poniedziałek, 22 lipca 2019

Od Desideriusa cd Krabata

⸺⸺※⸺⸺

Zdążył w tym, powiedzmy sobie szczerze, dość krótkim czasie, zauważyć, iż Krabat prawdopodobnie lubił mówić. Niekoniecznie musiał mieć w tym wszystkim odbiorcę, kogoś, kto by go wysłuchał. Kłapał dużo, często, czasem nawet z sensem. Niespecjalnie przeszkadzało to Desideriusowi, który mimo wszystko obracał się raczej między towarzystwem skromnym i cichym, ceniącym sobie harmonię płynącą wraz z dźwiękiem niczego. Śmiał się, że rzeczywiście, w takich wypadkach milczenie bywało złotem. Krabat stanowił przyjemną odskocznię od monotonności, którą zdążyli mu przez te kilka lat zaserwować i sprezentować z każdej możliwej już strony. Dodatkowo w samych wypowiedziach rolnika dosłuchiwał się cytatów, które przewinęły mu się przed kilku laty, gdy to zaczytywał się w literaturze i sztukach. Nigdy jednak nie powoływał się na przywoływanie ich. Poza tym uznał po chwili, iż zwyczajnie nie miałby chęci doszukiwać się odpowiednich dla danego kontekstu słów, aczkolwiek zauważył, że momentami sam ogrodnik nie przykładał. Podrzucał akurat to, co mu ślina na język przynosiła, ot co.
Prawdopodobnie właśnie to młody Coeh docenił w mężczyźnie i właśnie to sprawiło, by zdążył już zapałać do niego sympatią i uznać jego obecność raczej za przyjemną, niźli uciążliwą. Stąd też przez większość czasu przybierał minę raczej uśmiechniętą i przyjemną dla oka, nawet gdy drugi nie był w stanie jej dojrzeć.
Aczkolwiek raz przewrócił ślepiami i westchnął, zirytowany zachowaniem drugiego. Poradziłby sobie bowiem sam, uniósłby te parę ziółek i doczłapał z nimi do pracowni. Nie chciał więcej obciążać drugiego, który i tak taszczyć musiał dość sporą skrzynię. Sporą skrzynię z żywą zawartością, która nie miała zamiaru ostać się w spokoju. Ślepy nie był, dostrzegał, jak raz na jakiś czas kufer zaczynał się trząść, czy delikatnie podskakiwać. Nieszczególnie owy stan rzeczy mu przypasował i zdecydowanie bardziej ucieszyłby się, gdyby Krabat jednak obrał sobie za cel dotarcie do pracowni Selvyna, a raczej pomieszczenia, które aktualnie świeciło pustkami, pajęczynami i pachniało kurzem. Czasami wspomnieniem po wynalazcy, który zniknął, jak gdyby nigdy nic. Jeśli spytano by Coeha o jego podejście do tej sprawy, skrzywiłby się znacząco, równocześnie wzruszając ramionami. Bo co mógłby powiedzieć na temat tego dość przelotnego gościa na kartach jego historii? Iż czytał ciekawe księgi? Że dobrze się z nim rozmawiało, ten jeden raz, gdy akurat udało im się znaleźć na to chwilę? Nie znał go wcale, nie miał więc zamiaru niepotrzebnie kłapać dziobem, bo na nic by się to nie zdało. Znając jego umiejętności, jeszcze chlapnąłby jakąś głupotę, która w rzeczywistości miejsca nie miała i sprawiłby tylko kłopotów, zarówno samemu Selvynowi, jak i posłuchującym o jego osobie.
— Niestety, do żwawych turów jednak nie należę — odparł z uśmiechem na słowa Krabata, który to zdążył zwrócić uwagę na jego stan zdrowia. Przyjął chustkę z uśmiechem na twarzy i krótkim skinieniem głową. — Dziękuję pięknie — dodał, przytykając materiał do nozdrzy, delikatnie, z wyczuciem i jedynie lekko przecierając czubek prostego, może niego zakrzywionego nosa. Otworzył z impetem drzwi do własnego gabinetu i prawie natychmiast zaczął szperać po szafkach i komodach, wyciągając kolejne to, według niego potrzebne przedmioty i zioła. Jedno mocniej pachnące od drugiego, kolejne jaskrawsze od poprzednich. Przebierając palcami między kolejnymi woreczkami, wytargiwał następne i następne, a ilość powoli rosła do rozmiarów zatrważających.
— Właściwie, z tym chyba dam radę samotnie — rzucił w pewnym momencie, gdy akurat chował głowę w jednej z szaf, szperając w celu odnalezienia miłostka, który to mając silne działanie uspokajające, mógł zdecydowanie się przydać, szczególnie w wypadku, gdyby stworzenie okazało się być jednak agresywne i nabuzowane energią. Działało szybko, długotrwale i co najważniejsze, wystarczyło odpowiednie mocno zatrzeć je w dłoniach, by aromat rozpuścił się po całym pomieszczeniu. — Naprawdę, wydaje się tylko, że tego wszystkiego wychodzi zaskakująco dużo, ale summa summarum to tylko zioła. Nie bywają ciężkie, a ususzone przecież zajmują jeszcze mniej miejsca i ważą tyle, co nic. Zresztą, już niesiesz cały ten kufer — mruknął, marszcząc brwi na wspomnienie skrzynki, która była bez problemów niesiona pod pachą mężczyzny, co dało mu od razu do myślenia na temat krzepy, którą władał Krabat. Świadom był wtedy jednego. Nie miał najmniejszej ochoty kiedykolwiek stawać w szranki z rolnikiem, dochodząc do wniosku, że skończyłby z połamanymi nie tylko kończynami, ale prawdopodobnie i kręgosłupem. Będąc jeszcze bardziej precyzyjnym, wszystkim. Pomijając już fakt, że sam Coeh łamał się jak gałązka przy najmniejszym możliwym kładzionym nacisku.
W chwilę po tym, jak skończył mówić, usłyszał jedynie charakterystyczne dźwięki kojarzone z typową szamotaniną spotykaną właściwie codziennie w większych miasteczkach. Najczęściej między głupimi nastolatkami, kiedyś również i Coehem. Nim dobrze zdołał się zastanowić i oglądnąć, zauważył, że wieko skrzyni opadło, co prawda z dość małej wysokości, a zawartość zdołała już wyeksmitować się z dotychczasowego miejsca pobytu, wtaczając się z zaskakującą prędkością na komodę, a już za chwilę na jedną z półek. Popchnęło ogonem ze dwie doniczki i trzy probówki, czemu towarzyszył nie tylko dźwięk tłuczonego szkła, ale i krótkiego krzyknięcia, które wyrwało się z piersi Desideriusa.
— Na Najwyższą, co to ma być?! — wrzasnął, sięgając ku swojej lewicy, by tam dobyć największych nożyc, jakie miał do dyspozycji i które wręcz idealnie nadawały się do rozcinania większych naci, czy sznurów zabezpieczających przesyłki. Piekielnie duże, piekielnie ostre i piekielnie piękne, obdarzone złotymi grawerunkami.
Stworzenie było obrzydliwe, obślizgłe i jednocześnie przerażające. Wyposażone w nierówno rozmieszczone, pokryte śliną, która odcieniem przypominała raczej zasnute mgłą bagna, szpady zamiast zębów, wędrowała swoimi sześcioma oczami po pomieszczeniu, każdym w innym kierunku. Łypała więc jednocześnie na Desideriusa, Krabata i stojącą w rogu pokoju paprotkę, a i inne trzy rzeczy, których jednak teraz nie był w stanie wymienić. Blade, gdzieniegdzie zaznaczone przebijającymi się, fioletowymi i zielonymi żyłami cielsko było niby łyse, niby pokryte bardzo rzadkim i bardzo zaniedbanym futrem. Zdecydowanie jednak obrzydliwe, zważając na wystające żebra, przebijający się kręgosłup i nawet zarysowane organy wewnętrzne, bowiem skóra jego była wręcz pergaminowa. Coeh miał ochotę zwrócić swoje śniadanie, które na nieszczęście było dość syte, a co gorsza, bardzo smaczne, czego szczerze by pożałował. Rzadko bowiem zdarzało mu się, by posiłek aż tak przypadł mu do gustu.
— Na litość boską, Krabat, zrób z tym coś! Święta Erishio, kto to stworzył i na jaką, kurwa, potrzebę — rzucał jak katarynka, starając się jak najbardziej przywrzeć plecami do ściany, jednocześnie nie spuszczając przerażonego spojrzenia ze stworzenia. Już dawno nie przytrafiło mu się, by przeklął, tym razem nie mógł jednak pohamować potrzeby i gdyby mógł, zamachiwałby się mięsem raz po raz, bez opamiętania. — Ja pierdolę, jakie to jest paskudne — dodał piskliwym wręcz tonem, nie opuszczając ani na chwilę nożyczek, które dzielnie dzierżył w swoich chudych, rozedrganych łapach. — Wiedziałem, wiedziałem, moje piękne orchidee, moje smocze ziele, pierdoleńcu, czy ty wiesz, ile to kosztuje?!

⸺⸺※⸺⸺
[Ratuj się kto może]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz