niedziela, 21 lipca 2019

Od Ophelosa CD Leonarda

I choć palec był brudny, i choć pastuch raczej nie przepadał za takim rozwiązaniem, tak wyboru w tym przypadku po prostu nie posiadał. Bo w pobliżu nie znajdowała się studnia czy inne źródło wody, a nawet jeśli niedaleko i spacer do niej zająłby pięć minut, tak owiec nie chciał zostawiać samych sobie, aż tak nieprofesjonalny nie był. Bo może i jakby zmrużyć powieki, wykrzywić jasną twarzyczkę w przesadnych grymasach, by tylko dostrzec pobliski strumyczek, to nadal przepływał zdecydowanie za daleko, by ruszyć się spod drzewa. Zresztą, ciecz zaschłaby, nim doszedłby do obojga miejsc. Tak więc Ophelos skończył z palcem pomiędzy wargami, zasysając własną krew, która o dziwo nie chciała zakrzepnąć, a miast tego lała się i lała, na szczęście nie strumieniami, ozdabiając jednak cały czas skórę szkarłatem.
Dawno nie czuł tego metalicznego smaku w ustach. Ten zazwyczaj pojawiał się podczas bójek, drobnych sprzeczek, może i pojedynków, tak więc znał go doskonale, traktował jak starego, dobrego przyjaciela, który pomagał podczas tych wszystkich stoczonych przez niego bitew, dopingując i utrzymując przytomnym. Bo za smakiem szło i podniecenie, które pojawiało się w mięśniach, rozgrzewając je do najgorszych potyczek. Rozchodziło się w żyłach, krążąc po całym ciele i podjudzając do podjęcia mniej ostrożnych, lecz korzystniejszych kroków.
Skłamałby, gdyby powiedział, że tego nie lubił.
Tego dreszczu przechodzącego przez kręgosłup, gdy stał na lekko ugiętych nogach, ze srebrnym spojrzeniem zawieszonym na bujającym się ciele równie gotowego przeciwnika. Tej fali uniesienia, gdy koń, zniecierpliwiony i poddenerwowany, tańczył pod siodłem, nie mogąc ustać w miejscu, podczas gdy on czekał z ciężką lancą w dłoni na sygnał do startu. Brakowało mu tego, nie mógł nawet zaprzeczyć, bo najgłupszy odczytałby marne kłamstwo męża. Tęsknił za oddechem nie chcącym ustać chwili dłużej w rozpalonych, wymęczonych płucach, które wtedy bardzo chętnie wyrwałby z klatki piersiowej, byleby nie płonęły żywym ogniem. Może i dałby radę je wypluć, gdyby bardziej się postarać. Doskonale zdawał sobie sprawę, że i siniaki, głębsze rany czy żółć na języku tak bardzo nie przeszkadzały, bo wynagradzane zostawały powracającym uczuciem ciężkiej rękojeści w dłoniach oraz następnym potokiem emocji, któremu za każdym razem dawał się ponieść.
I który uzależniał, okropnie uzależniał i ciężko było mu się od niego odciąć, nawet gdy nie miał z tym do czynienia od dobrych dwóch lat. 
Myśli przerwało kichnięcie. Kilka kichnięć, głośnych, przypominających mu te ojcowskie, które zazwyczaj nawiedzały ich przy wspólnym posiłku, oczywiście strasząc, wyrywając wszystkich z codziennego toku dnia. Za każdym razem, niezależnie od ilości lat na karku, podskakiwał na krześle, by chwilę później parsknąć wesołym śmiechem.
Teraz jednak pospiesznie wyjął palec z ust, który ostał się tam zdecydowanie za długo (co skwitował drobnym zmarszczeniem czoła), po czym zerknął na Leonarda.
— Na wasze zdrowie — skwitował, uśmiechając się, ponownie ciepło i przyjaźnie, bo przez myśl nie przeszłaby nawet drwina. 
[ w c a l e  n i e ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz