wtorek, 23 lipca 2019

Od Ophelosa CD Leonarda

Może i widział, jak zachowuje się drugi mężczyzna, jak wierci się, raczej nie z niecierpliwości oraz trzyma mocno zaciśnięte powieki, nie wspominając o dłoniach zwiniętych w piąstki czy o wychodzących, pulsujących żyłach (które Chryzant, gdyby byliby w bliższych stosunkach, bardzo chętnie określiłby jako wręcz pociągające – jako że mężczyzna nie znał nawet jego imienia, zrezygnował z tego pomysłu). Prawdopodobnie jeszcze kilka lat temu poświęciłby temu specyficznemu zachowaniu trochę więcej uwagi, utrzymując swój umysł w gotowości, pospiesznie segregując myśli, by żadna nieproszona nie zaprzątała mu głowy, gdy niebezpieczeństwo mogło czaić się tuż za rogiem. 
Z wiekiem zdołał sobie wypracować całkiem nieźle legendarny szósty zmysł. Ile razy nie dał się zajść przez bandziorów czy złotowłosą kuzynkę oraz jej bestię, ha, nie potrafił zliczyć. Radził sobie dobrze. Do czasu, oczywiście, bo każdą umiejętność powinno się rozwijać, trenować, a nie zostawiać samej sobie, jak on zrobił to z własną, dawniej niezawodną, intuicją. I resztą przydatnych rycerskich umiejętności oczywiście, choć sąsiad z kwatery tuż obok tej jego skarżył się kilka razy na nieokreślone, głośne dźwięki uderzania i tupania w pomieszczeniu obok, ujawniające się podczas nocy oczywiście.
Kilka razy biegał z mieczem, to Cervanowi musiał przyznać. Wolał jednak tę ciekawostkę zostawić pomiędzy ich dwójką.
Przeczucie działało dobrze. Do czasu.
Raz zaatakowany przez bandę łachudrów, którzy zdecydowanie chcieli dla siebie dobrze, w końcu wtedy chadzał jeszcze w zdecydowanie bogatszych strojach, niezbyt skromnych, aczkolwiek świadczących o wysokiej pozycji społecznej. Nic dziwnego więc, że właśnie Ophelosa wytypowali jako potencjalną ofiarę. Przecież dopiero co wypełzł niczym pijany zaskroniec z karczmy, z niezbyt tęgim, zadowolonym spojrzeniem, z ozdobną rękojeścią wystającą z pochwy przy pasie oraz rozczochraną czupryną. Prawdopodobnie się zataczał, nie pamiętał, będąc w pełni szczerym. Podeszli od tyłu, intuicja zareagowała zdecydowanie za późno.
Następnego dnia obudził się w jakimś przydrożnym rowie z okropnym bólem głowy, podbitym okiem i lekko draśniętą wargą, na swoje szczęście jednak z całym ekwipunkiem oraz mieczem (nachylała się również nad nim uśmiechnięta, bardzo ładna panienka, która zaoferowała mu swoją pomocną dłoń – podziękował, lekko speszony). Ojciec udusiłby go, gdyby ostrze przetopiono na nędzne podkowy dla konia, w dodatku takie ostrze.
Zresztą, miał go udusić również, gdyby kiedykolwiek przez myśl przeszedł mu pomysł zrezygnowania z dotychczasowego życia, a tu proszę, nadal dychał, miewał się całkiem dobrze, przynajmniej to starał sobie wmawiać.
Miał dziwne przeczucie, że to nie jednak intuicja zawodziła go z każdą kolejną porażką. W końcu zawsze czaiła się w umyśle, ba, bardzo często waliła, uderzała o te drzwiczki, za którymi została całkiem skrzętnie zamknięta, odstawiona w kąt, zignorowana i całkowicie wyśmiana. W końcu mówiła mu, że nie najlepszym pomysłem jest upijanie się w samotności, w dodatku w bogatych strojach, zignorował ją jednak, jak na złość pijąc dwukrotnie więcej niż zazwyczaj. Informowała o niebezpiecznie zbliżającej się pięści, przecinającej powietrze i zmierzającej ku prawemu oku, nie zablokował ciosu, stwierdzając, że mu się należy.
Przepowiadała również, że miecz ze skały wcale nie miał gwarantować bytu niepokonanego i niezwyciężonego, a jeżeli, to ciągnęło to za sobą srogą cenę. Przeczucie, jak powszechnie wiadomo, zignorował.
Cenę zapłacił on, jak i właściciel miecza. Ta druga jednak, miał przynajmniej takie wrażenie, jeszcze nie do końca została przez niego zbadana.
W końcu każdy był człowiekiem, Chryzant od zawsze doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ludzie popełniali błędy, większość w ostatecznym rozrachunku kończyła dla nich szczęśliwie, jednak te podczas bitew zazwyczaj bywały tymi ostatnimi.
Leonardo podniósł powieki, bezwzględnie już uspokajając i tak uśpioną od wieków intuicję Ophelosa, której, bardzo możliwe, nie zbudziłby nawet pocałunek księcia z bajki czy potknięcie się z jeszcze niezajętą przez pastucha trumną. Blondyn uśmiechnął się, kątem oka spoglądając na drugiego jasnowłosego. 
— Parszywa alergia — oświadczył jego kompan, drapiąc się po nosie, pokasłując jeszcze odrobinę. — Wybaczcie — bąknął jeszcze, już całkowicie oddając się podziwianiu nadal niewzruszonych niczym owieczek.
Chryzant parsknął cichym śmiechem, podtrzymując na twarzy braterski uśmiech. 
— Wybaczamy — rzucił w odpowiedzi, przejeżdżając dłońmi przez włosy i mierzwiąc je odrobinę, choć i tak zmierzwione były już wystarczająco. Pochylił się do przodu, podciągając do siebie kolano i oparłszy o nie łokieć, westchnął głośno. — Sami rozumiemy z czym to się wiąże i jak bardzo uprzykrza to życie, w naszym przypadku lipa — napomknął jeszcze, odruchowo pocierając końcówkę nosa. 
Chwilę później ściągnął brwi w zainteresowaniu, wyciągnąwszy palce mocnej dłoni przed siebie, a gdy na skórze poczuł kilka kropel, podniósł wzrok ku niebu. To, jeszcze przed chwilą czyste, może z kilkoma białymi obłokami niczym baranki, teraz zaszło żałobnymi chmurami, całkowicie blokując dostęp do słońca. Oraz przynosząc ze sobą deszcz.
Chryzant zacisnął wargi w cienką linię, spoglądając na zwierzęta przed sobą. Nie miał serca ich chować, zaganiać do owczarni, jedynie dla swojej wygody, by nie przemoknąć do ostatniej suchej nitki. W końcu to nie im przeszkadzał deszcz.
Zresztą, ten prawdopodobnie minąłby, gdy tylko ostatnia przekroczyłaby drzwi zagrody. 
Pastuch wyczekująco zerknął kątem oka na nadal spoczywającego przy nim, oczywiście w odpowiedniej odległości, mężczyznę. 
— Zanosi się na deszcz — orzekł, jakby nie było to oczywistą oczywistością. — Mam przeczucie, że będzie rzęsisty, aczkolwiek niedługi.
Może tym razem intuicja miała go jednak nie zawieść. 


[pada deszcz, pada deszcz, taki mokry, że już bardziej mokry być nie może]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz