wtorek, 23 lipca 2019

Od Philomeli

Jak na sokolnika Philis zdecydowanie zbyt wiele czasu spędzała poza terenami gildii i to niestety najczęściej wcale nie w celach zawodowych, chyba żeby za jej główną profesję uznać przemyt różnych drobiazgów i późniejsze opijanie zwycięstw w jakże wesołej kompani zapatrzonej w nią jak w święty obrazek. Tym razem jednak wstała w nadzwyczaj dobrym humorze i choć nad ogrodami gildii unosiła się jeszcze delikatna, poranna mgiełka przesuwająca się między krzewami spłoszona przez pierwsze promienie słońca, założyła ciepłe odzienie i uchyliła okno. Specjalnie wybrała sweterek i tunikę odsłaniające skrzydła, by nie tracić czasu na zbieganie po schodach, w czasie którego swoim zwyczajem mogła jeszcze zmienić zdanie. Stanęła na parapecie przodem do pokoju, rozłożyła skrzydła i po prostu rzuciła się w tył nie kłopocząc się nawet zamknięciem okna. Cóż z tego, że po powrocie będzie tam miała zimno jak w lodowni, życie jest zbyt krótkie by martwić się przyszłością. Wykonała zręcznie fikołka w powietrzu i z kocią zręcznością wylądowała na ziemi. Zielony zakątek pełen był dźwięków. W starej wierzbie z miłym chrobotem kornik poszerzał swoje korytarze, w dziupli nieopodal wrzeszczały pisklęta, na szczycie innego drzewa jakiś nocny ptak odsypiał nocne wędrówki oddychając miarowo. Sylfa uśmiechnęła się do siebie i nucąc wesoło podążyła w stronę ptaszarni. Wpadła tam jak zawsze niczym nagłe uderzenie wichury podrywając do lotu nawet leżące na biurku kartki. Zamknęła drzwi sprawdziła okna i otworzyła klatki. Tego dnia nie będzie się nigdzie ruszać od swoich skrzydlatych przyjaciół. Natychmiast w budynku podniósł się rwetes zmieszanych głosów i trzepotu skrzydeł. Wiedziała, że ptaki nie zrobią sobie krzywdy i żaden nie ucieknie. Nie przy niej. Usiadła przy biurku i śmiało zarzuciła nogi na blat nie przejmując się specjalnie pogłębiającym się chaosem w rzeczach. Pozornie obojętnie przerzucając sterty swoich rupieci, których pokaźną kolekcję zdołała zgromadzić także tutaj, a w których tylko ona dopatrzeć się mogła, jako takiego ładu, odgrzebała swoją harfę i zaczęła brzdąkać coś bez związku. Potem zagrała kilka znanych melodyjek. Wreszcie spomiędzy pożółkłych papierów dobyła swoje ostatnie dziełko. Cichutko zanuciła, by przypomnieć sobie melodię, ale oczywiście pamiętała ją doskonale. Lubiła tą pieśń, ale ponieważ była ona szczególnie bliska jej sercu nie umiała powstrzymać wzruszenia, a to z kolei sprawiało, że misternie tkana z defrosyjskich dźwięków i skrawków starych mitów i opowieści historia przypominała raczej skrzeczenie koguta niż patetyczną balladę. Nie przestawała jednak próbować marząc, że uda jej się kiedyś w końcu opanować tą słabość. Cóż za ironia, że osoba władająca dźwiękiem mogła mieć takie problemy z odśpiewaniem jednej prostej pieśni. Tym razem jednak czuła, że się uda. Odetchnęła głęboko i zaczęła cichutko głosem czystym jak dzwon:
Zanim się rozpłynę w szarość
Zanim zniknę w mrokach nocy
Światło moje weź za dobrą wiarę
Za życzliwy gest pomocy
Choć cię wiodę po bezdrożach
Gdzie cię ściga ból i strach
Nie ma przecież innej drogi
Aby człowiek sięgnął gwiazd
Siedziała prosto z wzrokiem utkwionym w dal czując napływające do oczu łzy, które usilnie starała się stłumić. Dobrnięcie do końca refrenu uważał już za znaczny sukces.
Pod szczęśliwąś gwiazdą urodzony
Ona ci wyznacza męstwa szlak
O zaklęty książę niebios
Naprzód zdążaj ścieżką gwiazd
Przerwała na chwilę z trudem łapiąc oddech. Od dawna już nie próbowała śpiewać tej pieśni nie licząc tych chwil, gdy wyczekując w bazie poranka nuciła ja by nie przysnąć na warcie. Ale wtedy nie przywiązywała aż takiej wagi do słów. Równie dobrze mogła nucić pieśń pogrzebową, co oberka. Spróbowała ponownie tym razem gładko przemykając przez pierwszą zwrotkę i refren.
Nie masz dla cię dróg już prostych
Nie ma dla cię miejsc spokojnych
Dokądkolwiek zwrócisz kroki
Wszędzie szykuj się na wojnę
Zanim się rozpłynę w szarość
Zanim zniknę w mrokach nocy
Światło moje weź za dobrą wiarę
Za życzliwy gest pomocy
Choć cię wiodę po bezdrożach
Gdzie cię ściga ból i strach
Nie ma przecież innej drogi
Aby człowiek sięgnął gwiazd
Najpiękniejszy kwiecie naszych łąk
Nim cię zetnie srebrne ostrze
Koń jak obłok czarny, a spod kopyt iskry
Niech cię niesie na manowce
Zanim się rozpłynę w szarość
Zanim zniknę w mrokach nocy
Światło moje weź za dobrą wiarę
Za życzliwy gest pomocy
Choć cię wiodę po bezdrożach
Gdzie cię ściga ból i strach
Nie ma przecież innej drogi
Aby człowiek sięgnął gwiazd
Naprzód dziecię dobrych gwiazd
Czynić to, co niemożliwe
Niech wrogowie na twej drodze drżą
Póki serce bije żywe
Zanim się rozpłynę w szarość
Zanim zniknę w mrokach nocy
Światło moje weź za dobrą wiarę
Za życzliwy gest pomocy
Choć cię wiodę po bezdrożach
Gdzie cię ściga ból i strach
Nie ma przecież innej drogi
Aby człowiek sięgnął gwiazd
Niech los zdarzy ci przygody
Byś odzyskał, co stracone
Niechaj ci uwieńczy czoło
Co na wieki zagubione
Przerwała wyczerpana, ale dumna z siebie. Nie umiała, co prawda jeszcze pozwolić jakimkolwiek uczuciom wypłynąć na powierzchnię i nie brała pod uwagę istnienia publiczności, ale i tak było znacznie lepiej niż parę miesięcy temu. Co prawda zdarzyło się kilka fałszywych dźwięków, a i teraz drżała jak osika, ale zdołała dobrnąć do końca. Drgnęła słysząc jakieś kroki u okna. Nie spodziewała się żadnych odwiedzin o tej godzinie i sama nie wiedziała czy powinna cieszyć się, że ktoś słyszał jej wyczyn czy raczej and tym ubolewać. A może ten ktoś w ogóle niczego nie słyszał. Po cichu podeszła do drzwi w asyście jastrzębia, który na moment przysiadł na jej ramieniu.

<Ktoś?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz