czwartek, 25 lipca 2019

Od Ophelosa CD Leonarda

Nie spodziewał się raczej, by mężczyzna został. W końcu krople deszczu zaczynały być coraz większe, spadały na ziemię coraz szybciej i kto o zdrowym umyśle chciałby przemoknąć do suchej nitki, gdy mógł się schować w ciepłym pomieszczeniu, wypić herbatę i zając swoimi sprawami? Na pewno nie pastuch, dwudziestu owiec jednak nie dało się upchać do głównej sali gildiowego budynku, a szkoda, bo bardzo chętnie dałby się im wygrzać przy grzejącym stopy kominku.
Oczywiście, zawsze mógłby spróbować z ulubioną piątką, ale miał wrażenie, że reszta mogłaby już nigdy więcej się go nie posłuchać. A przecież nie chciał ranić ich uczuć.
W końcu i tak dosyć długo spoczywali pod strzelistym drzewem, każda istota w tym czasie by wypoczęła (nawet jeżeli przeszkadzał jej fajkowy, gęsty i, no, Chryzant zaprzeczyć nie mógł, śmierdzący dym), tak więc nie miał mieć za złe pozostawieniu siebie w samotności, o czym Leonardo, jak zauważył, zadecydował. Kompan stanął na nogach, wytrzepał przód spodni, wytrzepał również i ich tył, podniósł swoje okrycie, by następnie rozłożyć je nad, lekko zmierzwioną od tarzania się po trawie, czupryną jako istny rodzaj namiotu. Ophelos uśmiechnął się, nie spuszczając wzroku z towarzysza, który również spoglądał na niego chłodnymi, oczywiście oceniającymi oczętami z góry.
— Fajka wam zamoknie — napomknął jedynie, wyrywając pastucha z zamyślenia.
I gdy ten rzucił się, by ratować swój najcenniejszy, najważniejszy przybytek, szlachcic odwrócił się i bez me, bez be, odszedł w swoją stronę, już na dobre zostawiając pastucha samemu sobie. Ten, gwałtownie podnosząc wzrok na odchodzącego mężczyznę i oczywiście cały czas trzymając w dłoniach ukochany przedmiot, zamrugał kilka razy, nie do końca wiedząc, co przed chwilą się stało.
Nadal jednak, wychylając się odrobinę zza drzewa, spoglądał na plecy powoli odchodzącego mężczyzny, walczącego z namokniętą ziemią. Ophelos kilka razy parsknął śmiechem, a następnie, gdy Leonardo wydawał się już raczej ciemną plamą niźli człowiekiem, ostatecznie zwrócił szare spojrzenie ku nadal pasącym się owieczkom, niezbyt przejmującymi się ulewą. Włożył ustnik fajki pomiędzy wargi i oparłszy się o pień drzewa, uśmiechnął się pod nosem.
Niezły tyłek.
Chwilę później podskoczył, gdy na niebie błysnęło jasne światło, świadczące jedynie o tym, że nie powinien spoczywać pod samotnym drzewem na środku pola wraz z owcami, które, jak to owce, przecież nie mógł mieć im tego za złe, spłoszyły się następującego po dłuższej chwili, głośnego huku.
— Kurwa — krótkie, siarczyste przekleństwo opuściło usta pastucha, który w jednym momencie zerwał się z mokrej ziemi, już całkowicie wychodząc na deszcz, oczywiście uprzednio schowawszy fajkę pod kożuchem.
Choć miał wrażenie, że i to mogło jej nie pomóc, bo po kilku sekundach ubranie przemokło, robiąc się jedynie okropnym ciężarem na plecach, wspomaganym przez włosy wchodzące w oczy.
Do budynku Gildii wkroczył, gdy na niebie nie było już ani jednej chmury, a słońce przyjemnie grzało czubki głów ludzi, którzy zdążyli w porę ucicec przed deszczem. Teraz, z uśmiechami na twarzach ponownie wypełzli na zewnątrz, podczas gdy Chryzant, ubłocony po kolana oczywiście, a nawet i na czubku nosa czy w falowanych kudłach dało się znaleźć trochę rozmokłej ziemi, (bo owce tym razem nie ułatwiły mu pracy, wbiegając w największe bagno, jakie tylko znalazły) wszedł do pomieszczenia, mając iście dosyć tego dnia.
Zdarzało się nawet najlepszym, prawda?
Intuicja zawodziła, błędy i pech rzecz ludzka.

[Koniec przygód z owcami, zapraszamy do zgłaszania swoich propozycji na imiona wesołej gromady w konkursie, do wygrania uścisk i buziak od Chryzia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz