środa, 24 lipca 2019

Od Cahira

Noc, głęboka, zimna.
Po polach panoszył się mrok, wśród kłosów zbóż pełzały cienie. Niebo spowijały chmury, wielka atramentowa czerń zasnuła księżyc i gwiazdy, odcięła światło. Wiatr, tchnący chłodem, igrał w zbożu, niósł zapach rozmokłej ziemi, roznosił wilgoć. Deszcz ustał kilka minut temu, lecz małe krople wciąż perliły się na powierzchni peleryny Cahira.
Kroczył miedzą powoli, uważnie. Błoto mlaskało pod jego butami, ziemia była grząska, śliska, niepewna. Niósł kaganek nisko, co rusz zerkając pod nogi. Cienie uciekały przed nim, kryły się pomiędzy łodygami jęczmienia przed muśnięciami pomarańczowego światła, które, choć słabe, pozwalało widzieć to, co znajdowało się kilka metrów przed nim.
Wiatr wzmógł się, uniósł czarną pelerynę, rozburzył ciemne włosy, zamigotał płomieniem. Cahir zatrzymał się w pół kroku, osłonił kaganek urękawiczoną dłonią, poczuł, że jego buty lekko zapadają się w błocie. Nocny powiew szarpnął jego rękawami jak bezzębny pies, ściął łany po jego prawej ręce, położył je płasko. Gdy ustał, kłosy chwilę bujały się, kołysały w tę i we w tę, nim z powrotem stanęły sztywno wyprostowane.
Już niedaleko, mówił sobie Cahir, z trudem wyciągając stopę z błotnistej kałuży. Zaraz ujrzy most, potem rzekę. Przekroczy ją i zobaczy centralny budynek gildii. Jeszcze tylko kilka kroków.
Gildia.
Przynależy do niej od dwóch tygodni. Dlaczego, po co? Skąd decyzja o dołączeniu? Kolejny chwilowy kaprys? Może szukał sobie nowego zajęcia, nowej kryjówki, nowego domu? Domu, parsknął. Gildia nigdy nie będzie domem, już teraz to czuje. Nie, nie chodziło o żadną z tych rzeczy. Był ciekawy. Tak, był ciekawy, oczywiście, że był. Słyszał plotki, tyle plotek... Prawie wszystkie złe, prawie wszystkie nieprzychylne. Tyle kpin, tak wiele oszczerstw... Był ciekawy, to wszystko. A gdy zaspokoi ciekawość, tyle go widzieli.
Szedł dalej, noga za nogą, osłaniając wątły płomień swojego kaganka, stawiając czoła wiatrowi.
Gildia.
Nie rozmawiał z wieloma jej członkami. Nie było okazji. Swoją pierwszą misję otrzymał niemal od razu po dołączeniu, wraca z niej dopiero tej nocy. Zaszły pewne komplikacje, pogoda nie sprzyjała, podróż się przedłużyła... Ale to dobrze. Dobrze mieć co robić, dobrze, gdy nie jest zbyt łatwo, on lubi wyzwania. Uwielbia wracać zwycięsko z wymagających misji, tak jak teraz. I nie, nie żałuje, że nie miał szansy poznać bliżej nikogo z gildii. Nie jest w niej w celach towarzyskich.
Wszedł na most. Buty zadudniły na starym, próchniejącym drewnie, jedna deska strzeliła pod jego ciężarem cicho, jękliwie. Zatrzymał się w środkowej części, oparł o balustradę, położył na niej kaganek i, nieco dalej, oparł o nią przedramionami. Pomarańczowe światło z trudem sięgnęło nurtu wody, zapełgało po nim ciemnorudą wstążką, odbiło się gdzieniegdzie jaskrawym refleksem.
Gildia...
Nie. Nie chce o niej myśleć. Jeszcze nie teraz.
Zadarł podbródek, spojrzał w górę.
Wiatr przetoczył tumany skłębionych chmur i jego oczom ukazał się wąski sierp księżyca. Otaczał go srebrny, blady nimb. Światło, które z niego spłynęło, posrebrzyło wodę, pola uprawne, odbiło się niemrawo od lśniącej powierzchni pierścienia Cahira. Brunet obrócił się lekko, przez ramię spojrzał w kierunku gildii. Zobaczył odcinający się na niebie szary cień, jakby zarys dachu. Oto i ona. Zdmuchnął płomień. Wylał olej, schował gliniane naczynie do głębokiej kieszeni spodni, przeszedł przez most.
Gdy stanął przed drzwiami budynku, w którym znajdował się przydzielony mu pokój, postanowił, że sprawozdanie z misji zda mistrzowi z samego rana. Teraz wróci do siebie, wyczyści buty, rozwiesi mokre ubrania, położy się i będzie spał aż do świtu. Nie, nie do świtu. Do południa, przecież zasłużył.
Pchnął masywne drzwi. Zawisy skrzypnęły mozolnie, ostro. Wszedł na korytarz. Ruszył krokiem swobodnym, niedbałym, pozwalając nawet, by podeszwy cicho stukały o posadzkę. Pierwszy raz tego dnia nie skradał się jak szczur. Tak, pomyślał, po czym przymknął powieki i uśmiechnął się z wielkim samozadowoleniem. Teraz położy się, a rano mist...
Nagle poczuł, że solidnie zahaczył o coś lewym butem. Gdy otworzył oczy, ujrzał obok siebie regał – zwykły, niezbyt duży, stojący między dwojgiem drzwi prowadzących do pokoi innych członków gildii. Pod wpływem uderzenia książki z jego najwyższej półki posypały się na podłogę, upadły na nią z tępym hukiem: grube tomiszcze w twardej oprawie zahaczyło po drodze o książkę z niższej półki, pociągnęło ją za sobą; strony cienkiego woluminu rozsypały się w powietrzu, opadły na podłogę miękko jak płatki śniegu.
Cahir pochylił się gwałtownie, lotem błyskawicy pozbierał kartki i wcisnął je do wnętrza pierwszej pochwyconej książki. Gdy skończył, odłożył ją na miejsce i zaczął zbierać pozostałe tomy.
Miał nadzieję, że nikogo nie obudził.
Leonardo? :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz