środa, 10 lipca 2019

Od Ophelosa CD Newta

Mógł nie być głupim. Mógł choć raz skryć swą dumę i specyficzne zacietrzewienie, na tę ostatnią chwilę powrócić do przeszłości, która przecież już zawsze miała być jego częścią, podczas gdy mężczyzna uciekał od niej jak spłoszona przez drapieżnika zwierzyna.
Mógł wziąć miecz, mógł nie bać się pytań, bo w końcu skąd niby zwykły pastuch miałby posiadać broń z kamieniami szlachetnymi w rękojeści, z nietępiącym się wręcz ostrzem. A zresztą, gardę i udawanie już dawno zostawił w spokoju, przecież sam sposób wypowiedzi, sam akcent i melodyjny dźwięk, który wydobywał się z gardła, może sposób poruszania zdradzały go wręcz perfekcyjnie. 
Czuł często, zbyt często, spojrzenie panicza z przeszywającymi oczyma na plecach.
Odwdzięczał się tym samym, czasami posłał mu uśmiech, gdy nie zdążył odwrócić ciekawskiego wzroku. 
Zamachnął się jeszcze jeden raz pochodnią, biorąc łapczywy oddech do ust. Kilka łez zalśniło w kącikach oczu, prawdopodobnie przez dym, może zdenerwowanie, może stres. W końcu walka z wilkiem za pomocą sztyletu i marnej pochodni raczej nie zapowiadała się na wyrównany pojedynek. Możliwe, że krzyknął. Warknął, jak zwierzę zawarczało na nich, żachnął się, tupiąc jedną nogą, rozkładając szerzej ręce. Bestia przystrzygła uchem, cofając się na chwilę.
Obie strony popełniły błąd.
Ophelos, opuszczając na chwilę gardę, myśląc, że przeciwnik zrezygnował i zarządził odwrót, co było dosyć rutynową sprawą jak na niego. Ile razy został przewrócony przez swojego przeciwnika, gdy tylko na chwilę spuścił z niego wzrok, nie potrafił zliczyć.
Wilk, bestia, rzucając się na mężczyznę, który na szczęście miał jeszcze odrobinę wiedzy w umyśle, a może jednak pamięci w mięśniach, które zareagowały od razu, bez zastanowienia. 
Sztylet drasnął zwierzę, kły drasnęły skórę. Obie rany nie były głębokie, co to, to nie, a jednak strony pojedynku zaskomlały, jedna opuściła niżej głowę, zamykając powieki i biorąc głośny, łapczywy, może niepokojący oddech, druga, odbiegła popiskując, stwierdzając, że tym razem nie zdoła upolować nic na kolację, a przynajmniej nie w tej okolicy. 
Chryzant wyprostował się, wyciągnął ramiona ku niebu, w kręgosłupie coś przeskoczyło. Zerknął kątem oka na swojego towarzysza, podrzucając ledwo płonącą pochodnię między palcami. Ruszyli ku gildii, chcąc uchronić się przed całkowitą utratą światła.
Miał wrażenie, że bestia nadal trzymała błyskające krwią spojrzenie na jego plecach. Odwrócił się gwałtownie, w cieniu jednak nic nie dojrzał. 
— Pomogłem — stwierdził, skinął mu głową, posłał niezbyt wesoły uśmiech. — Nie ma za co, aczkolwiek bierz następnym razem przynajmniej pochodnię i kij, może sztylet — dodał, przy okazji oglądając poharatane przedramię, w które zdołały wbić się kły zwierza. Musnął ranę palcami, jak zawsze zresztą. Brakowało tylko siostry piszczącej mu do ucha, iż nie wolno, nie tyka się szram dopiero co walczącymi dłońmi. Brudnymi, zakrwawionymi, choć w tym przypadku obyło się raczej bez ogromnego bałaganu. — Wolałbym nie zobaczyć rano twojego rozerwanego na strzępki ciała, wraz z twoim towarzyszem, który pewnie również nie zdołałby uciec. — Tu zerknął na lisa kręcącego się pod nogami chłopaka, po czym szybko przeniósł wzrok ponownie na swojego rozmówcę. — Chryzant jestem.
A później z ust wydobył się odrobinę zbyt głośny syk, gdy rana odrobinę bardziej pociągnęła wystarczająco napiętą skórę, okalającą zmęczone mięśnie. 
[przepraszamy za tak długie oczekiwanie]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz