sobota, 27 lipca 2019

Od Desideriusa — Za wszystkie grzechy

[Poprzednia część]

Dom zdawał się nie zmienić od ostatniego czasu, gdy miał okazję w nim zagościć. Prócz nieco mocniej rozrośniętego bluszczu, który leniwie wspinał się po chłodnych ścianach postawionych z kamienia. Budynek był postawiony niedawno, jednak nikt, kto tej tajemnicy nie znał, nie byłby w stanie podać liczby, która byłaby, chociaż zbliżona do faktycznej ilości lat, jaką mógł się pochwalić. Efekt ten szczerze przypadł do gustu Esther, sprawiając jej niezwykłą uciechę, w końcu dość długo pracowała nad zaklęciami, które finalnie sprowadziły jej mały domek na krańcu świata do stanu, którego oczekiwała. Antyczny, przypominający architekturę z poprzedniego wieku, a wciąż znajdujący się w wybitnej formie, również przez różne ulepszenia wprowadzone przez miłośniczkę aromatu magii. W chwilach takie, jak te, czasem przez myśl przechodziła mu krótka wiązanka o własnej słabości, cichego pożałowania tego, iż nie ostał się z kobietą, nie przełknął gorzkiej pigułki, która świadczyła o tym, jak brutalna potrafiła być rzeczywistość, a zamiast tego spakował manatki, co, będąc szczerym, sprawiło dość sporą uciechę samej czarodziejce. Decyzję w końcu podjęli wspólnie i mimo że przy rodzinie nosili obrączki, a między sobą wymieniali korespondencję, by choć trochę wiedzieć, co u tej, rzekomej, drugiej połówki się dzieje, prawdą było, iż to wszystko nie miało znaczenia. Serce Esther należało bowiem do kogoś, kogo nazwiskiem nie było marne Coeh, a sam Coeh również starał się o odszukanie tej właściwej osoby.
Wielką ulgą dla samego Desideriusa było, gdy dowiedział się, że kobieta nie chciała związywać się z nim w żadnym stopniu, zresztą, ze wzajemnością. Nie dlatego, bo jej nie lubił, czy zwyczajnie mieli się za wrogów. Prawdziwą była bowiem przyjaźń, która dwójkę łączyła, a która, dość opacznie, odebrana przez obie rodziny została jako coś więcej, jako zaloty, co wydawało się absurdalne. Przecież nie trwali w tym, tylko oboje, a prócz nich znajdował się również białowłosy, zdecydowanie bliższy sercu Coeha, co jednak nie było wiadome. Nie w otoczeniu innym niż to obejmujące trójkę młodych ludzi, wręcz nierozerwalnie blisko siebie. Wszelkie festiwale, wyjścia, rozboje, czy prace. Większość czynności dzielona była na trzy, czasem nierówne części. Jednak prawie zawsze było to trio. Esther, Desiderius i Alexander.
Bolesnym było zauważyć, jak zaczynają się od siebie oddalać, jak wszystko powoli się rozbija wraz z postanowieniem o zamążpójściu Esther, o przygotowaniu do ślubu i pierwszych, dość niepokojących postępkach Alexandra. Jeszcze boleśniejsze było rozstanie, odsunięcie się od ust. Niepozwolenie na to, by Desiderius dotknął spragnionymi wargami tych drugich, które cenił nader wszystko i które smakowały go najczęściej. Zwyczajnie, beznamiętne, obdarowując go pustym, rozżalonym spojrzeniem i zdecydowanym pchnięciem z jego lewej strony. Gwoździem natomiast, który zatopił się bez problemu w Desideriusowej trumnie, była świadomość, że tego najważniejszego nie było na ślubie, że zwyczajnie się nie pojawił. Nie był również na jego urodzinach.
Nie pojawił się, już tak właściwie, nigdy. Nigdy na niego nie spojrzał. Nigdy nie odezwał się choć słówkiem. Zniknął na zawsze, a Coeh nie był już nawet pewien, czy mężczyzna żyje, jak się ma, co u niego słychać. Nie odpowiadał na listy, co w końcu zmusiło Desideriusa, do zaprzestania słania ich. Nie mieszkał już pod tym adresem, a rodzinna mieścina Coeha kręciła jedynie głową, twierdząc, że zniknął z dnia na dzień i nawet jego własny ojciec nie wie, gdzie młody Alexander mógł się podziać. Więc odpuścił. Pozostawił to, samo sobie, starał się zapomnieć i zerkał przed siebie, ignorując całkowicie obijające się po głowie wspomnienie młodego mężczyzny, któremu oddał swoje najpiękniejsze chwile.
Zaprzestając nerwowych rozmyślań, Coeh zsiadł z klaczki, znalazł się bowiem tuż pod gankiem staroświeckiego dworku. Ściągnął kaptur z głowy, upewnił się również, czy sztylet, który podarował mu Zeth, trzymał się przy pasie, po czym postawił pierwszy krok na kamiennych schodkach. Drzwi przed nim skrzypnęły i rozwarły się na oścież, nim zdołał do nich podejść i zastukać metalową kołatką, która przypominała zwiniętą fretkę. Zareagował prosto, instynktownie, prawie od razu odskakując od wrót i sięgając do najbliższej sakiewki, gdzie trzymał swoje prędko rosnące ostrorośle. Na jego szczęście, dość prędko okazało się, iż używanie ich nie było potrzebne, bowiem na końcu korytarza pojawiła się dobrze znana mu sylwetka młodej kobiety. Wiecznie młodej kobiety, co jednak mogło zaniepokoić co poniektórych adoratorów spod niektórych herbów.
Na ich nieszczęście, czarodziejki w okolicy rodzinnego miasta Coeha, miewały dość nieciekawą reputację, co często sprowadzało ich do konieczności wysłuchiwania niezbyt gustownych uwag na temat Esther. Początkowo Desiderius, jak i Alexander reagowali na nie nerwowo, krzywiąc się, czasami nawet pragnąć, odegrać się na kanciastych pyskach z wybrakowanym uzębieniem. Czarodziejka jednak skutecznie to ukracała, łypiąc na nich nieprzychylnym spojrzeniem. Nic dziwnego, że wkrótce i z ich strony zagościła obojętność. Ignorowali przytyki, odwracali się plecami, nie słuchali. Uważali to za płytkie, za głupie, za niepotrzebne. Znaczy się, Desiderius uważał. Okazało się, niestety, iż Alexander dość sporo rzeczy brał do siebie. Nie jest trudno więc wyobrazić sobie zdziwienie, jak i rozczarowanie, jakie to wymalowane były na twarzach Coeha i Esther, gdy pewnego dnia, na głównym rynku, znaleźli zakutego w dyby blondyna, podciągniętego do odpowiedzialności za popełnione czyny, to jest dotkliwe pobicie jednego z tutejszych mężczyzn lubujących się w trunkach o nieco większym procencie. Ślęczał tak prawie dwa tygodnie i przez te dwa tygodnie, jak i następne trzy, ni zielarz, ni czarodziejka, nie odezwali się do niego słowem, stosując własną, o wiele dotkliwszą karę.
— Dobrze cię widzieć, Desideriusie — odetchnęła z uśmiechem na ustach, gdy nareszcie znaleźli się na wyciągnięcie dłoni i objęła go czule, przy okazji całując polik zielarza. Odpowiedział tym samym, opierając zapadnięty policzek na skroni czarodziejki pachnącej fiołkami i bzem.

Poczuwał się zaskakująco niezręcznie, gdy kobieta decydowała się ponownie łypać na niego nieco karcącym spojrzeniem. Doskonale znał wzrok, jakim tak często go darzyła, a jednak nie zdołał do niego przywyknąć, bez względu na to, ile zdołał przecierpieć w takim stanie rzeczy.
Była to chyba już nieodłączna część relacji, jaka łączyła go z drogą Esther i jeśli miał być szczery, to mimo niepokoju, jaki wzbudzała u niego mimika panienki, nie wyobrażał sobie ich bez tej konkretnej cechy. Nawet jeśli czasem kończyło się w sposób przypominający bardziej związki łączące matkę z synem, który zdołał narobić porządnych szkód w czasie jej nieobecności.
Wciąż błądziła po pokoju, stukając niskimi obcasami o nowiusieńką starą, zjedzoną przez korniki podłogę. Jej szczupłe dłonie zaplecione na wysokości pasa tylko wzbierały w Coehu poczucie, że rzeczywiście, kobieta musiała być zdenerwowana i coraz bardziej przepełniona obawą. Nie rozumiał jednakże, co było powodem jej rozgorączkowania, w tym samym czasie bojąc się zapytać o istotę sprawy. Znał temperament damy, nie miał zamiaru przyprawiać ją o kolejne zmartwienia, a tym bardziej narażać się na jej gniew, który wiedział, że urosnąć może do gargantuicznych wymiarów.
Sytuacje stresowe nigdy nie miały być jej dobrymi znajomymi. Rozprawiała się z nimi źle, a one doprowadzały do migren, które zdolne były męczyć Esther przez kilka dni po incydentach, jakie miały miejsce.
Może nie widział jej przez kilka lat, jednak wciąż potrafił dokładnie określić jej emocje i wiedzieć, kiedy może, a kiedy nie powinien wciskać się z butami w jej życie.
— Esther, przyjadą, spokojnie — odezwał się w pewnym momencie, odsuwając przy okazji od biurka, o które opierał się od dobrych parunastu minut. Dama przystanęła, nie zerkając na niego ani przez chwilę, jedynie gorączkowo wyglądając przez zasnute firanką okno.
— Nie w tym rzecz, Desideriusie — odparła chłodno, przesuwając się delikatnie w lewo, by dokładniej przyjrzeć się ruchowi, który zaistniał gdzieś z dala od budynku, w gąszczu.
Drgnęła i nim młody zielarz mógł się oglądnąć, kobieta wręcz wybiegła z pomieszczenia, pozostawiając go samego, w cichym pokoju, przepełnionego dezorientacją. Mimo wszystko uznał, że jeśli domniemana rodzina kobiety przybyła, powinien ruszyć za nią, tak, jak na gospodarza przystało i powitać bliskich, których w rzeczywistości widział może dwa razy w życiu.
I o dwa razy zbyt wiele.
Mimo wszystko zszedł po skrzypiących schodach, uważając na trzeci stopień od góry, bo tym razem jednak nie miał zamiaru narazić się na skręcenie kostki i powolnym, dość niepewnym krokiem podążył w stronę wrót wejściowych, ozdobnego ganku, którym tak długo się zachwycał.
Dom, w którym ostała Esther był zaprawdę piękny i każdy detal, jaki dało się znaleźć, był w stanie zaprzeć dech w piersiach niewinnego Coeha. Wysokie, ciepłe pomieszczenia, przyjemna nawet dla gołej stopy podłoga. Udało mu się nawet przyjrzeć uważniej poręczy, która schodziła wraz ze schodami do przestronnego przedpokoju, ciemnej balustradzie, zdobionej poskręcanymi w abstrakcyjne kształty żłobieniami, które gdzieniegdzie zdołały przypomnieć liście i ulubione rośliny kobiety. Nie chciał wiedzieć, ile czasu na te fraszki poświęcił artysta odpowiedzialny za ich estetykę, tak samo, jak nie chciał wiedzieć, ile ważył żyrandol podwieszony nisko pod sufitem i jak wiele szkód zdołałby uczynić, gdyby nie daj los, spadł, wyrył dziurę w heblowanej, ciemnej podłodze.
Otworzył z trudem ciężkie, potężne wrota, które nie chciały ulec naciskowi ze strony mężczyzny. Przeklął w duchu, czując, jak pilnie potrzebował zadbać o swoją muskulaturę. Z dnia na dzień coraz bardziej przypominał marną trzcinę poruszaną przez wiatr, którą tak łatwo złamać i zerwać z tego świata, szczególnie po długiej przeprawie, którą odbył i podczas której zrzucił kolejne kilogramy, co zaniepokoiło nawet niego.
Nie był w stanie określić, co było powodem tak złego stanu zdrowotnego u jego osoby.
Chłodne, rześkie powietrze z impetem uderzyło prosto w blade lica mężczyzny, nieco go obudziło, rozdrażniło, przyprawiło o chęć przetarcia twarzy, bo poczuł się, jakby ktoś właśnie zdecydował się zdzielić go po zapadłym poliku.
I nie wiedział, czy to sama pogoda, czy jednak coś innego sprawiło, że dotarła go świadomość, jakby właśnie spadł grom z jasnego nieba. Uderzyło go to wszystko okrutnie, przyprawiło o ból głowy, zawroty i migreny, które jeszcze chwilę temu miały pochwycić Esther.
Nie dostrzegł bowiem orszaku, nie odnalazł wzrokiem wielu koni, kilku wozów i starszych ludzi dosiadających rumaków. Nie usłyszał rozbawionych dzieciaków, nie spojrzał na tak podobną do dobrze znanej mu kobiety, siostrę. Brakowało gwaru, szumu i zbliżającej się w stronę domu masy ludzi należącej do rodziny Esther. Nie było muzyki, ani tamburynów.
Była tylko ona, dość głośno wykłócająca się ze słaniającym się na nogach mężczyzną. Rannym mężczyzną, który z widocznym zdenerwowaniem wskazywał na budynek i resztkami sił starał się utrzymać własnego konia w ryzach, gdy ten szarpał się niemiłosiernie, wierzgał i zdawał się mieć ochotę uciec z dala od nich wszystkich.
Nie był w stanie usłyszeć ich rozmowy, jednak odczuwał nieodzowne wrażenie, że cała konwersacja rozchodzi się właśnie o niego.
A gdy mężczyzna spojrzał w jego stronę, był już tego pewien.
Desiderius zastygł w bezruchu, z przerażeniem czającym się w srebrnych oczach.
Powodem strachu nie była jednak postura mężczyzny. Rosłego człowieka o szerokich ramionach, aczkolwiek szczupłym ciele. Posiadacza krótkich, skrzących się w świetle, białych włosów, które gdzieniegdzie zabarwione były intensywnie kontrastującą czerwienią, nawet i czernią. Nie była to jednak wariacja na temat fryzury, jaką obdarzony był jegomość, a krew, czysta, agresywnie bijąca w oczy, krew, którą Desiderius wręcz poczuł, niebezpiecznie kręcącą go w nosie.
Równie brudne były jego ubrania, postrzępione szaty, które widocznie zakładane były już wielokrotnie na mniej ciekawe wypady. Szeroki pas osłaniający biodra mężczyzny szczególnie mocno pokiereszowany w okolicy lewego boku, przesiąknięty farbą, przykuwający uwagę już z bardzo daleka. Pas, do którego umocowanych było wiele sakw, parę sztyletów i jedna, długa szabla, odbijająca promienie prosto w twarz Coeha.
Ten cały wizerunek pokiereszowanego zbója nie zrobił na zielarzu wrażenia, nie przyprawił o ciarki.
Niepokój bowiem przyniosło spojrzenie, wciąż pełne, zielone i czyste, a jednocześnie jeszcze brudniejsze, niż całokształt człowieka, którego kiedyś znał tak dobrze i którego nigdy nie posądziłby o taką przyszłość.
Esther pociągnęła go za rękaw, zachęciła do wystąpienia w stronę Coeha, do zawitania w jej progi, jednak mężczyzna nie ruszył się ani o milimetr, wciąż decydując się na to, by wbijać to pełne beznamiętności spojrzenie w stojącego na ganku człowieka. Był świadom, że jeszcze kiedyś się spotkają, nie oczekiwał jednak, że dojdzie do tej przyjemności w tak okrutnych okolicznościach.
Stracił poczucie czasu, to też po chwili trudno było mu określić ile już tak stali, wpatrując się w siebie nawzajem, bo oto przeszłość powróciła, przybyła, jak bumerang, by przypomnieć im o błędach, jakie zdołali popełnić. Nie poczuwał gniewu, którym większość natychmiast tchnęłaby w stronę kobiety, która sprowadziła ich obu do tego jednego, konkretnego miejsca w czasie i przestrzeni.
Nie wiedział, co chciała osiągnąć, pewien jednak był faktu, iż nie chodziło o nich. Nigdy nie miała zamiaru wściubiać się między ich sprawy i grzebać w relacjach. Miała coś zupełnie innego na myśli, gdy sprowadzała dwójkę do jednej sytuacji.
Nie sądził jednak, że posunie się do kłamstwa, by być w stanie ich ściągnąć, bez obaw, że któryś ucieknie się od wypełnienia jej próśb. Widocznie nie znał kobiety już wcale, a lata, które minęły, bezpowrotnie odebrały mu te osoby, z którymi spędził tak wiele czasu i którym oddał tak wiele uwagi, cierpliwości, jak i zaangażowania.
Wzdrygnął się, gdy dostrzegł, jak białowłosy wyrywa się z uścisku kobiety. Dopiero wtedy przywrócono go do rzeczywistości i oderwano od złudnego świata wyobraźni. Dopiero wtedy zdołał ruszyć przed siebie, wcześniej wciskając do ust małe, czerwone nasionko i rozgryzając je prędko.
Drugi poruszał się wolno, kulał, Esther z łatwością byłaby w stanie go powstrzymać, a jednak stała, beznamiętnie zerkając na oddalającego się człowieka, by za chwilę odwrócić spojrzenie i wbić je prosto w pędzącego prędkim, skocznym krokiem Coeha.
— Alexandrze — rzucił głośno, wymijając kobietę, która mimo chłodu, który okalał twarz, kurczowo zaciskała dłonie i nerwowo obkręcała sygnet wokół serdecznego palca. Ignorancja z jego strony była porażająca i przerażająca, wymuszająca na Desideriusie jeszcze szybsze tempo. — Xander! — Głośno. Głośniej. Jeszcze głośniej.
Przystanął, momentalnie odwrócił się w jego stronę, obrzucił go bezlitosnym, lodowatym spojrzeniem.
Dopiero w tym momencie zdołał dostrzec trzy, długie blizny, które przedzierały się na ukos twarzy mężczyzny, nadając mu jeszcze smętniejszego wyglądu. Drgnął, niespokojnie drgnął, pełen obaw co do tej zmiany. Nie spodziewał się takiego widoku. Nie spodziewał się, że dostrzeże go w takiej postaci, że ta piękna, delikatna twarz zostanie tak pokiereszowana przez czas.
Co cię spotkało, jak wiele się zmieniło pod moją nieobecność?
— Dalej je nosisz? — spytał, parsknął, charknął. Nawet głos zmienił barwę. Z ulotnej, pięknej melodii, prosto na skrzywione, obdrapane dźwięki, których słyszeć chyba nigdy nie chciał.
— Jesteś ranny — odparł, ignorując słowa, których znaczenie znał doskonale. Nie chodziło o ubrania. Nie chodziło o makijaż. Nawet o tę samą fryzurę, czy sakiewki, które od niego dostał. Nie chodziło o kaptur, który wyjątkowo spoczywał na ramionach, a nie głowie Coeha. Spojrzenie stawało się coraz intensywniejsze. Atmosfera gęstniała, by za chwilę przypominać coś, co z łatwością można by było dzielić mieczem upasanym przy boku blondyna.
— Nie sądziłem, że mi nie ufasz, Desi. — Nawet jeśli roześmiany, to wcale nie był przyjemny w odbiorze. Przyprawił o ciarki, doprowadził do wykrzywienia się twarzy rozmówcy. Sam wkrótce również doprowadził swoją piękną buźkę do grymasu.
— To nie kwestia zaufania, znam cię, tyle mi wystarczało. Teraz jedynie utwierdzasz mnie w przekonaniu, że podjąłem słuszną decyzję — odparował oschle, kątem oka zerkając na sparaliżowaną Esther, której mimika wyrażała jedynie ból i przerażenie. — Proszę cię, puść ją i daj sobie pomóc. — Twarz blondyna nie miała ochoty uraczyć go choćby cieniem aprobaty pomysłu.
Koniec końców usłyszał jednak odetchnięcie pełne ulgi za jego plecami, a mężczyzna, mimo że pełen oburzenia, przystanął na propozycję.
Jak bardzo musi cię boleć, jeśli zgodziłeś się mnie usłuchać?
Zaoferował mu ramię, przyjął je, oparł się całym ciałem, obarczył go przeklętym ciężarem, które ledwo unosił, jednak zebrał się w sobie, powołał na wszystkie siły, jakie miał do dyspozycji. Koń został przekazany kobiecie, a ledwo trzymająca się na nogach dwójka poczęła zbliżać się chwiejnie w stronę domostwa.

Zawsze mówiłeś, że nie zapiszesz się w losach świata, że zapomną o tobie i zawiśniesz w eterze, bez konkretnego celu, bez przyświecającej idei i wybrzmiewających przemówień zawierających twoje mienie. Nieszczególnie mnie to obchodziło. W przeciwieństwie do ciebie, nigdy nie sięgałem po sławę. Nigdy nie chciałem, by pisano o mnie w książkach od historii, jednak rozumiałem twoją potrzebę zaistnienia. Odznaczenia się czymś, bo wiedziałem, jak bardzo przerażała cię myśl, że zostaniesz zapomniany. Sama śmierć nie przerażała cię tak bardzo, jak świadomość, że twoje wspomnienie odejdzie w niepamięć. Że twój grób obrośnie chwastami, a ludzie zaczną omijać go bez obarczenia go, chociaż krótkim spojrzeniem.
Rozumiałem cię doskonale, w końcu sam kiedyś bałem się myśli, że pewnego dnia obudzę się, a wszyscy, których kocham i kochałem, po prostu zapomną. Tak prosto. Tak zwyczajnie.
Potem pojąłem, że jesteśmy tu gośćmi. Że każdy nas musi przyjść, wykonać to, co uważa za słuszne, nacieszyć się tym wszystkim i znaleźć jeszcze czas na to, by się pożegnać. Pogodziłem się już z tym dawno i staram się wynieść z życia tyle radości, ile tylko mogę, bo w końcu i tak przecież ostaniemy się w pył, a ludzkość pomknie do przodu, ignorując stratę kolejnej jednostki.
To jednak chyba nie jest ważne.
Spytałeś mnie kiedyś, jak myślę, co jest po śmierci? Co się dzieje?
Nie odpowiedziałem, nie wiedziałem, co mógłbym ci wtedy wyznać. Teraz już wiem doskonale.
Ci, których kochamy i którzy kochają nas. Właśnie ci będą za nami tęsknić. Reszta mnie nie obchodziła, nie obchodzi i obchodzić nie będzie.
Wiem, że dla ciebie jest to o wiele bardziej skomplikowane. Że ty dążysz do swoich celów, sięgasz po swoje ideały i dbasz, by podjąć swoje marzenia, doskoczyć do ambicji. Szanuję to, wspieram cię w nich i widzę, że dopiąłeś swego, że spełniłeś się w pewnym stopniu.
Przyznaję, że przysłuchiwałem się z uwagą legendom i plotkom o Wilku Południa. Białym mężczyźnie o beznamiętnym spojrzeniu. Srebrnym Kojocie. Mógłbym wymieniać długo, bo każdy określał cię inaczej. Każdy region miał swoje nazwy, swoje opinie. Podejrzewałem, że to ty.
Teraz jestem pewien.
Brawo, udało ci się. Mówią o tobie. Plotkują. Szepczą. Boją się. Jednak w końcu nie zależało ci na tym, jak mówili. Chciałeś tylko by mówili. Obojętnie, czy w kontekście obrońcy kraju, pogromcy złych mar, czy może jednak wroga ojczyzny. Szkoda jedynie, że stałeś się tym ostatnim. Rabusiem. Mordercą. Istotą, którą trudno było nazwać już człowiekiem.
Zrobiłeś tak wiele zła, uczyniłeś tyle niedobrego i przelałeś tyle krwi przez swoje zabliźnione palce. Skrzywdziłeś tylu ludzi, pozbawiłeś ich szansy, by dosięgnęli tego, co zawsze chciałeś osiągnąć. Może skróciłeś o głowę przyszłego pana, który zapewniłby pracownikom godne warunki? Może to dziecko, którego ostatnim obrazem był twój dwuręczny miecz, może właśnie ono miało być tym, który wymyśli lek na chorobę, która dręczyła twoją matkę?
Zmieniłeś losy świata na tylu płaszczyznach. Odznaczyłeś się tak rozległym okrucieństwem.
A mimo to, mimo wszystkich win, które na siebie rozlałeś, mimo farby, która splugawiła stronę poświęconą tobie. Mimo tego wszystkiego, chcę, byś wiedział, że tęskniłem. Tęskniłem, gdy zniknąłeś.
I będę tęsknić, gdy odejdziesz na zawsze.
Będę głosem zapewniającym ludzkość, iż Srebrny Kojot w rzeczywistości miał serce, jednak w swojej drodze zbłądził. Gdy spytają, skąd mogę to wiedzieć, odpowiem szczerze i prędko. Bo sam tego serca doświadczyłem. Bo sam tego serca dotknąłem i zasmakowałem.
Nie wierzę, nawet nie łudzę się, że ponownie dane będzie mi spotkać Alexandra. Szesnastoletniego chłopaka, którego poznałem i w którym zakochałem się na zabój. Nie wierzę w to, odrzucam tę myśl i wiem, że ty popełniasz dokładnie to samo.



Tak oto i nastała, część kolejna, równie nudna, co poprzednia. Jakoś się przeczołgujemy przez to wszystko, mamy nadzieję, że jakoś da się to czytać i potrafi zainteresować uwu
Do następnego, tak myślę i liczę na to, że następne nadejdzie niedługo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz