sobota, 20 lipca 2019

Od Ophelosa CD Leonarda

— Oczywiście, iż się da.
I już chciał rwać się do odpowiedzi, aprobować i kiwać głową, zerknął jednak kątem srebrnego oka na mężczyznę, leżącego i może odrobinę konającego w ciszy, przynajmniej tak się prezentując obserwatorowi. Możliwe, że pastuch nerwowo spojrzał na klatkę piersiową towarzysza, sprawdzając, czy ta aby na pewno się unosi, choć przecież tuż przed chwilą ten odezwał się, potwierdzając, iż żyje, ma się w jakimś znaczeniu nieźle.
Jednak, czy aby na pewno?
W końcu nie raz słyszało się o nieumarłych całkiem nieźle kryjących się pośród tłumów wypełniających stolice poszczególnych państw i chadzających bez żadnego problemu pomiędzy niczego nieświadomymi mieszkańcami. Co prawda, w wielu karczmach czy dworach wspominali również o tajemniczych profesjonalistach z dzwoneczkami zawieszonymi wokół kostek, szyj czy pasów, dla których wyłapanie takich delikwentów i odesłanie ich do odpowiedniego miejsca nie sprawiało problemu. Blondyn jednak w tym profesjonalistą nie był (zresztą, w pilnowaniu owiec również, co już kilka razy udowodnił), tak więc stwierdził ostatecznie, iż do jego trosk nie należało dychanie czy niedychanie towarzysza, a może nawet i posiadanie przez niego duszy. Przecież mówił z sensem, może odrobinę się rządził i puszył, narzekając na ukochaną fajkę Chryzanta, nie przeszkadzał jednak w robocie i nie zadawał niepotrzebnych pytań, co pastuchowi szczególnie przypadło do gustu.
Choć chciałby mieć w końcu możliwość przedstawienia się, oczywiście bez zbytniego narzucania swojej woli.
— Jednak co z takiego życia.
Ophelos wydął wargi, splótł ręce na klatce piersiowej, zastanawiając się nad pytaniem, może stwierdzeniem rzuconym w eter. Bo odpowiedź niby nasuwała się sama, niby była oczywistą oczywistością. Z niczym nie zapełnionego życia nie dało się nic korzystać, tak więc człowiek, elf, krasnolud czy inna istota myśląca nie otrzymywała jakichkolwiek korzyści. A życie, z tego co pastuch przynajmniej wiedział i z tego, w co wierzył i w czym został wychowany, było jedno.
Zacisnął usta w wąską linię i zakręciwszy grubsze źdźbło trawy wokół palca, wyrwał je, niezbyt przejmując się tym, że prawdopodobnie właśnie w ten sposób się skaleczy. Rana zapiekła odrobinę, mężczyzna skrzywił się, podnosząc palec na wysokość wzroku.
— Chyba nie za wiele — odpowiedział ostatecznie, krótko, możliwe, że zamykając ten temat, przynajmniej na tę chwilę.
I prawdopodobnie trafiłaby się persona, która w tym momencie zerwałaby się z ziemi, rzuciła wszystko w cholerę, zostawiła za sobą swój dobytek oraz kompanów, ruszyła ku nieznanemu, byleby nadać monotonnemu żywotowi trochę emocji, dreszczyku przygody. Chryzant natomiast nadal spoczywał pod drzewem, obserwując pasące się owieczki. Oczywiście niezbyt przejmując się, że przez swoją specyficzną bezczynność nie korzystał prawie wcale z przypisanego mu życia oraz jego przyjemności.
Zresztą, ile można uciekać, jedno zerwanie się spod drzewa i rzucenie wszystkiego w cholerę całkowicie mu wystarczało, a teraz po prostu radował się otaczającą go przyrodą, czerpiąc z tego jako takie korzyści estetyczne.
Zapach obornika jednak nigdy do gustu mu nie przypadł.
[wcale nie, mizianie piesków i wilczków wydziela endorfiny!]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz