wtorek, 30 lipca 2019

Od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

I chociaż każdy wzdrygnąłby się na dźwięk tego niepokojącego, może nawet i nieco nieludzkiego śmiechu, który wyrwał się prosto z krtani blondyna, ona pozostała w bezruchu, przypominając raczej zaklęty posąg, obdarowany kamienną twarzą. Wykrzywioną w delikatnym uśmiechu, który odsłaniał proste, bialutkie ząbki, skutecznie odwracając uwagę od małej blizny, która przecinała górną wargę w mało znaczącym miejscu, bliżej prawego kącika. Wyginał się teraz ku górze, nadając jej typowego dla niej, nieco szelmowskiego wyglądu. Wystarczyło jednak go opuścić, by w chwilę zmieniła się w kobietę ponętną i gotową do mamienia każdego kolejnego frajera, czy może też oburzoną szlachciankę wprawioną w furię na tyle silną, by skróciła o głowę kolejnych, którzy odważyliby się wejść jej w paradę ze swoimi nieszczególnie wymuskanymi komplementami. Słyszała takich już wiele, w pewnym momencie godząc się z ich istnieniem, jednak wciąż wygrażając moralnym barbarzyńcom, którzy nie znali tak zwanej cienkiej granicy smaku. Narcissa zdołała również zrozumieć, że ta ledwo widoczna linia, nawet jeśli miałaby rogi i bodła każdego prosto w tłusty zad przy przejściu nad nią, nie miałaby i tak zbyt wielkiego wpływu na to, jak ją traktują.
Zdarzało jej się przez to przeklinać swoją płeć. Żałować i obarczać świat winą za to, jaką ją uczynił, a na bogów bluzgać mocniej, niż na osoby, które jej to piekło wyprawiły. Wolałaby być mężczyzną, nigdy się z tym nie kryła. Czy to w sposobie obycia, rozmów, czy też zwykłego doboru towarzystwa. Zwyczajnie wiedziała, że ten jeden atrybut między nogami, zamiast na piersi, sprawiłby, że życie byłoby łatwiejsze i nigdy nie spotkałaby się ze strachem spowodowanym wizją wyjścia o zbyt późnej porze.
Co prawda będąc mężczyzną, niebezpieczeństwo również istniało. Mogli ją wtedy bowiem złapać, obrabować, skatować, na koniec jednak zabić. Każdego bowiem, którego napotykała, mogła skwitować jedną, krótką zasadą, która co prawda nigdzie spisana nie była, a jednak trwała w świecie rozbojów i obijała się tam głośnym echem. Tych, którzy się do niej nie stosowali, czekała jeszcze większa i bardziej sroga kara od czających się w najgłębszych lochach, największej twierdzy więziennej w Nalaesii tortur. Kobiet i dzieci zwyczajnie się nie zabijało, bez względu na to, jaką motywację posiadał bandyta. Co się z tym wiązało, każda pokaleczona, pokrzywdzona i stracona mentalnie, musiała nieść brzemię do końca swego życia, licząc się z faktem, że każdy kolejny dzień wiązał coraz to większą wagę do i tak już dość masywnego tobołka.
Wolała umrzeć na brudnej, śmierdzącej moczem i szczurzymi odchodami kostce brukowej, niż liczyć się z czającymi się w głowie demonami. Wiedziała, że każda rana cięta, która rozkwitała na jej, dawniej złocistej i przypominającej miód, skórze, paliła mniej niż piekło, w które mogli wrzucić ją napotkani na drodze ludzie, gdyby podjęła się życia, jakiego od niej oczekiwali.
Dlatego wspinała się na schody, o wiele wyższe, bardziej strome i śliskie, niż te, które czekały na każdego szlachcica, który chciał zaprząc się do wojska. Nie żałowała ni chwili spędzonej na lekcjach, nigdy nie odmówiłaby każdej z blizn, które zdobiły jej ciało. Wszystko, co zrobiła, wiedziała, że zrobiła słusznie. Każda podjęta przez nią decyzja była tą, której dobyłaby się przy każdej okazji. Bez względu na to, ile razy nie cofnięto by wskazówek na tarczy jej zegarka. Zrobiła to wszystko i wszystkiego była dumna, pewna. Czasem nawet arogancka i zbyt zuchwała. Świadoma jednak była tego, jak silną ją to uczyniło i że wszyscy inni, którzy rzekomo stali z nią na tym samym poziomie, w rzeczywistości znajdowali się dwa szczeble niżej.
Nigdy nie przetrwaliby tego, czego zdołała doświadczyć przez lata treningów, zmagań, walk i nikt nie mógł jej tego odebrać. Tej świadomości wyższości nad każdym z kolejnych łajdaków, którzy spoglądali na nią, jak na idiotkę, niewyżytą dziewkę, która jedynie myśli, że jest w stanie zwojować w świat. W rzeczywistości naprawdę była tego zdolna.
— Jeżeli byłby kapłanem, to zdecydowanie wartym grzechu.
Ten jeden raz naprawdę miała ochotę dziękować mężczyźnie za to, że przerwał jej monolog, na dodatek akcentem tak niezwykłym, by rozpromieniła się prawie natychmiast. Głęboka bruzda w mgnieniu oka zniknęła z jej czoła, a oczy przypominały w tym momencie dwa rozjarzone na granatowym niebie świetliki. Radośnie harcujące w środku lasu stworzenia, którym nic nie wadziło. Albo bursztyny podstawione pod światło w najcieplejszy i najjaśniejszy dzień w roku, w samo południe, gdy niebo było bezchmurne, a powietrze osnute jedynie delikatnym aromatem pól lawendy, łagodnie muskało nos i spieczone poliki.
Doskonale wiedziała, że z kuzyna niejednokrotnie wychodziła szelma i okrutny wręcz absztyfikant, lecz równie dobrze wiedziała, że wychował się w kręgach, gdzie takie zachowania należało tępić, nie pochwalać. Parsknęła więc kilkukrotnie, marszcząc nos i splatając palce, podczas gdy ciało mimowolnie zgięło się w pół. Mina Kha'sisa i aura, którą w tym momencie emanował, niekoniecznie kobiecie pomagała, wręcz przeciwnie. Nie odzywał się, wiedziała jednak, jak mało pochlebiające jej zachowaniu słowa, czają się na zazwyczaj pełnych uwag, jednak niezwykle cichych, wargach biesa. Słyszała brzęczące w uszach syknięcia, ciche „Nie przystoi, Narcisso”, a mimo wszystko szczerzyła się od ucha do ucha i chichotała, jak głupia nastolatka, którą momentami dalej się poczuwała.
— Obstawiam, że jest jakimś szlachcicem po sposobie noszenia się i wypowiadania, wystarczająco ich w życiu spotkałem, by to zauważyć. Na bogów, na nic nie liczę, nawet nie zapytał mnie o imię — dodał, a czoło miał zmarszczone, jak świeżo ususzona rodzynka. Już ja zadbam, żeby się dowiedział, pomyślała prędko, zakładając ręce na piersi i rzucając mu nieco zawiedzione spojrzenie, bo jednak spodziewała się po kuzynie czegoś więcej, niż czajenia się z podstawowymi informacjami. Przynajmniej tego powinien się jednak trzymać, bez nazwiska przecież raczej mało mógł zdziałać. — Zresztą, jest arogancki i nadęty jak większość z nich, naprawdę, spotykałem ciekawszych mężów. I nie przepada za moją fajką, zawsze na nią narzeka — rzucił dość głośno, z doskonale zrozumiałą dla blondynki żywotnością. Prawdą było, że nikt nie przepadał za fajką Chryzanta. Niekoniecznie dlatego, że szkodziła zdrowiu, prędzej temu, że była stara i kojarzyła się prędzej ze zgrzybiałymi starcami, niż młodymi, rześkimi chłopcami. A już na pewno nie takimi jak sam Ophelos.
— Dobrze, dobrze, ma na imię Leonardo, czasami, od niechcenia raczej czy litości przesiaduje ze mną, gdy wyprowadzam owce. Nie rozmawiamy za dużo, ale miło nie spoczywać w całkowitej samotności. Aczkolwiek podtrzymuję, ten chłopiec, jak go określiłaś, pewnie nadal nie wie, jak się nazywam.
Narcyza, jak to na Narcyzę przystało, w tym momencie spojrzała na obiekt zainteresowania jej kuzyna, który, o dziwo przypatrywał się dwójce z uwagą, jednak gdy tylko napotkał przenikliwe spojrzenie blondynki, momentalnie odpuścił. Nieco ją to zasmuciło, zdołała bowiem dojrzeć potencjał w młodych, chociaż niezwykle przygnębionych oczach i spodziewała się, że prowadzone z nim bitwy na spojrzenia, mogłyby prędko przeistoczyć się w zacięte wojny. Pragnęła tego. Młodzieniec, Leonardo, nie był w jej guście, więc mogła jedynie wzruszyć ramionami nad młodą twarzyczką, która doświadczyła raczej nielicznych przykrości w życiu.
— Arogancki i do tego z dworku — zacmokała pod nosem, zerkając z powrotem na plecy kuzyna, ściągając na dosłownie chwilkę uśmiech z pełnych, soczystych wręcz warg. — Ulubiony typ chłopca, zdecydowanie — kontynuowała, podchodząc do łba konia, którego dosiąść miał Ophelos i przykładając dłoń między jego chrapy. Miękko, gorąco. Nigdy za tym nie tęskniła. Próbowała kiedyś przekonać Kha'sisa do tego, by ostał się jej wierzchowcem, ten jednak kręcił nosem, twierdząc, że nie był to dobry pomysł. Nie nalegała, wiedziała, że każdy miewał swoje granice, a tych Khardias przekroczyć zdecydowanie nie chciał. Nie, gdy jego oczy ciemniały w ten sposób, przepełnione strachem, bólem i nutą żalu. Obawiał się, okrutnie się obawiał i obwiniała za to jeden z wieczorów spędzonych w karczmie na obrzeżach stolicy, gdy nasłuchali się o historiach powiązanych bezpośrednio z upadkiem z wierzchowca.
— Wiesz, zawsze mogło być gorzej. — Brązowe, teraz już łagodne oczy padły prosto na skupioną, może i nieco zaczerwienioną twarz Chryzanta. — Panienka Yvonne prawdopodobnie wciąż nie ma bladego pojęcia, jak wygląda Percival — dodała z uśmiechem. — Tu przynajmniej wie, że przemyka mu koło nosa przyzwoity smakołyk.

⸺⸺✸⸺⸺
[A idź pan z wami]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz