wtorek, 14 kwietnia 2020

Od Cahira cd. Madeleine

Cahir pchnął drzwi stajni, wprowadził Al-Falę do środka. Zatrzymał się tak gwałtownie, że klacz niemal na niego wpadła.
— Nie wierzę. Znowu ty?
Madeleine stała pod ścianą, przy skrzynce ze szczotkami. Jej długa, aksamitnie czarna peleryna muskała krańcami zakurzoną, pokrytą słomą podłogę. Cahir mimowolnie spojrzał na jeździeckie, lśniące czystością buty, przytroczoną do boku broń, długie, sięgające łokci rękawiczki. Dziewczyna czyściła grzbiet wysokiego, potężnie zbudowanego ogiera. Jabłkowita sierść zwierzęcia była zakurzona, upstrzona zaschniętym błotem.
— O bogowie. — Madeleine, obróciwszy się przez ramię, wywróciła oczami. — Jeszcze ciebie tu brakowało.
Cahir nieznacznie wykrzywił usta, z braku innych opcji przywiązał klacz obok ogiera, zaczął rozpinać jej popręg.
— Też się cieszę, że cię widzę — zapewnił sucho.
Ogier wyciągnął głowę w jego kierunku, poruszył chrapami. Al-Fala momentalnie stuliła uszy, groźnie uniosła głowę, tupnęła. Jej lekka, smukła sylwetka sprawiała, że klacz w porównaniu do atletycznego konia Madeleine wydawała się niepozorna, drobna, delikatna. Dziewczyna zdmuchnęła z twarzy pasmo włosów, zlustrowała klacz spod powiek, uśmiechnęła się kpiąco.
— No-no, O'Harrow, nie wiedziałam, że jeździsz na kucyku.
— A ja, że dosiadasz bizona.
— Bizona? — zaśmiała się lekko, poklepała konia po szyi. — To dzianet po znamienitych przodkach, o wspaniałych cechach pokrojowych, pełnej krwi. Jest wart tyle, co dwadzieścia twoich kucyków. Ale co może wiedzieć o koniach ktoś twojego pokroju.
Cahir krytycznie zmrużył oczy, przyjrzał się ogierowi.
— Wygląda jak wół do pługa.
Madeleine parsknęła, strzepnęła pył z dopasowanych bryczesów, cofnęła się nieznacznie. Ozdobna rękojeść jej sztyletu zalśniła groźnie, złote zapięcie peleryny błysnęło oślepiająco. Ogier potrząsnął bujną grzywą, strzelił sięgającym pęcin ogonem, zaskrobał podkutym kopytem o klepisko. Dziewczyna pogładziła go po łopatce, wyjęła mu źdźbło słomy z grzywy.
— A twój jak muł.  Do tego ciężko chory. I skrajnie wychudzony. To cud, że te cienkie nóżki jeszcze się pod nim nie zarwały.
Cahir sięgnął do skrzynki, chwycił pierwszą lepszą szczotkę, zaczął nieśpiesznie przejeżdżać nią po kruczoczarnej, lśniącej sierści.
— Moja klacz jest okazem zdrowia.
— Tak? A wygląda, jakby zaraz miała wyciągnąć kopyta.
— Ma tylko pięć lat — syknął.
— Ile? Pięćdziesiąt?
— Pięć —  powtórzył starannie, wyraźnie. Obrócił się do Madeleine, uśmiechnął bezczelnie. — Poza tym ręczę, że na swych cienkich nóżkach okrążyłaby cały kompleks Gildii trzy razy szybciej, niż twój gruby jak beczka wielbłąd.
Madeleine wydęła usta, z powątpiewaniem zerknęła na klacz. Al-Fala zarżała cicho, poruszyła się niespokojnie, napięła przywiązane do belki wodze.
— To ona jeszcze potrafi poruszać się o własnych siłach?
— Och. — Cahir uspokajająco poklepał klacz po szyi. — Nawet sobie nie wyobrażasz, jak sprawnie jej to wychodzi.
Kolejne parsknięcie.
— Sprawność to ostatnie, co przychodzi mi na myśl, gdy na nią patrzę.
— Doświadczam czegoś podobnego, patrząc na to biedne, otyłe zwierzę.
— Otyłe? — uśmiechnęła się niedowierzająco Madeleine. Kosmyk włosów znów opadł jej na twarz. Zatknęła go za ucho szybko, niecierpliwie. — Dobre sobie. Con Amore jest słusznie zbudowany, to wszystko. Zresztą co tam wcześniej mruczałeś? Że ta mała chabetka niby ile razy jest od niego szybsza?
— Trzy. Trzy razy. Co najmniej.
Madeleine zadarła hardo głowę, wzięła się pod bok.
— To co, może sprawdzimy?
Cahir sięgnął po czaprak, z powrotem zarzucił go klaczy na grzbiet. Al-Fala niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę.
— Bardzo, kurwa, chętnie. 

Mad?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz