sobota, 13 lipca 2019

Od Ophelosa CD Leonarda


— Im nie przynależy martwienie się — towarzysz przerwał odrobinę spokojniejszą niż poprzednio ciszę. Luźniejszą, delikatniejszą w tym wszystkim, błogą, a nie napiętą jak struna, która przed chwilą dzieliła ich myśli, ich zdania i umysły. — Pałam przy tym zazdrością — dokończył.
Dłoń starszego mężczyzny zawisła w powietrzu na te, niezwykle szczere i otwarte, a tego raczej się nie spodziewał z ust Leonarda, słowa. Rozluźnił się jednak szybką chwilę później, na jego twarzy wykwitł ciepły, lekki uśmiech, bynajmniej nie prześmiewczy. Był wręcz braterski, gdyby byliby w bliskich stosunkach, prawdopodobnie poklepałby teraz swojego towarzysza po plecach.
Gdyby byliby w bliższych stosunkach, prawdopodobnie chwyciłby za te palce muskające zielone źdźbła trawy, wplatając pomiędzy nie te swoje, kciukiem zaznaczyłby kółka na ciepłej, lekkiej i niespracowanej nigdy rolą skórze, upewniając, iż wszystko dobrze, iż wypowiedziane pomiędzy nimi sekrety nigdy nie opuszczą jego umysłu, nawet podczas najgorszych tortur, które miałyby złamać zamki, zburzyć postawione wcześniej mury strzegące tajemnic.
Miast tego skinął głową, nie spuszczając szarego spojrzenia z pasących się beztroskich baranków.
— Muszę się z tobą szczerze zgodzić — oświadczył Ophelos, głosem niższym, poważniejszym niż poprzednio. — Cudownie byłoby nie zamartwiać się, nie troszczyć o niezwykle nadziemne, a w tym wszystkim nadal przyziemne sprawy, jeżeli spojrzeć na nie z odpowiedniej perspektywy — westchnął ciężko, odkładając ostatecznie fajkę na zieloną trawę, bo ta raczej krzywdy drogiemu drewnu zrobić nie miała, po czym splótł ręce na klatce piersiowej, zarzucił nogę na nogę, skinął stopą. — Tylko instynkty, w dodatku wyjątkowo proste. Życie teraźniejszością.
Marzył, by troski już nigdy nie wracały, by nie męczyły nieszczerze beztroskiego umysłu. Bo w końcu Chryzant udawał, nie potrafił odrzucić tego wszystkiego na bok, od tak, kompletnie odciąć się od swojego dawnego życia. Dłonie nadal pamiętały, wtórując gniotkom, które już miały utrzymać się na skórze palców, wtórując bliznom zostawionym przez wrogie ostrza, przez paznokcie kochanków czy kochanek, przez drewniane miecze trenujących razem przyjaciół, kuzynów. Mięśnie wiedziały, jak się ruszać, jak podążać wraz z płynącą rękojeścią, mieczem przecinającym powietrze, podczas gdy umysł starał się wyłamać, buntował się, chcąc odrzucić to wszystko w niepamięć.
Ale przecież to było niemożliwe.
Mężczyzna drgnął nagle, usta zostawiając jednak zamknięte.

[nie taki straszny, zgadzamy się, do miziania]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz