wtorek, 23 lipca 2019

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Nie skłamałby, orzekając, iż nienawidził każdej cząstki siebie. Każdego cala skóry, każdego fragmentu, który momentalnie zaczynał piec, swędzieć i parzyć. Ba, gdyby właśnie to wypłynęło spomiędzy pełnych warg, byłaby to najszczersza prawda, jakiej dobył się kiedykolwiek w ciągu swojego życia. Najwyraźniejsza, w tym jednak zawarty był cały ból i okrucieństwo jego bytu. Oplecionego przekleństwem, zasnutego mgłą, uciskiem w klatce piersiowej i skowytem wypełniającym puste pomieszczenie podczas jednej z nocy. Nie cierpiał zimnych, wilgotnych kamieni, które stanowiły pokój, nie mógł znieść uczucia, które towarzyszyło mu, gdy uświadamiał sobie, że należy udać się do zaplamionego juchą miejsca i pozwolić tej potężniejszej, jak i mroczniejszej sile, z którą dzielił ciało, wydobyć się na powierzchnię i poobijać o chłodne ściany, warcząc, śliniąc się i rozcinając kolejne miejsca na, jak dotąd, porcelanowej skórze. Chociaż w postaci groźniejszej śladu po nich nie było, gdy bestyja odpuszczała, a młodzieniec padał na lodowatą posadzkę, na jego ciele poczynały wykwitać kolejne to rany. Rany, które goiły się zastanawiająco długo, a i pozostawiały po sobie paskudne blizny, kurczowo chowane pod kaskadami ciemnych materiałów, z którymi od tamtej pory nie rozstawał się ani na krok.
Myślał więc o tym wszystkim, słowa buzowały, a powieki zaciskały się tak kurczowo, gdy starał się skupić na zapachu trawy, uspokojeniu tego, co w nim drzemało. Nie cierpiał świadomości, iż prawdopodobnie jeszcze kilka dni temu jakieś zwierzę mogło oddać mocz w miejsce, w które wściubiał nos. Nie mógł znieść wyobrażenia ciemnych żył wydobywających się na skroniach i szczupłych dłoniach. Nie mógł wybaczyć sobie kolejnych kichnięć, które wydobywał z siebie, wcierając aromat jednej z roślin trzymanych zawsze pod mankietem ciemnej koszuli. Znając jej działanie, jak i własną słabość, korzystał z niej zaskakująco często, bo jak się okazywało, jedynie oznaki alergii dawały radę powstrzymać zalewającą głowę ciemność, które mroczyła mu widok przed oczyma.
Palce lewej ręki zacisnęły się na źdźbłach, gdy chłopiec otworzył szeroko oczy, by walczyć o możliwość dojrzenia trawy, teraz niepokojąco rozmazanej i malującej się zza grubej, mlecznej mgły. Warkot roznoszący się po jego głowie raz po raz się nasilał, to ponownie słabł, doprowadzając Montegioniego do szewskiej pasji i chęci okaleczenia własnego łba jednym z większych kamieni, który akurat leżał po jego prawicy. Porządnie. Do kości. Do czaszki, odbierając poczucie świadomości. Odcinając od świata. Od bólu i migren, może licząc na to, że to konkretne uderzenie będzie ostatnią rzeczą, jakie dane będzie mu doświadczyć i nie zrani już nikogo. Ni siebie, ni innych, odejdzie, zniknie, a Bestia Defrosiańska rzeczywiście, ostanie się jedynie legendą, znaną nielicznym, którzy zdołali doświadczyć jej okrucieństwa na własnej, niejednokrotnie bogu ducha winnej, skórze.
Jednak za chwilę przypominał sobie słowa wiedźmy, jej zastrzeżenia i uwagi, jej skrzeczący ton i powoli zmieniającą się twarz. Przypominał sobie o wszystkim i wiedział, że nie jest mu dane odejść z tego świata.
— Na wasze zdrowie — podrzucił w pewnym momencie towarzysz, przedzierając się przez gęstą mgłę i rozwiewając ją, co wprawiło młodzieńca w niemałe osłupienie. Jednak za chwilę mógł unieść się nieco wyżej, odsunąć twarz od roślinności i spojrzeć na drugiego, który uśmiechał się od ucha do ucha, zerkając przy okazji roziskrzonym spojrzeniem na Leonardo. Co mu pozostało, jak zamrugać, będąc wprawionym w zdziwienie, przeciągnąć wierzchem dłoni po nosie i chrząknąć cicho, by za chwilę powrócić do swej wcześniejszej, nienagannej postawy. Dokładnie takiej, jaka przystoi szlachcicowi podobnemu do niego.
Na nasze zdrowie. Przecie nie było, nie jest i nie będzie dane mi go zaznać. Nie w tym życiu.
Jednak kiwnął głową w geście podziękowania i chrząknął cicho, zaciskając oczęta raz jeszcze, jak gdyby w obawie przed powrotem mlecznej poświaty. Ta przecież rozlać się przed ślepiami rozlać mogła w dosłownie każdym momencie, szczególnie teraz, chociaż odór towarzyszący smakującej metalem cieczy coraz mocniej rozpływał się i zanikał, pozostawiając po sobie jedynie delikatny niesmak, za którym Leonardo nie przepadał.
Przykrym było, jak ludzie uważać powinni przy nim na własne krzywdy, draśnięcia, potencjalne rany. Każda kropla mogła bowiem rozbudzić coś, co winne zostać we śnie i tam jedynie. Jeszcze więcej żalu natomiast przyprawiała myśl, iż żadne z nich poinformowane o tym nie mogło zostać, to też wiecznie narażone było na własne błędy i paskudnie ostre kły zawarte w pysku bestyji. Bez względu na to, jak bardzo uchronić ich przed tym nie chciał, nie śmiał pisnąć słówkiem i polegać mógł już jedynie na własnej woli walki, pragnieniu ostania się przy świadomości i okazaniu litości przez mroczne pomioty.
Zastanawiając się tak długo, mógł wzbudzić ciekawość, jak i niepewność z drugiej strony, więc koniec końców zdecydował się na rozwarcie ślepi, zaszczycenie świata, teraz już czystymi niczym kryształ, źrenicami i tęczówkami, które na nowo przystąpiły do obserwacji otoczenia. Przyjrzenia się leniwym obłokom, które nie przejęły się wcale kichnięciami i wciąż monotonnie przeżuwały źdźbła, przesuwając się drobnymi kroczkami, nie przejmując właściwie niczym. Co im bowiem było po rozglądaniu się na przesiadującą dwójkę, już ta mucha, która kręciła się non stop przy ich oczach, zdawała się zawierać w sobie więcej ciekawostek, niż ten sam, co zawsze, pasterz i jakiś nowy wyrostek, który nawet nie zbliżył się w celu dokładniejszego oglądnięcia stworzeń.
— Parszywa alergia — skwitował to nareszcie, raz jeszcze przecierając nos, zaciągając się mocniej rześkim powietrzem i tym razem odkaszlując nadmiar wciągniętego gazu, bowiem łyknął definitywnie zbyt duży haust. — Wybaczcie — dodał, nieco nieśmiało. Nie leżało to w jego naturze, by prosić o wybaczenie. Uznał to jednak za rzecz na miejscu, kto w końcu wiedział, czy jednak nie potoczyłoby to za sobą ofiar, gdyby nie pożyczono mu zdrowia.

⸺⸺֎⸺⸺
[ w r r w r r ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz