piątek, 26 lipca 2019

Od Ophelosa

Nadal nie do końca wiedział, dlaczego w ogóle się zgłosił. W końcu chciał spokoju, nadal rozmyślał nad imionami dla dwudziestu puchatych, białych kulek miłości, tytoń jeszcze mu się nie kończył, tak więc i do miasta nie musiał się zabierać w najbliższym czasie, dziury w koszulach pozaszywał. A jednak, coś go tknęło i może tym czymś był miecz nadal spoczywający na biurku, oczekujący, aż w końcu przypnie go na swoje miejsce, zawiśnie u pasa, gdzie zawsze powinien się znajdować. 
Wraz z mieczem przyszły również inne przemyślenia, zwłaszcza te na temat zamknięcia swojej przeszłości. Na dobre. A, jak mężczyzna zdawał sobie doskonalę sprawę, to mogło zająć więcej czasu. W końcu nie na co dzień trafiała się okazja na swoistą zemstę. 
I choć w kierunku Tiedal, po drodze kompletnie nie leżało Defros, tak po dłuższych rozmyślaniach zapukał w drzwi Cervana. Skinął mu głową na przywitanie i usiadł w krześle przy biurku, rozpoczynając rozmowę, oczywiście uprzednio, jeszcze kilka minut przed swoim wejściem, przyjmując iście profesjonalną minę, której już tak dawno od siebie nie wymagał, choć jeszcze te kilka lat temu była po prostu czymś, co stało się rutyną, jego codziennością. Może się uśmiechał, może parskał śmiechem, to wszystko jednak zazwyczaj mocno ograniczał, a nawet jeżeli te przyjemności pojawiały się w jego planie, tak były one chłodne, przekalkulowane, by tylko nie przesadzić w drugą stronę.
W końcu tego od niego wymagano. Opanowania, profesjonalizmu i przestrzegania etosu, który wiązał nadgarstki jak ciężki łańcuch, wisiał nad głową niczym ciemna, burzliwa chmura, przypominając, że słowa trzeba kontrolować, nawet jeżeli nieraz nie zgadzał się z drugą stroną dyskusji, która po prostu pluła mu w twarz, wykorzystywała, często wytykając palcami za plecami. I choć te problemy również dało się rozwiązać, tak poczuł ulgę, gdy ciężka zbroja w końcu opadła na ziemię, wydając przy tym okropny, pusty dźwięk wadliwego dzwonu, a w srebrnych oczach w końcu błysnęła odrobina buntu czy jego własnej, niezaplanowanej rebelii. Istna rewolucja, ha!
Oczywiście, pojawiali się rycerze, którzy pozwalali sobie na więcej, dla których etos był jedynie drobnym drogowskazem, zazwyczaj przez nich pomijanych. Co innego jednak być rycerzem miernym, podziwianym jedynie przez pijanych ludzi w karczmie, bo tym dało się bez problemu wmówić swoją wartość, czy przez panie w skąpych strojach stojących przy czerwieńszych budynkach, bo tym akurat się płaciło, więcej, mniej, pieniądze jednak miały niezwykłą moc sprawczą. Ophelos Chrysanthos jednak gustował zawsze w stawianiu poprzeczki wysoko, w końcu jako członek szanowanej rodziny Mévouigre nie mógł pozwalać sobie na niedbalstwo. Tak więc etos rycerski brał, z bólem oczywiście, do serca.
Do czasu, oczywiście, do czasu.
Powiadomił Cervana o możliwym spóźnieniu na spotkanie informacyjne w Ovenor, w końcu po drodze musiał, choć nie chciał, zajrzeć do rodzinnego domu. Uśmiechnąć się, uścisnąć siostrzyczkę, posłuchać narzekania lokaja, który nadal nie nauczył się wymawiać nazwiska jego rodu, ucałować matkę oraz skinąć głową ojcu, rozpoczynając, a zarazem kończąc w ten sposób ich rozmowę. I choć bardzo chętnie spędziłby tam więcej czasu (oczywiście, nie wchodząc w drogę swojemu rodzicielowi), tak przygoda wzywała, na początku ta w Tiedal, następnie ta w Defros, już w zdecydowanie ograniczonym towarzystwie, jeżeli nie w samotności (o tym planowanym od niedawna wyjeździe również mistrza Gildii powiadomił – ten, jak zawsze, skinął głową, co Chryzantowi bardzo pasowało, nie za wiele komentarzy, pewnie ogromna ilość przemyśleń, jednak zostawionych na później lub jedynie dla własnej persony). Najważniejszym dla blondyna celem pozostawało więc zabranie drugiego, cudzego miecza, konia, który, miał przynajmniej nadzieję, nadal był zabierany przynajmniej na krótsze spacery, bo szkoda, by takie zwierzę się marnowało oraz reszty, najpotrzebniejszych mu przedmiotów, w tym jednego małego medalionu chroniącego przed czarną magią, magią nieumarłych, ile ludzi, tyle nazw.
Przezorny zawsze ubezpieczony.
Wyruszenie zaplanował wraz z resztą kompani, w końcu odłączyć miał się nie na długo, planował pewnie i nadgonić całą drużynę w ciągu nie więcej niż pięciu, może sześciu dni, oczywiście jeżeli nikt nie stanąłby mu na drodze (a drogocenne rękojeści u boku miały to do siebie, że jak magnes przyciągały problemy). Dziwnie czuł się z mieczem zwisającym u pasa, będącym zawsze w gotowości. Dziwnie czuł się w odrobinę ładniejszych, wykonanych z lepszego materiału ubraniach, choć nadal skromnych, by nie zwracać na siebie za wiele uwagi. To wszystko było tak bardzo nie jego, nie nim, po prostu nieswoje, nawet jeżeli towarzyszyło mu przez większość nadal stosunkowo krótkiego żywota (choć jak na wojownika, prawdopodobnie w niektórych oczach byłby uznany za seniora, nadal przeciętnego w fachu, bo do pięćdziesiątki mu było daleko, ale jednak). Podciągnął popręg pożyczonej kasztanowatej klaczy, zgodnie z umową mającą być do odebrania w dworku Mévouigre pod Sorią. Trzeba było przyznać, cenił sobie Theo za dyskrecję oraz całe porozumienie, do którego pomiędzy sobą doszli, wypracowane bez najmniejszych problemów. Bo nie zadawali za dużo pytań, na swoje prośby zazwyczaj kiwali głową, następnie próbując je spełnić bez zbędnego narzekania czy jęczenia. Tym razem było tak samo, współpracownik nie wypytywał Ophelosa, dlaczego ten miałby zamieniać konie tuż po rozpoczęciu swojej podróży do Tiedal lub czy aby na pewno coś szczególnego mu nie przeszkadzało w rudej, niezwykle poczciwej klaczy, choć blondyn wad w niej nie dostrzegał. Była dobrą kobyłą, spokojną oraz z mądrą głową, temu nie zaprzeczał, jednak do dłuższych podróży zdecydowanie wolał ukochanego bułańca, któremu mógłby zawierzyć i własne życie (co raz na jakiś czas kończyło się mocniej obitymi pośladkami lub kręgosłupem). Oczywiście, że był odrobinę narwany, oczywiście że był czasami płochliwym bucem, robiącym na złość, bo inaczej nie dało się nazwać strachu przed miejscem, przez które przejeżdżał z rumakiem codziennie. Ale jakim kochanym, pięknym, jak lekko noszącym!
Rozejrzał się wokół siebie, jeszcze raz lustrując wzrokiem osoby, z którymi miał podróżować, tuż przed wsadzeniem buta w strzemię. Srebrne oczy chwilę dłużej zawiesił na Leonardzie, który prawdopodobnie i odwzajemnił spojrzenie. Posłał mu jedynie ciepły uśmiech oraz skinął głową, tym razem już w porządnie uczesanych włosach. Chwycił mocniej za wodze, podniósł nogę i wsadziwszy ją w metalowe strzemię, odbił się raz, odbił się drugi.
A po chwili poczuł jak chłodne ostrze muska jego szyję. Dłoń chwyciła za pozłacaną rękojeść miecza i, prócz charakterystycznego dźwięku wyciąganego z pochwy chłodnego metalu, przez powietrze przeszło czyste brzmienie kryształu, jakby ktoś pstryknął paznokciem w drogocenny kamień. Zamarł, serce mu stanęło, a oddech boleśnie ugrzęzł w piersi i jak na złość nie chciał jej opuścić.

[ Dzyć, dzyń, Narcyziu! ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz