wtorek, 30 lipca 2019

Od Leonardo cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Mężczyzna nie był zadowolony. Widać było, że obecność Leonardo nie należała do rzeczy, których oczekiwał, pragnął, czy chociaż miał zamiar trawić, a wszystko wymalowało się w przenikliwych oczach, teraz lekko zmrużonych, gdy przyglądał się szlachcicowi. Jakby jego widok nieco oślepiał, ranił biedne gałki oczne. Czasem czuł się niewyraźnie. Niekoniecznie chodziło tu o samopoczucie, prędzej o dosłowne znaczenie tego słowa. Gdy patrzył w lustro, też niejednokrotnie mrużył oczy, marszczył brwi, jakby starając się wyłapać jak najwięcej szczegółów, co, najwidoczniej, nie było mu, jak i innym dane.
Leonardo stwierdził, po dokładnym przyglądnięciu się, że nie lubi oczu mężczyzny, do którego się przysiadł. Były oczami lisa, chytrymi, przebiegłymi, gotowymi do zaatakowania i uważnie lustrującymi wszystko i wszystkich. Ludzie o takich oczach prawie zawsze go zawodzili i sprawiali przykrość, nawet jeśli wydawało się, że tego jednego uczucia zwyczajnie nie da się wzbudzić u młodego gniewnego. Wolał więc uważać na nocnego marka, przynajmniej póki nie rozgryzie, co stoi dokładniej za wyrazem oczu, chociaż obawiał się dość mocno, że tym razem nie będzie dane mu rozpoznać się w prawdzie.
Stwierdził również, że najwidoczniej obaj nie przepadają za tutejszymi posiłkami, przypominającymi bardziej bezkształtne papy bez konkretnego zapachu i brązowawej barwie. Obawiał się coraz bardziej, że wkrótce będzie musiał dołączyć się do owiec Chryzanta, gdy okaże się, że trawa będzie cenniejsza od wymysłów tutejszych kucharzy.
Nie dziwił się już również, dlaczego żadna nie chciała Rawena. Widząc jego popisy, wolałby na ich miejscu związać się ze ślepym, jednorękim bandytą z wadą wymowy, byle potrafił zrobić coś, co nie zawierało w sobie włosów i nie wyglądało, jakby dopiero co opuściło cudzy układ pokarmowy. Oczywiście, w dość sporej mierze przesadzał, to też trzeba mieć na uwadze, szczególnie przy osobnikach podobnych do Leonardo, którzy przez większość swojego życia smakowali się w dość bogatych przysmakach z każdego zakątka świata i nigdy nie zaznali prawdziwego głodu. Zawsze podstawiane prosto pod nos, zawsze w szokujących ilościach z przedziwnymi dodatkami. Nie miał jednak zamiaru narzekać na połączenie bazylii z truskawką, zajadał się wtedy, ile wlezie, brzydząc się jednak oblizać palce, które za każdym razem wycierał w świeżą chusteczkę, następnie rzucaną na podłogę. Prosty sygnał należy ją wyprać i najlepiej, żeby zniknęła w momencie zetknięcia się z podłogą.
Wiedział, że ludzie nienawidzili takich jak on. Wiedział również, że nie obchodziło go to, co mówią i myślą inni.
Nie potrzeba było mu tak trywialnych zmartwień ni wtedy, ni teraz. Może dlatego tak trudno było mu normalnie spojrzeć na tych, którzy go otaczali i może dlatego tak rzadko pozwalał im podejść bliżej, niż go nauczono.
— Skoro jestem czwarty, z pewnością należałoby w końcu to zrobić — odpowiedział cicho, miękko, dość leniwie. Zbywająco. Mówił dokładnie tak, jak wyglądał. Był przystojny, a jednak jego ułożenie ciała świadczyło o wszystkim. Raczej mu się nie chciało. — Wybacz, że cię obudziłem. Powinienem być ostrożniejszy.
Leonardo nie lubił jego oczu, jednak zdecydowanie zauroczył się w jego głosie i chyba tyle mu wystarczyło, by nie poderwać się z miejsca, a zostać, może nawet zamienić z nim nieco dłuższą, niż zazwyczaj z innymi konwersację. Problem z Montegionim był taki, że lubił ludzi, jednak jego uwagę potrafił przykuć tylko jeden, konkretny typ.
Osoby, które zawierały w sobie przynajmniej jedną, intrygującą cechę.
Blondyn był charyzmatyczny i działał Leonardowi na nerwy całym swoim istnieniem, arogancją, odwagą, jaką posiadał, będąc zwykłym ogrodnikiem.
Pastuch w rzeczywistości miał tajemnicę. Nie zawsze był pastuchem i wiedział o tym doskonale. Mówił zbyt czysto, zbyt dźwięcznie.
Nowo poznany miał dobry głos, ładną buźkę i był cichy. Książki sprzątnięte były bezszelestnie, chociaż brzmiało to niezwykle ironicznie. Nawet teraz gdy jadł, sztućce nie odezwały się ni razu, jakby w obawie przed tym, który je dzierżył.
Wolał nie przyznawać się, że był czwartą osobą, lecz pewnie pięćdziesiątym zrzuceniem. Młody szlachcic zdecydowanie zbyt często zahaczał o półkę ramieniem, czy stopą, gdy spieszył się do pokoju. Wzruszył ramionami.
— Może tym razem uda mi się ją przekonać, że to złe miejsce dla tak chwiejnej półeczki — odpowiedział cicho, poprawiając się w miejscu i przyjmując nienaganną pozycję, wyliczoną co do centymetra. Chłodny pręt wciąż trwał przy jego plecach, a stos książek spoczywał na głowie. Nauczycielka czaiła się z linijką, czuł jej oddech na swoim szczupłym karku, gdzie włosy sterczały dęba, w obawie przed kolejnym atakiem ze strony kobiety. Odetchnął zbyt głośno. Drewno smagnęło chłopca po kostkach, zacisnął mocniej wargi i powieki, jednak nie drgnął nawet o centymetr. Uśmiechnęła się pobłażliwie, po czym pozwoliła mu zdjąć podręczniki i iść na krótki spacer, byle zdążył przyjść przed obiadem i znaleźć czas na dokładne umycie dłoni.
Gdy znalazł się pod ulubionym świerkiem, zaklął cicho, zacisnął palce na ręce i ściskając ją mocno pomiędzy udami, rozpłakał się, przeklinając dzień, w którym się urodził.
— Nie obudziłeś — odparł ponuro, ostrożnie odwracając głowę i wbijając wzrok w przestrzeń przed sobą. Siedź prosto, powtarzał sobie, zerkając na twardszą skórę, która okrywała wierzchnią część szczupłej dłoni. Naprawdę uwłaczającym było myśleć o bliznach i mieć przed oczami tę jedną rzecz, która nie była bohaterska, ani nawet warta uzyskania śladu. — Ale prawda, na przyszłość powinieneś bardziej uważać, jak chodzisz — dodał, nieco ostrzej, niż poprzednio, zanim wpakował łyżkę napełnioną dziwną papką do ust.
Nie było aż tak źle. Tym razem przynajmniej nie dawało kwasem i nie śmierdziało octem. Kucharze chociaż raz się postarali albo zwyczajnie mieli już dość krzywych spojrzeń kierowanych w stronę kuchni, które pojawiały się właściwie każdego dnia i nietypowych plotek wymienianych między członkami gildii.
Nagle każdy mięsień w jego ciele się napiął. Wystarczyło zreflektować się i zrozumieć, że w rzeczywistości smakowało dobrze, bo nie wąchał samej potrawy, a zanurzał się w zapachu bijącym od mężczyzny. Niewyraźnym, dość słabym, jednak wciąż istniejącym. Uznał to za paskudne przewinienie i niepotrzebne rozwodzenie się nad głupotami. Nie powinien dekoncentrować się w tak idiotyczny sposób. Prędko odsunął od siebie talerz, pilnując w głowie jednego zdania. Nie jestem głodny, nie jestem głodny, nie jestem głodny. Jeśli mnie o to zapyta, odpowiedz prosto. Nie jestem głodny. Nie wiedział, czemu tak mozolnie próbował to sobie wklepać, jak jeden z wierszy, których miał nauczyć się, gdy jeszcze był małym chłopcem. Mówili, że ma umieć je wyrecytować, nawet w środku nocy, tuż po zbudzeniu. Nie rozumiał, po co mu to, jednak uczył się ich i nie miał zamiaru się przeciwstawić. Dość było mu smagnięć linijką po wątłych dłoniach.
Coś jednak podpowiadało mu, że mężczyzny wcale to nie obchodzi. Cóż. Przez te wszystkie lata wyuczono w nim jednak manierę szukania drugiej opcji. Nic przecież nigdy nie było pewne.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz