czwartek, 25 lipca 2019

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

— Wybaczamy. Sami rozumiemy z czym to się wiąże i jak bardzo uprzykrza to życie, w naszym przypadku lipa.
Pospiesznie wycierając dłoń w trawę, by bo środku nie pozostał choćby najmniejszy ślad, przysłuchał się wyznaniu pasterza. Każdy miewał swoje słabostki, a te powiązane z reakcjami ciała niejednokrotnie były niebezpieczniejsze, niźli wrażliwsza skóra w zabliźnionym miejscu. Te bowiem uprzykrzały życie, dekoncentrowały i wybijały z rytmu na tyle, by człowiek miał kłopoty z ponownym odnalezieniem wątku. Zważając na to, że sezon na kwitnięcie lip miał się dopiero zacząć, Leonardo nieco się skrzywił. Smarkanie, pociąganie nosem i kapanie z niego miało się dopiero dla blondyna rozpocząć, uznał więc, że gdy nadejdzie ten moment, lepiej będzie dla niego, by trzymał się z dala od mężczyzny. Nie chciał skończyć jako ofiara niezbyt celnego kichnięcia, zawsze obrzydzało go to paskudnie. Nawet gdy właściciel niedrożnego nosa nosił przy sobie chustkę i pilnie z niej korzystał. Zawsze odnosił wrażenie, że jakaś drobinka i tak wyląduje na jego ciele, przy czym krzywił się przeokrutnie. Dla jasności własne jego kichania również go odpychały, to też starał się odsunąć od przedtem zaprychanego miejsca, a najchętniej ulotniłby się od zaraz.
Całe niepochlebne dla chorych przemyślenia zakończyła dopiero świadomość pociemnienia świata. Szare, obłe chmury rozlały się po niebie, nie pozwalając biednemu słońcu wyjrzeć i pocieszyć ludność. Do tego, dla, najwidoczniej, własnej satysfakcji, zamiast oblać człowieka złocistymi promieniami, zdecydowały się zaszczycić go powoli nabierającymi objętości kroplami, które zsuwały się z obłoków coraz częściej, do tego w coraz większych ilościach, które, mimo tego, że wciąż nie były specjalnie niepokojące, dawały do zrozumienia, że należałoby pójść za impulsem i schować się pod strzechy gildii.
— Zanosi się na deszcz — zapowiedział na samym początku pasterz, co, niestety, okazało się bardzo trafnym spostrzeżeniem. Uparty mógłby orzec, iż blondyn wykrakał, do tego nie odpukał, stąd cały ten ambaras i paskudna pogoda, która z chwili na chwilę przyjmowała coraz mniej ciekawą formę. — Mam przeczucie, że będzie rzęsisty, aczkolwiek niedługi — dodał, jakby licząc na to, że i tym razem jego spostrzeżenie było trafne. Leonardo jednak nie miał najmniejszej ochoty przebywać w taką pogodę, a już na pewno nie w jeszcze gorszą, na dworze. Jeszcze tego mu brakowało, by przemókł do suchej nitki, by lało się z niego kaskadami, gdy wejdzie do budynku, a co najważniejsze, by tak zaniedbać, powiedzmy sobie szczerze, dość drogie materiały, w które był odziany. Również nie wziął parasola, stąd jego chęć ulotnienia się jak najprędzej, wezbrała, zaczynając przechylać czarę wyboru, a może i goryczy. Szalki przeciążały po stronie chętnej do opuszczenia pasterza. Nie miał tu i tak nic innego do roboty, gdy było jasno i ciepło, mógł jeszcze po prostu poodpoczywać, a teraz? Teraz całość nawet widokiem by go nie zachwyciła. Dlatego dość prędko podniósł się na równe nogi i dokładnie otrzepał, zarówno swój tył, jak i przód, uważając na co wrażliwsze dla ubrania miejsca. Gdy uznał, iż materiał wygląda już przystępnie i dość czysto, pochylił się po narzutę, w której przybył i rozłożył ją nad własną głową, utrzymując wszystko na nieco zgiętych, szczupłych rękach. Nie miał zamiaru tkwić tu ani chwili dłużej, szczególnie gdy krople zaczynały przybierać dość spore wymiary, a droga do budynku zdawała się wydłużać z każdą kolejną sekundą, jaką spędził w towarzystwie blondyna.
— Fajka wam zamoknie — skwitował prędko, zerkając na niego z góry i chrząkając cicho, bo rzeczywiście, narzędzie leżało w miejscu narażonym na deszcz. Nie rzucił już niczym więcej, nie pożegnał się, nie ukłonił. Jedynie odwrócił się i wyminął mężczyznę, by krokiem szybkim, żwawym i skocznym, zacząć prędko odwracać się od drzewa, pilnując, by coraz cięższy materiał przypadkiem nie dotknął jego głowy. Niebo pluło. Może płakało. Nie był pewien, oba podejrzenia były równie prawdopodobne, bowiem jak inaczej zareagować można, gdy widzi się, do czego zdołała doprowadzić ludzkość?
Jego buty zapadały się w błocie, na co wyklinał dość cichutko, pod nosem. Jednak ku jemu zadowoleniu, dzisiaj nie zgubił żadnego, nie jak ostatnio, gdy uciekał przed ulewą i pozwolił na to, by jeden z chodaków ugrzązł na dobre i już nigdy nie pozostał odnaleziony. Czuł miękki grunt, słyszał plaskanie, chlupanie tak charakterystyczne dla takiej pogody. Ziemia nie zdołała dokładnie wyschnąć od ostatniej ulewy, prawdopodobnie dlatego nasiąknęła tak prędko i tak dotkliwie.
— Na deszcz — warknął sam do siebie, gdy nareszcie udało mu się dotrzeć do masywnych drzwi i pchnąć je z lekkim trudem. Były dość ciężkie i prawie zawsze sprawiały młodzieńcowi kłopot, jednak przy drugim podejściu zazwyczaj udawało mu się je przepchnąć. Tak było i tym razem. — Zanosi się na burzę — dopowiedział, zamykając wrota i przy okazji papugując pastucha, którego imienia dalej nie znał. Na chwilę go do zaniepokoiło, sprawiło, że zmarszczył brwi i zamarł przy drzwiach, opuszczając materiał narzuty i przewieszając go przez ramię. Stała się zdecydowanie zbyt ciężka, co zdołało go nieco zirytować, prawie tak samo, jak tajemnica opiekuna owiec. Nie miał jednak w tym drugim przypadku się uginać i uznał, że jeśli nadejdzie potrzeba, przedstawi się, a jeśli nie, nie będzie to dla niego żadna strata. Przecież i tak miał nie zapa...
— Kurwa, co za różnica — bąknął niczym obrażony dzieciak, co przykuło uwagę jednej z kobiet przechadzającej się akurat korytarzem. Przyjrzała się mężczyźnie ze zmarszczonym czołem, na co jedynie jeszcze bardziej się nadąsał i prędkim krokiem zmierzył w stronę pokoi sypialnianych, by zamknąć się we własnym, rozwiesić przemoczoną tkaninę i zaszyć się na własnym łóżku, rozmyślając, dlaczego właściwie ludzie truli się rzeczami takimi, jak fajki.

⸺⸺֎⸺⸺
[fuj plucha]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz