czwartek, 30 kwietnia 2020

Od Victariona cd. Deryn

Machinalnie spiął Funta, po chwili zrównał się z Deryn.
Nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby przerwać okrutne milczenie; jechał z oczami utkwionymi w drodze, ani razu nie spojrzał na Deryn. Chwilę słuchał jej oddechu — najpierw rwanego, płytkiego, zdenerwowanego, później coraz głębszego i spokojniejszego.
Ochłonęła, zajebiście. Nie będzie kolejnej sceny.
Przestał słuchać.
Droga była sucha, pylista, słońce znaczyło ją złocistymi smugami; drzewa, pnące się w niebo na poboczu, szumiały z lekka, kładły migotliwy cień na ziemię. Na gałęziach pojawiły się już pierwsze pączki świeżej zieleni. Funt rozdął chrapy, zarzucił łbem, wyciągnął szyję w stronę Deryn; Victarion ściągnął ostro lewą wodzę.
Kopyta miarowo uderzały o drogę.
Victarion przymknął oczy.
Nagle rozbudzona gmatwanina emocji przycichła, rozdrażnienie opadło; już tylko resztka zniecierpliwienia tliła się słabo, aby w końcu zagasnąć. Chwilowo nie czuł nic. Spokój, obojętna pustka, chłód. Zapach wiosennego powietrza, zniżające się słońce, złociste promienie ogrzewające twarz. Nieśpieszny krok Funta, lekkie kołysanie w rytm jego kroków. Tak, chwilowo nie czuł nic. Ile by, kurwa, dał, żeby tak zostało.
Po chwili zamajaczył przed nimi budynek zajazdu — piętrowy, z kamienną podbudówką i krzywo przybitym szyldem. Nad nim kilka nagich drzew kołysało konarami; ciemne gałęzie mocno odcinały się od bladego, kwietniowego nieba. Victarion patrzył na to wszystko z natężoną, chłonną uwagą, pozwalając, aby kolejne wrażenia i odczucia przepływały przez niego gładko, zalewały swoją prostotą i trywialnością, oddalały przeczucie nadchodzącej burzy kotłujących się wspomnień i emocji.
Śmierć Neda cię… Tak? Zacisnął wargi, spojrzał w niebo. Trafiła celniej, niż myśli. Niech to szlag, niech to wszystko szlag, wcale nie chciał tego wiedzieć, nie chciał sobie przypominać, Estaron, Turnie, Ned — to miało już nie wrócić, już spalił wszystkie mosty, Gardarsson, chuj ci w dupę, mogłeś milczeć, mogłeś.
Dlaczego wszystko znów miało smak popiołu?
Wciągnął powietrze gwałtowniej, zacisnął palce na wodzach aż do bólu.
Słońce. Drzewa. Droga.
Skrzypienie skórzanego siodła.
Zapach wczesnej wiosny.
Dotarcie pod wejście zajazdu zajęło im już tylko kilka chwil.
— Zostawię ci Funta na chwilę.
— Słucham? — Deryn uniosła głowę z roztargnieniem, jakby nagle obudzona.
— Chcę zapytać, czy mają wolny nocleg. — Zsiadł z konia, podał Deryn wodze. Jego głos był zupełnie spokojny, ton neutralny. — Zaczekaj chwilę.
Skinęła głową.
W jasnych oczach nie szkliły się już łzy, zniknęło z nich zacięcie, dziwne iskry, cień wyzwania; teraz zdawały się powleczone mgłą smutku, przygasłe. Ramiona miała nieco skulone, twarz bledszą niż zwykle, w dłoniach machinalnie miętosiła wodze. Szalik, luźno owinięty wokół szyi, zwisał smętnie z ramienia.
Nawet Funt zdawał się zauważać jej przygnębienie; przystąpił krok bliżej, otarł się łbem o jej nogę, skubnął nogawkę spodni.
Victarion wszedł do budynku.
Tak, mieli nocleg. Dwa pokoje? Jasna sprawa. A konie można do stajni odprowadzić, tam się nimi zajmą. Rząd trzymają pod kluczem, spokojna głowa, kradzieże to nie u nich. A w nocy ma padać znowu, co też z tą pogodą się wyczynia, nie uważa pan? Ano, bo jak w kościach strzyka, to zawsze na deszcz. Stajnia jest za budynkiem. Wrócić, to córka klucze do pokoju da. A, tak, my z góry wolimy. Za pozwoleniem szanownego pana.
Victarion, mimo wszystko, wolał sam rozsiodłać i wyczyścić Funta. Deryn zajęła się rudą Aferą; pracowali w dziwnym, ciężkim milczeniu, nie patrząc na siebie. Po zwykłych przekomarzankach i żartach nie było śladu.
Córka karczmarza — wysoka, ładna dziewczyna, wyraźnie znudzona — czekała już za kontuarem. Zerknęła na nich dyskretnie, ale z zaciekawieniem, w brązowych oczach błysnęła iskra.
— Pierwszy raz w Olvike? — zagaiła lekko, wyjmując opieszale klucze. Miała czysty, dźwięczny głos z nieco gminnym akcentem.
— Nie, już... któryś. — Victarion uśmiechnął się, ale uśmiech nie objął oczu. Spojrzał nieuważnie gdzieś ponad jej ramieniem. — Trudno powiedzieć.
Roześmiała się cicho w odpowiedzi, potrząsnęła głową; długie kolczyki cicho zadzwoniły w uszach. Światło zniżającego się słońca wpadło przez okno, zamigotało złoto-bursztynowo na kolczykach, błyskiem ściągnęło spojrzenie Victariona.
Przyjrzał się dziewczynie nieco uważniej, oparł dłoń o kontuar.
— Ach, nie dziwię się — mówiła dalej, żywo, pogodnie; poprawiła kasztanowy kosmyk, który omsknął się na szyję z grubego, lśniącego warkocza, mimochodem znów zawadzając dłonią o kolczyk — sama bym nie wiedziała. Tu nic nie ma u nas, nic a nic. Olvike wieje nudą cały rok, nic do pamiętania.
— Nic do pamiętania…? — powtórzył po niej, z lekkim uśmiechem, zatrzymując na chwilę spojrzenie na jej twarzy. Nie zarumieniła się i nie odwróciła wzroku, jej oczy znów błysnęły zadziornie. — Nie mogę się zgodzić. Ale pani chyba nie spędza tu całego roku?
Od niechcenia ogarnął wzrokiem całą jej sylwetkę. Była ubrana z miejska, w suknię barwy czekolady z długimi rękawami, podkreśloną talią i odsłoniętą jasną skórą dekoltu.
Znów się roześmiała, zadowolona, błysnęła zębami, zakołysała kolczykami.
— O, nie, tatko wysłał mnie na pensję do miasta, już rzadko bywam w Olvike. Zresztą, och, zaraz „pani”. Asma. — Podała mu rękę. Jasną, delikatną i zadbaną, ozdobioną złotym pierścionkiem z ciemnym opalem.
Uścisnął ją lekko; miała ciepłe, miękkie dłonie.
— Victarion.
Asma kiwnęła głową, uśmiechnęła się, wyciągnęła dłoń do Deryn, znów powtarzając cicho swoje imię. Deryn odpowiedziała cicho, mrukliwie, z niemal niezauważalnym ociąganiem musnęła wyciągniętą rękę, zaraz uciekła krok w tył, jakby oparzona.
Asma, zupełnie niezrażona, rozciągnęła usta w kolejnych uśmiechu.
— Pewnie jesteście bardzo zmęczeni? — zagadnęła znów, zerkając na Deryn.
— Trochę — powiedział w końcu Victarion, gdy cisza się niebezpiecznie przedłużyła. — Jesteśmy w drodze już ze dwa tygodnie. Dobrze liczę, Deryn…?
— Tak. Dobrze — mruknęła Deryn pod nosem, zaraz znów się kuląc. Wydawała się zgaszona, zniechęcona, może nawet cicho zirytowana; rzuciła tęskne spojrzenie w stronę wyjścia.
Asma natychmiast się ożywiła.
— Och, więc z daleka? Skąd? Zresztą, ja tu mówię i mówię, a wy pewnie chcecie odpocząć. Zaprowadzę was na górę. — Wysunęła się zgrabnie zza kontuaru, zabrzęczała kluczami, przelotnie musnęła łokieć Victariona. — Tędy, proszę. Ładna wiosna w tym roku, prawda…?
Mówiła wesoło, z werwą, stukając raźno obcasami o drewnianą podłogę. Miała ładne, skórzane buciki, odsłaniające kostkę; co chwila unosiła długą spódnicę, niby mimochodem, aby metalowa sprzączka przy butach mogła błysnąć w dogasającym świetle dnia.
Deryn czym prędzej czmychnęła do swojego pokoju; Victarion odebrał klucz, zawahał się, nie otworzył drzwi. Nie, nie chciał zostać sam na sam ze swoimi demonami. Czuł żelazną obręcz zaciskającą się na gardle na samą myśl.
— Gdzie dalej? Do Tiedal czy w stronę Sorii? — zapytała w tym samym momencie Asma. Jej też najwyraźniej nie śpieszyło się odchodzić — splotła dłonie, uśmiechnęła się miło, obrzuciła Victariona nieco dłuższym spojrzeniem spod rzęs.
— Do Tiedal, niestety.
— O, rozumiem, też bym wolała w stronę Sorii. Marmurowe Miasto! — Machnęła żywo ręką, uniosła do szyi, przerzuciła warkocz przez ramię. — Wiesz, że nigdy tam nie byłam? Ani w Tiedal. Aż nie do uwierzenia, granica jest tak niedaleko, a ja... — Westchnęła głęboko, na chwilę uniosła wzrok.
Miała ładne oczy; o ciepłej, orzechowej barwie i ciemniejszych obwódkach wokół tęczówek, ocienione długimi rzęsami.
— Nie uwierzysz, jakie to przygnębiające — podjęła, nie czekając na odpowiedź — czytać o tych wszystkich miejscach i nie móc ich zobaczyć. O, jak skończę pensję, wyrwę się w świat. Całe Olvike znam na pamięć, i całe Ivory, bo tam mam pensję. Ivory też nie jest duże. Byłeś w Ivory?
— Nie, nie przypominam sobie.
— Tam też nic nie ma. Placyki, alejki, och, zwykłe miasteczko. — Znów podniosła oczy, przyjrzała się jego twarzy, badawczo, z namysłem. Nagle uśmiechnęła się filuternie. — Czasem myślę, że już wolę Olvike i ten zajazd tatki.
Victarion uniósł kącik ust w miękkim, kocim półuśmiechu.
— Dlaczego?
— W Ivory wszystko jest nudne i banalne. Miejsca, zajęcia, ludzie... o, ludzie zwłaszcza.
— Pensja nie brzmi jak zbyt ekscytujące miejsce — zgodził się leniwie.
— O, nie jest ekscytująca. A u tatki zawsze można kogoś ciekawego spotkać. — Szarpnęła lekko koniec warkocza, znów ogarnęła go szybkim spojrzeniem, roześmiała się nagle. — W ogóle nie ułatwiasz, wiesz? Mam być bezpośrednia?
— Panna z pensji i bezpośredniość? Bogowie, świat się kończy.
Udała oburzoną, skrzyżowała ramiona; oczy lśniły wesoło.
— Dostosowuję się do okoliczności. Życie jest dynamiczne, mój drogi.
Parsknął śmiechem.
— Marnujesz się w Ivory, Asma.
— Prawda? Też tak uważam. Co nie zmienia faktu, że byłoby taktownie z twojej strony nie pastwić się nade mną dalej i uprzejmie zapomnieć przekręcić klucz w drzwiach na noc. Nie znoszę pukać.
Nie zamknął drzwi na klucz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz