaić.



Blacha ciasteczek dla każdego, kto zdołał dotrwać do tego momentu! Naprawdę, ślę wyrazy szacunku i dużo miłości, bo mi samej nie chciało się czytać tego ponownie. Początek, a koniec, to dwie różne bajki, głównie ze względu na to, jak dawno zaczęłam to pisać i że dopiero teraz zebrałam się za dokończenie pierwszej części Coehowej podróży. Także ten, za wszystkie błędy do momentu spotkania Cynthii nie odpowiadamy, głupi byliśmy (odpowiadamy, ale mniejsza no, cholerka). Kolejne epizody na bank będą krótsze (kwestia tego, że bardziej się opłaca, uwierzcie), głównie dlatego, że pisanie, sprawdzanie i dodawanie takich tasiemców to hardcore. Także proszę, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. Możliwe, że znajdą się do tego odnośniki z kapejki Coeha.
Ślemy buziaki, mamy nadzieję, że się podobało.
Tak, Rawr, doczekałaś się

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz