wtorek, 30 lipca 2019

Od Cahira cd. Leonarda

Wielka Sala wypełniona była po brzegi. Zewsząd dobiegał gwar, śmiech i brzdęk naczyń. Wschodzące słońce świeciło mocno, jaskrawo, pomarańczowo. Jego blask wlewał się przez przestronne okna, tworzył na posadzce kałuże światła.
Cahir jadł bez apetytu, mechanicznie, po żołniersku, jakby posiłek był kolejnym zadaniem, jakie zostało mu powierzone. Siedział sam przy niewielkim stoliku, ustawionym niemalże na samym końcu pomieszczenia, z dala od okien. Jego sylwetka była sztywna; mięśnie miał napięte, spojrzenie czujne i taksujące. Blada dłoń co jakiś czas bezwiednie wędrowała w stronę paska, muskała palcami kord, jakby dotyk jego drewnianej rękojeści był w jakiś sposób kojący, miły, przyjazny.
Zrugał samego siebie, szybko się opamiętał, przestał zachowywać jak szpieg na służbie. Tu nie musisz być czujny, pouczał samego siebie, tu możesz zachowywać się swobodnie. W tym miejscu zbyt wielka ostrożność nie była wskazana, mogła zwrócić na niego uwagę innych. Cahir nie chciał niczyjej uwagi.
Odetchnął głęboko, rozluźnił ramiona, założył nogę na nogę, rozparł się na krześle, może nieco zbyt demonstracyjnie i teatralnie. Choć zmienił pozę, nie potrafił powstrzymać się od dalszego obserwowania osób jedzących posiłek.
Jego wzrok wyłowił z tłumu but, z jakiego wystawał krótki sztylet, prześlizgnął się po pasie, na którym wisiał miecz, dostrzegł świecący się na czyjejś długiej szyi urokliwy medalik z kameą, otarł się o pierścień i dwa sygnety, skoczył na drugi koniec sali, zobaczył słabo pilnowaną sakiewkę. Cahir, nawykły do zwracania uwagi na fanty osób przebywających w jego otoczeniu, czynił to bezwiednie, samoistnie, z przyzwyczajenia. Skrzywienie zawodowe, uznał, wracając do jedzenia.
Zanurzył łyżkę w gęstej papce. Smakowała raczej nijako, do tego była już na wpół zimna. Zmusił się do przełknięcia kolejnej porcji. Był głodny.
Choć prawie wszystkie miejsca były już pozajmowane, a głodnych wciąż przybywało, Cahir miał nadzieję, że nikt się do niego nie dosiądzie i że ten poranek przyjdzie mu spędzić wyłącznie we własnym towarzystwie. Nie był w nastroju do pogawędek, nie miał specjalnej ochoty bliżej poznawać osób przynależących do gildii. Uważał, że z samotnością mu do twarzy, sądził ponadto, że szpieg nie powinien mieć znajomości, które nie oferowałyby mu żadnych korzyści. Było mu dobrze z samym sobą, a przynajmniej on był o tym przekonany. Można by nawet powiedzieć, że pozostawanie na uboczu, granie tajemniczego i nieuchwytnego, całkiem mu się podobało.
Wzdrygnął się, gdy krzesło, gwałtownie odsunięte, zaszurało o podłogę.
— Już dawno mówiłem, że przydałoby się ten regał przestawić — mruknął głos młodzieńczy, czysty. — Jesteś czwartą osobą, która je strąciła i która doprowadzi Elrę do szewskiej pasji.
Powieka Cahira drgnęła lekko, oczy zmrużyły się minimalnie w wyrazie cichego, ledwie dostrzegalnego niezadowolenia. Podniósł wzrok na osobę, która się do niego dosiadła.
Zobaczył oczy. Poznał je od razu, choć wcześniej oglądał je przez zaledwie kilka chwil. To były te same, które widział minionej nocy. Wtedy były jasne, świecące w mroku jak oczy kota, migotliwie błyszczące jak dwie srebrne monety, gdy po ich powierzchni pełga światło księżyca. Teraz nie świeciły, były prawie zwyczajne, prawie ludzkie – Cahirowi wydawało się, że nawet teraz może dostrzec w nich jakiś magiczny pierwiastek.
Szybko zrozumiał, że to tę osobę obudził potykając się o regał, że to ona wychyliła nos ze swego pokoju, by za chwilę trzasnąć drzwiami z takim impetem, że Cahir potem dziwił się, że z sufitu nie posypał się tynk.
Powinien przeprosić. Zaraz przeprosi. Za nieuwagę. I za nieudolność. Kto to widział, by szpieg robił wokół siebie taki raban? W innych okolicznościach mógłby przypłacić to głową, w innych okolicznościach z pewnością nie uszłoby mu to na sucho, w innych...
— Skoro jestem czwarty, z pewnością należałoby w końcu to zrobić — wymruczał aksamitnie, trochę od niechcenia. — Wybacz, że cię obudziłem. Powinienem być ostrożniejszy.
Gdy przyjrzał się młodzieńcowi, przez chwilę miał wrażenie, że znów czuje przejmujący, dotkliwy chłód, jaki uleciał z jego pokoju i owionął korytarz, gdy ten rozchylił drzwi.
Ale tylko przez chwilę.
Leonardo? ;D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz