piątek, 12 lipca 2019

Od Leonarda cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Atmosfera jak na zawołanie zelżała, powietrze się oczyściło i nawet to do tej pory uporczywie dające o sobie się we znaki słońce, zdecydowało się schować za chmurami, pozwalając dwójce, jak i owcom na chwilę odpoczynku. W skrócie: upał zelżał. Podobnie jak napięcie, do tej pory radośnie wiszące nad dwójką i przyprawiające o skręty w okolicy żołądka. Palce młodszego zadrżały, gdy zawisły nad leniwie poruszanymi źdźbłami świeżo wyrośniętej trawy. Jeszcze jasnozielonej. Jeszcze nasączonej po pęczki sokami i pragnącej odbić się jak najdalej od chłodnej ziemi.
Dopiero w tym momencie Leonardo zwrócił uwagę na to, jak ciągnęło tu po kostkach i nadgarstkach, które zastały się blisko podłoża. Dopiero w tym momencie przyznał, że nie było to odpowiedzialne i mądre z jego strony i dopiero w tym momencie zaczął się zastanawiać nad tym, czy przyszłych kroków nie powinien skierować do tutejszego medyka. Wiadomym przecież było, iż przezorny należał do tych wiecznie ubezpieczonych, a on wolał nie ryzykować, by narazić się na nieprzyjemną chorobę, która posadziła go w niewygodnym, gildyjskim łożu na kolejne kilka dni, o ile nie tygodni. Na zmianę decyzji było jednak już chyba zbyt późno, to też nie powołał się na porwanie na równe nogi, jedynie cicho westchnął, bo jeśli miało go coś złapać, to dorwało go już dawno, dawno.
— A jednak straciłem czujność — przyznał mu rację, chwilę po tym, jak przygasił swoją fajkę, którą pykał z wyraźnym namaszczeniem, po czym ponownie zwrócił swoją uwagę na swobodnie wędrujące zwierzęta, które z uwielbieniem mełły źdźbła w pyskach.
I demon nagle zaczął odpuszczać, a młodszy szlachcic mógł ponownie ujrzeć świat w jaskrawszych barwach, bez zgiełku panującego w małej głowie, bez szumu i głosu dudniącego wewnątrz czaszki. Zaciągnął się zapachem ciepłej wiosny, rosnących dopiero ziół i smrodu owczych bobków. Nawet jeśli ostatnie zbyt korzystnie nie brzmiało, to jednak nadawało całości dość przyjemnego akcentu, podbijając resztę i przypominając mu o gorących miejscach, do których wybierał się z dworkami w wakacyjne dni, gdy mogli zanurzać stopy w żwawo płynących, chłodnych strumykach (on znaczy się, bo panienki w tym momencie oddawały się praniu ciuchów należących zarówno do niego, jak i jego rodziny, czy innych sług), albo w pełni wchodząc do morza (chyba że akurat podjęli decyzję o pozostaniu na brzegu i jedynie zezwalali bryzie raz na jakiś czas schładzać pot ostały na czole).
— Im nie przynależy martwienie się — stwierdził pewnie w którymś momencie, pozwalając sobie nawet na dotknięcie plecami twardego podłoża i zwróceniu własnej uwagi na niebo i poruszające się liście. — Pałam przy tym zazdrością — skwitował całość, dość cicho i niepewnie, jakby w obawie przed tym, czy właściwie przy nim prawo przyznawać się do takich przemyśleń.

⸺⸺֎⸺⸺
[nie taki wilk straszny co?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz