niedziela, 21 lipca 2019

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Spodziewał się wielu rzeczy, multum reakcji, jakimi mógł zaszczycić go towarzyszący mu przez cały ten czas blondyn, jednak założenia rąk na piersi raczej nie wyczekiwał. Nie w takim tonie, gdzie wyglądał zwyczajnie na nieco naburmuszonego wyrostka, któremu rodzice właśnie postanowili ukrócić przyjemności, z których mógł w danej chwili korzystać. Chciał już skomentować to cichym zapytaniem o przetrzymywanie żab w ustach, bowiem zabawnie nadymał policzki. Koniec końców powstrzymał się od niepotrzebnych uwag i dał mu się zastanowić, jednocześnie samemu zauważając, że wciąż nie poznał jego imienia.
Czy było mu to tak pilne? Niekoniecznie, nie poczuwał bowiem szczególnej potrzeby zapoznania się z nazwiskiem pasterza. Pewnie i tak dość prędko by o nim zapomniał, a później jedynie plątał się w trakcie rozmowy, gdyby jednak zapragnął zwrócić się do niego per „ty”. Do mienia pamięci nie miał. Znaczy się, raczej posiadać jej nie chciał, więc koniec końców wyglądało to, jak wyglądało, a głowa młodzika już wkrótce ograniczona była do ważnych dla niego osobistości.
I wtedy był on, najdziwniejszy w tym wszystkim, a jednak najpilniej zacietrzewiony w umyśle. Nie chciał się wyplewić, nie pozwalał się ruszyć o milimetr w celu pozostawienia przestrzeni dla innych. Posiadał swoje specjalne miejsce, perfekcyjnie pośrodku całego tego ambarasu i błyszczał, jaśniał na tle innych wypisanych nie aż tak perfekcyjnym pismem. Jakby znaki wyszły spod ręki kaligrafa obdarowanego najdroższym piórem i atramentem zawierającym szczere złoto. Połyskiwało i nie pozwalało o sobie zapomnieć, tym samym sprawiając, że reszta traciła swoje znaczenie i nic poza tym jednym, no, może dwoma słowami, nie liczyło się wcale. Nie narzekał, imię samo w sobie było piękne, podobnie jak właściciel. Widywał je za każdym razem, gdy tylko wspominał o cudach tego świata i spełniających się ludzkich marzeniach, a gdy przymykał oczy w takich chwilach, jak te, poczuwał...
Poczuwał juchę. Głośny, bębniący w głowie, tak paskudnie intensywny. Rozlewał się leniwie po okolicy, po jego płaszczu, po trawie, po palcach pasterza. Przemieszany z aromatem świeżej trawy, uwydatnił ciemne żyły, teraz już pulsujące pod skórą młodzieńca. Wysunął pazury, które momentalnie wbiły się w leżący pod nim materiał i zamglił oczy, pozwalając im jednocześnie zajść łzami. Nozdrza poruszały się niespokojnie, połykając każdy kolejny podchodzący pod nie zapach, który bądź. Liczył jedynie, modlił się, by zastąpiono czymś okrutny odór, by zniknął raz na zawsze, a on już nigdy nie musiał martwić się o takie okrucieństwo.
Ciszę przerwało powarkiwanie, a już za chwilę kichnięcia, wzbudzone przez samego Leonardo, specjalnie, by pozbyć się zapachu, a następnie, z pozornej uprzejmości, odwrócił się od blondyna. Ukrył nos w trawie, kichnął raz, drugi, trzeci, zaciągając się jednocześnie łagodniejszym i zdecydowanie przyjemniejszym aromatem. Starając się opanować zmysły i niepohamowanie wyrastające pazury, jak i jeżące się na karku włosie, trwał tak jeszcze przez kilka chwil. Nie rzucił żadnym przepraszam, nie żachnął się którymkolwiek słówkiem.
Nie czuł takowej potrzeby ni powinności.

⸺⸺֎⸺⸺
[ b u j d y n a r e s o r a c h]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz