niedziela, 12 kwietnia 2020

Od Feliksa – Pożegnanie

Niskie obcasy ukochanych pantofelków kobiety zastukały o posadzkę. Westchnęła ciężko, będąc zmęczoną długą, jak na siebie oczywiście, podróżą, która w rzeczywistości zajęła jedynie kilka dni, choć, jak zawsze, nie przebiegła gładko, gdy miast świętego spokoju przed jej nosem wyrastały coraz to kolejne trudności.
A to koń zgubił podkowę – machnęła dłonią, zwierzę zostawili w zaprzyjaźnionym dworku, wymieniając na innego rumaka, trochę wolniejszego, aczkolwiek silniejszego, co ułatwiło ciągnięcie karocy w trudnym terenie, zdecydowanie do tego nieprzystosowanym. Następnie, w jednej z karczm, w której zatrzymali się na krótki odpoczynek, skradziono jej kapelusz. Nie byłaby więc sobą, gdyby tajemniczemu złodziejowi odpuściła, w końcu nie chodziło tu o biżuterię, o pantofle czy suknię, a o jej cenny kapelusz. Przestępcę znaleziono podczas marnych prób sprzedania owego nakrycia głowy samej poszkodowanej, a następnie, jak z przestępcami robi się w miejscach oddalonych od większych miast, pozbawiono go dłoni. Oczywiście następnie odpowiednio ją opatrzono, a mężczyznę puszczono wolno. I gdy w końcu znaleźli się tak blisko celu, uświadomili sobie, iż karoca przez ostatnie kilkaset metrów po prostu im nie pomoże – mostek wyglądał zbyt błaho, by udźwignąć jej ciężar, a koła z wielkim prawdopodobieństwem mogły zakopać się w nadal rozmokłej stopniałym śniegiem ziemi. Pozostało więc albo zabranie się z miejscowym chłopem, albo spacer w pantoflach w błocie. Antonina zdecydowanie wolała to pierwsze, zwłaszcza że młody mężczyzna jawił się kobiecie jako całkiem przyjemne – dla krtani, jak i dla oka – towarzystwo. Żałowała, że nie mógł podziwiać jej w kolorowych, kwiecistych sukniach, które teraz tak idealnie wkomponowałby się w powracającą do życia po ciężkiej zimie naturę, a miast tego ukazywała mu się jako ewidentna wdowa – w czarnym materiale z mocno zabudowanym dekoltem, kapeluszem z osłaniającym jej lico welonem i jedynym kolorystycznym akcentem w całym stroju – pąsową wstążką obwiązaną kilka razy wokół szyi. Cóż mogła jednak poradzić, gdy właśnie taką rolę przypisała sobie samej ze świadomością, iż będzie musiała znieść ją z wysoko uniesioną głową. I właśnie tak robiła.
Dygnęła mu, gdy pomógł jej zejść z wozu, obdarzyła uśmiechem i skinięciem głowy, wiedząc, iż na więcej nie może sobie pozwolić. Odwzajemnił uśmiech.
— Gdyby mógł pan zaczekać, byłabym niezmiernie wdzięczna — oświadczyła, zdejmując kapelusz i ukazując błękitne, charakterystyczne dla całego rodu, spojrzenie. Niezbyt przejęła się złamaniem w ten sposób którejś z zasad, które dawniej sobie wyznaczyła. Cel przecież uświęca środki. — Obiecuję, nie zajmie mi to długo.
Mężczyzna skinął głową, opierając się szerokimi barami o drewnianą ramę wozu. Antonina przełknęła ślinę. Uśmiechnęła się po raz ostatni, a następnie, nie czekając na resztę swojej obstawy składającej się z najbliższej jej subretki oraz lokaja, którego za kobietami wysyłał majordomus jej dworku. Reszta kompani czekała w Tirie, prawdopodobnie wzbudzając niemałe poruszenie swoim nagłym zjawieniem.
— Filipie, czy ten majątek nie należał w zamierzchłych czasach do Baranowskich? — zapytała, przystając na środku dziedzińca.
— Nie, mościa pani, z mojej aktualnej wiedzy czerpiąc, ten akurat nie.
— Och. — Skinęła głową, a następnie, w dłonie biorąc ciężką spódnicę sukni, zwinnie znalazła się przy masywnych drzwiach wejściowych.
Te popchnęła, z niemałym wysiłkiem, ustąpiły, poskrzypując. Skrzywiła się odrobinę, doświadczywszy nieprzyjemnego dźwięku, a następnie weszła do środka. Nie zwróciła nawet uwagi na chwilę wcześniej krzątających się na zewnątrz, teraz uważnie obserwujących całe zajście członków gildii, odrobinę zdziwionych pojawieniem się tajemniczej damy.
Ktoś zagwizdał, uśmiechnął się pod nosem, prychnął z pogardą.
— No, no, brakowało nam jeszcze gildyjczyka z prywatną służbą.

Antoninie Lidii Woronow jednak nawet przez myśl nie przeszłoby, by dołączać do tego, przynajmniej w jej mniemaniu, cyrku ze stałą siedzibą, który aktualnie zapewniał jedynie nadzieję na cokolwiek lepszego, niźli przynosił prawdziwe, pozytywne efekty. O zajściu w Ovenore wiedziała już praktycznie cała śmietanka towarzyska Kontynentu, kto wie, może i Wysp Fliss również, zdając sobie sprawę z tego, jak wielkie, delikatnie ujmując, nieporozumienie tam zaszło. Nic dziwnego więc, że wiele ludzi wyrobiło sobie o Kissan Viikset już odpowiednią opinię, czy to będąc zamożnym, czy trochę biedniejszym, bo, jak kobieta sądziła, i porządniejsi bardowie zadbali o to, by wieść rozeszła się po czterech państwach. Czy tak jednak w rzeczywistości było, tego stwierdzić nie potrafiła.
Feliksa znalazła w, jak mniemała, po przejściu przez kręte korytarze i dzięki bogom nie natrafieniu tam na nikogo, bibliotece. Jej ukochanego chłopca, młodszego braciszka, tego szelmowskiego buntownika czy anarchistę zazwyczaj wyrywającego się z wszelakich narzuconych mu ram, teraz stłamszonego przy stoliczku z piórem w dłoni oraz zmarszczką zamyślenia na czole. Bez błysku w błękitnych oczętach, z włosami zbyt przyklepanymi i zbyt pociemniałymi jak na siebie. Przygarbionego jeszcze bardziej, niż gdy widziała go ostatnio, bez wpisanej w jego krew nuty szlachetności postawy.
Zmizerniał, zmarniał, mój kochany Feluś zniedołężniał.
Dech zamarł w piersi kobiety, póki błękitne oczy nie złapały spojrzenia tych drugich, identycznych błękitnych oczu. W tamtym konkretnym momencie zamarły dwa oddechy.
— Tosia.
Mężczyzna zerwał się od biurka, nie zwracając nawet uwagi na przewrócony przez niego tusz, który powoli rozlał się na wypełniane przez niego dokumenty. Nie zwrócił również uwagi na zepchniętą na podłogę książkę, prawdopodobnie niezwykle starą i niezwykle wartościową. Zamiast zwracania uwagi na cokolwiek, po prostu zarzucił swoje ramiona na kobiece barki, przyciągnął do siebie ukochaną, starszą siostrzyczkę, która w przeciągu kilku sekund wplotła szczupłe palce w sczerniałe pukle.
— Feluś, słońce, zabieram cię do domu.
Schował twarz pomiędzy kobiecą, cały czas wyciągniętą wysoko, bo przecież Antonina w przeciwieństwie do niego nigdy nie traciła idealnej, wypracowanej postawy, szyją a jej smukłym ramieniem. Łzy z oczu popłynęły mimowolnie, a przecież nie miały nawet konkretnie zarysowanego powodu, by to zrobić.
— Feluś, zniszczysz mi sukienkę — prychnęła, choć doskonale wiedział, że wcale by jej to nie przeszkadzało, nie w momencie, gdy sama wypłakiwała się w jego włosy, czego przecież nigdy nie robiła.
Ostatecznie jednak odsunęła mężczyznę od siebie, przetarła kilka zagubionych łez z zaczerwienionego polika.
— Mogę zabrać ciebie do domu, prawda?
Mężczyzna uśmiechnął się, szczerze i szeroko, co przecież tak bardzo nie pasowało do jego persony, po czym skinął głową.
— Tosiu, ty zawsze. Tylko błagam, powiadommy Teroise, nie mogę tak wiecznie uciekać i znikać bez słowa, gdziekolwiek bym nie zajrzał. — Zerknął na bałagan, który swym nagłym zrywem spowodował. — I przydałoby się to posprzątać.

Wóz trząsł się na ubitej drodze, kobiece spojrzenie zawieszone było na siedzącym na przodzie mężczyźnie, a smukła dłoń wpleciona w kocie futro, podczas gdy drugi kocur spoczywał na ramieniu Feliksa, wbijając w nie pazury – cóż, trzęsące się pojazdy do przedstawicieli kotowatych niestety nigdy nie zostały dostosowane. Mężczyzna poklepał przerażone zwierzę po łebku, ostatni raz oglądając się na zostawiane za sobą domostwo.
Do usłyszenia.


I tym pięknym akcentem, żegnam postać Feliksa na Gildii. Oczywiście, Feluś nie rozpływa się w powietrzu, co to, to nie, wypraszam sobie. Prawdopodobnie będzie pojawiać się w jakiś cameo'ach, zapraszam do korzystania z niego, gdyby wasze postaćki zajrzały do Sorii – pisać do mnie, dogadamy się. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz