wtorek, 30 lipca 2019

Od Desideriusa cd Krabata

⸺⸺※⸺⸺

Absolutnie nic nie szło po jego myśli, o ile jakąś w ogóle posiadał w obliczu obecnej sytuacji. Przeklinał się w myślach, wrzeszczał jak głupi, bo przecież wszystko, czego potrzebował do obezwładnienia istoty, zawierało się w jego kieszeniach, wystarczało jedynie sięgnąć palcami do materiałowego woreczka i rozrzucić proch na wszystkie strony. Padłoby uśpione, a może i samego Desideriusa to uspokoiło, tymczasem sterczał, jak ostatni dureń i palant, nie będąc w stanie choćby poruszyć małym palcem lewej ręki. Wizja kłów przypominających bardziej powleczone lepką trucizną brzytwy, niż zęby, które pewnie z chęcią zakotwiczyły się w szyi, czy też piersi Coeha, skutecznie odwlekała go od idei rzucenia się na bestię i przynajmniej próby ugłaskania stwora. Jeszcze bardziej bał się o Krabata, który wcale się na to wszystko nie pisał, a jak widać, znowu spotkała go tak okrutna przykrość. Znaczy się, Coeh nie wiedział, czy znowu, jednakże spoglądając na jego reakcję, wywnioskować można było, iż na jego drodze spotykały go jeszcze mniej interesujące wydarzenia, a ślamazarny jaszczur robił mu w całym tym spektaklu dość nikłą różnicę. Kolejny statysta, a jedyne co różniło go od innych, to to, że mógł narobić szkód nieświadomie. Co bowiem było po takich stworach, ich złość była uzasadniona. Trzymane w klatce zwyczajnie się bały i starały zawalczyć o bezpieczeństwo i terytorium, Coeh więc doskonale rozumiał ich motywację w podobnych momentach. Dlatego może nie zdziwił go aż tak bardzo widok bestii rzucającej się bez skrupułów na wymachującego łapskami Krabata. Wyglądał, jakby conajmniej próbował się odgonić od stada irytujących go much, czy innych, mało ciekawych owadów, a wszystkie takie zachowania dawały wystarczający powód do zaatakowania. Zbyt wiele ruchów w zbyt krótkim czasie skutecznie pobudzało instynkty. Zdecydowanie nie tak wyraźnie, jak widok kłów zatapiających się w ramieniu i przeraźliwe wrzaśnięcie, które poruszyło trzewia Desideriusa, jednak wciąż, było to wystarczające.
Sparaliżowało go doszczętnie, widok, jak mężczyzna przypominający raczej dąb, czy też, mniej hiperbolizując, niedźwiedzia, zostaje powalony przez takie chuchro jak obślizgła, śmierdząca zdechłym capem, gadzina, zdawał się zapętlić i trwać w nieskończoność. Wciąż przed oczami malowała mu się upadająca sylwetka i błysk wielu ślepi.
Paskuda na szczęście się ulotniła, dla pewności, chodziło o pudełkowego zbiega, nie Krabata i dopiero w tym momencie Coeh odzyskał zdolność poruszania się. Nożyce upadły, wydając z siebie brzęczący, czysty dźwięk, a zaraz za nimi poleciał zielarz, kierując się jednak mocniej w stronę rolnika. Palce prędko zbadały kieszonki i sakiewki, jakby dopiero teraz sobie o nich przypominając i nim Krabat dobrze zdołał dokończyć swój wywód odnośnie bycia pechowcem, czy latania za stworem, dłonie Coeha już majstrowały przy jego ramieniu. Nakładały przygotowaną kilka dni wcześniej maść, rozgniatały liście i pracowały tak pieczołowicie, jakby zależało od tego, co najmniej życie władcy.
Desiderius miał wyjątkową słabość do wpadania w maniakalne transy, z których wybudzały go jedynie nieliczne zachowania i reakcje. Najczęściej stan owej paniki podbudowywało poczucie winy i chęć odkupienia grzechów, a i tym razem nie było inaczej. Czuł palący się żar zaklęty głęboko w jego klatce piersiowej, uciskał on płuca i przyprawiał o zawroty głowy, a mimo to nie pozwalał mu na przerwanie pracy, dopóki nie był pewien, że rana jest odkażona, zabezpieczona i oblepiona masą środków leczniczych. Sapał, jakby co najmniej przebiegł maraton, a wraz z odłożeniem ostatniego opatrunku na ciele mężczyzny, cała precyzja godna chirurga zniknęła, ponownie wprawiając dłonie zielarza w nieokiełznane drgania. Dopiero wtedy zauważył, jak pilnie zaciskał szczęki i jak bardzo zaczynały boleć go zęby. Również dopiero wtedy odważył się spojrzeć na twarz Ratignaka i wiedząc, że stracili już zbyt wiele czasu, a także że nie ma wystarczająco dużo siły, by wbijać w niego rozbiegane spojrzenie, runął w kierunku drzwi, ignorując całkowicie nożyce, które miały mu się już raczej na nic nie zdać. Mógł uczynić z nich pożytek, gdy jaszczur przebywał w pokoju.
Teraz mógł jedynie polegać na sile szczupłych, długich nóg i wrzaski kolejnych członków gildii. Mógł jedynie rzucać prędkie przeprosiny w stronę przepychanych przez jego obrzydliwie chude ręce ludzi i błądzić srebrnym spojrzeniem za stworzeniem, gdzieś z tyłu głowy wciąż myśląc o Krabacie i zastanawiając się, czy odpowiednio zabezpieczył ranę. Miał nadzieję, bo przeraźliwy krzyk wciąż rozbrzmiewał w jego głowie, pobudzając jego bebechy i przyprawiając o chęć zwrócenia posiłku.
Ogon wciąż migał mu gdzieś przed nosem, nie był jednak na tyle blisko, by zdołał po prostu go dosięgnąć. Musiałby postawić kilka dobrych susów i rzucić się za stworzeniem, a i tak nie miałby pewności, że jego dłonie uchwycą długi ogon. Inną kwestią to, czy ogon w ogóle utrzymałby się na właścicielu, czy może jednak odpadł bez najmniejszego pardon. Coeh za dużo myślał, a za mało działał. Dlatego tak wiele rzeczy umykało mu między palcami. Dlatego tak wiele rzeczy tracił i przeklinał to szczerze.
Ogon zanurkował w jednej z pracowni, na co Coeh jedynie warknął, jednak wpadł za nim, spocony, zasapany i zmęczony. Półki. Pełno półek. Zasyp półek, zasyp zakurzonych rupieci. Masa niepotrzebnych rzeczy, a gdzieś między nimi paskudny stwór.
Poprawka.
Masa niepotrzebnych rzeczy, a stwór przysiadający idealnie pośrodku szczupłej, zapadniętej piersi Coeha, który, ponownie sparaliżowany, nie był w stanie nawet wysilić się na krzyk przynajmniej imitujący ten Krabatowi.
— Bogowie, wiem, zgrzeszyłem, ale, cholera, nie tak i nie teraz — szeptał, odchylając głowę jak najbardziej od pyska dziwnego jaszczura. Był gotowy na wiele rzeczy. Niejednokrotnie zasypiając, rozmyślał nad wieloma scenariuszami własnej śmierci. Początkowo je numerował, później jednak zgubił gdzieś rachubę, wolał również nie niepokoić samego siebie.
Myślał o ciemnym zaułku. Paskudna, gęsta i gorąca noc otulałaby go, podobnie jak ramiona rzezimieszka podrzynającego mu gardło. Albo o upadku z wysokości, najlepiej z najwyższej wieży w Thietijskim Pałacyku, przy którym lubił się pokręcić, gdy był mały. Przeraźliwie zimny dzień na środku lodowego pustkowia. Zatonięcie statku pasażerskiego. Trucizna w herbacie, pysznej, ostatniej herbacie malinowej z ociupinką kardamonu. Nieszczęśliwy wypadek na drodze, potrącony i stratowany przez orszak. Płonący budynek gildii, a w środku on, obolały, pełen strachu i niechęci do ewakuowania się. Siedzący na łóżku, skulony.
Uważał je wszystkie za w pewnym sensie, romantyczne. Naczytał się dramatów, sądził, że śmierć jest piękna, pełna tragizmu i że jest symbolem cierpienia w miłości. Obrzydliwe kłamstwo, którym próbował wmówić sobie, że tak naprawdę się nie nienawidzi.
A ostatnio najczęściej śnił o nowym pomyśle, który wydawał mu się najatrakcyjniejszym. Pachniał brutalnością, krwią i błyskał się beznamiętnym spojrzeniem, podczas gdy silne, duże dłonie leniwie oplatały jego szyję jak boa. Starał się wymówić imię oprawcy, ramiona jednak były tak mocno zaciśnięte, by nie był w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia. W snach tych spoglądał z rozmarzeniem na długie włosy opadające kaskadami na ramiona mężczyzny. Oplatał szczupłymi palcami te jego, starał się je odsunąć, chociaż wcale tego nie chciał. Przyglądał się z umiłowaniem bliźnie przechodzącej przez oko, rozdziawiał usta w bezdźwięcznych stęknięciach o pomoc. Tak było w tych pięknych snach.
W jeszcze cudowniejszych, Rafgarel nie przestawał go całować.
Był gotowy na wiele rzeczy, na wiele scenariuszy, jednak żaden z nich nie reflektował bestii, której oddech skwierczał za każdym zetknięciem się z powietrzem i chyba po raz pierwszy Coeh stwierdził, że nie jest gotów, by umrzeć.

⸺⸺※⸺⸺
[Krabacie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz