czwartek, 25 lipca 2019

Od Leonardo cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Chociaż przedwiośnie już minęło, a powietrze stawało się coraz cieplejsze, zapowiadając nadejście właściwej pory roku, ślady po mroźnych dniach dalej dawały o sobie się we znaki. Przypominały się, szczególnie gdy nadchodziła noc, wciąż długa, chłodna i czasem sprawiająca wrażenie perfekcyjnego, cichego mordercy. Wieczorami bowiem, gdy świat spowijała ciemność, nawet sowy powstrzymywały się przed wydaniem dźwięku, gildyjskie owce pospiesznie zaganiane przez pasterza tłoczyły się w drewnianym pomieszczeniu, a wiatr obawiał się smagnięcia swoim długim ogonem liści, jakby nie chcąc burzyć magicznej łuny, która rozlewała się po okolicy, brocząc w sobie wszystko, co napotkała. Więc milczeli. Każdy z nich. Każda istota żywa szanowała zasady tu obowiązujące. Godzili się na ciężkie powietrze oraz zimno, wbijające kolejne szpilki w ciało przeciętnego człowieka, od palców zaczynając, na torsie kończąc.
Godzili się wszyscy, prócz siedzącego na parapecie młodzieńca, który przebywając w swojej kwaterze, raz na jakiś czas pozwalał sobie na chwile słabości. Na to, by blade, rozproszone światło księżyca przypominającego sierp tutejszego rolnika, rozbłyskiwało raz po raz w kroplach leniwie liżących jego poliki. Choć bardzo chciał, nie było dane mu uczuć wrażenia kostnienia palców, czy kończyn. Nie mógł stwierdzić, że ból zaczyna mu doskwierać, że powinien okryć ramiona narzutą, która dziergana z grubych, wełnianych nici, podszywana owczym puchem, otuliłaby ciało i zapewniła utrzymanie ciepła, gdy zaszyłby się gdzieś w kącie pokoju, łaknąc znaleźć się jak najbliżej ognistych języków.
Izba jego była z pewnością jednym z najchłodniejszych pomieszczeń w budynku. Nigdy nie tknął choćby końcem palca znajdującego się w niej, małego piecyka. Nie potrzebował tego, gdy ciało okazywało się chłodniejsze od powietrza, a temperatury nie robiły mu najmniejszej różnicy. Może też właśnie dlatego nikt nigdy nie wszedł głębiej do pokoju. Otoczenie kłuło, wbijało lodowe szpikulce prawie od razu, gdy odważono się choćby uchylić drzwi i zanurzyć głowę. Poliki stawały się czerwieńsze, a w mroźniejsze noce, dało się dojrzeć parę wypływającą spomiędzy warg, jeśli ktoś poza młodzieńcem pozwolił sobie na wzięcie większego wdechu. Jedynymi źródłami ciepła, były ściany przylegające do innych pokojów, gdzie właściciele nie decydowali się na tak drastyczne działania.
Każdy, kto by o tym posłyszał, uznałby, że chłopiec jest martwy, a to, co przebywało w pokoju, to jedynie zjawa. Prawda jednak dość bolesna, sławiła o tym, jakoby mężczyzna był żywszy, niż kiedykolwiek wcześniej, co niepokoiło jeszcze bardziej. Szczególnie zważając na fakt, iż nie sypiał, a i tej nocy ta cecha pozostawała niezmienna.
Dlatego o tak późnej porze pozwalał sobie na przesiadywanie w takim miejscu, łypiąc nieco zapuchniętymi oczętami na okolicę, krajobrazy roztaczające się za oknem, które znał już doskonale i które powoli zaczynały go nudzić, zważając na to, ile wieczorów zdołał już tak przesiedzieć. Oczywiście, czasem zaszywał się w Wielkiej Sali, podkradał alkohol ze spiżarni i doczekiwał w ten sposób rana. W końcu ludzie przestali się dziwić, jak to zawsze trafiali go o najwcześniejszych porach i jak to młodzieniec wstawał wcześniej od rolnika, czy pasterza. Co jednak innego dało się robić, jeśli przed człowiekiem stawało pięć godzin samotności, samotności tak odczuwalnej, że aż bolesnej? Nic, jak zapijać się w najlepsze. W tym wszystkim leżało chyba największe rozgoryczenie młodzika. Egzystował, to fakt, jednak trudno nazwać było to życiem.
Z przeklinania pod nosem wiedźmy, która sprawiła mu cały ten zawód, wydobył go dopiero dźwięk kroków, zapach nowej osoby i następnie głośny, aż nazbyt, huk. Skrzywił się, bo nie tego się spodziewał i przyznać musiał, aż zabolała go głowa. Przetarł jednak nos, wytarł dokładnie oczy i zsunął się cicho z parapetu, by prawie że jednym susem doskoczyć do drzwi i delikatnie je otworzyć. Zobaczyć osobę nachylającą się nad podłogą i skrzętnie coś zbierającą, najprawdopodobniej książki, bo najwidoczniej to upadło z półki stojącej przy pokoju Montegioniego. Ponownie przejechał rękawem po nosie, przyglądając się, jak się później okazało, mężczyźnie, siląc zmysły i pozwalając oczom zajść jaśniejącą bielą, by dostrzec to, co chciał ujrzeć.
Nie znał tej twarzy, nie widział jej wcześniej. Odbiegając więc od dość ładnych rysów, skupił się na zapachu, który, na szczęście, nie okazał się obcy i chociaż dość blady na tle innych, wciąż malował się w niektórych pomieszczeniach. Wiedział nareszcie, do kogo aromat należał.
Do osoby, która w tym momencie podniosła się z klęczek i spojrzała idealnie na szparę stanowiącą pomiędzy framugą a uchylonymi delikatnie drzwiami, która zniknęła prędko po tym, dopełniona trzaśnięciem. Było to tylko odrobinę cichsze od uderzenia ksiąg, dlatego Leo zacisnął powieki, szczęki oraz pięści, po czym niemo przeklął, żywo gestykulując rękami, bo wyszedł na istotę nadzwyczaj głupiutką. Plując tak na wszystko, a najbardziej na siebie, żałował, że nie może zakopać się pod kołdrami i zasnąć, a najbardziej, iż w ogóle podszedł do tych piekielnych wrót, zamiast zostawić to wszystko w spokoju.
— Jesteś tak kurwa głupi, Montegioni — syknął w stronę własnego odbicia w lustrze i raz jeszcze obejrzał się na wyjście z pokoju, które po pewnym czasie, ostatecznie, ponownie uchylił, by po drugiej stronie nie zastać nikogo, a całość zwieńczyć teatralnym oparciem się plecami o drewno i odetchnięcie z cichym „kurwa” wymalowanym na pełnych wargach.
Co najgorsze, wiedział, że istnieje możliwość zastania go na terenach gildii i chociaż była mała, to przecież i tak los zawsze stawiał go w najgorszej możliwej sytuacji, licząc jedynie na jakieś ekscytujące widowisko, które połechtałoby ego bogów, głupio cieszących się nad tym, jak wspaniały teatr życia wymyślili. Wspaniały. Uwłaczający godności człowieka i sprawiający, że miał ochotę zapaść się czym prędzej pod ziemię, bo cóż innego pozostawało mu w takim wypadku. Gdy to stawało się ze śniadaniem pośrodku Wielkiej Sali i rozglądało po kolejnych to siedzeniach, doszukując się jakiegoś wolnego miejsca, najlepiej z jak najmniejszą liczbą ludzi. Może nawet i brakiem, jeśli dzień akurat okazał się łaskawy dla biednego Leonardo. Na jego nieszczęście, w oddali stał jeden stół, z jedną osobą, która...
— Już dawno mówiłem, że przydałoby się ten regał przestawić — zaczął powoli, dosiadając się do człowieka. — Jesteś czwartą osobą, która je strąciła i która doprowadzi Elrę do szewskiej pasji — mruczał, mieszając łyżką w dość dziwnej, można rzecz, bliżej nieokreślonej papie.
Zarzekasz się, że nie lubisz ludzi. Za każdym razem mówisz to samo, a jednak i tak sam z siebie podchodzisz i z nimi rozmawiasz. Przeczysz sam sobie, Leo. Jesteś zwykłym łgarzem, a co gorsza, okłamujesz samego siebie.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir? uwu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz