piątek, 24 kwietnia 2020

Od Victariona — Tysiąc kroków


Nu ştiu încotro s-apuc,
Dorule, dorule.

But I have no sense of where to go,
Oh my darling, oh my love.


To sen. Przecież to tylko sen.
Spróbował uspokoić oddech, przyjrzał się swoim dłoniom — może nieco drżącym, ale z całą pewnością suchym i czystym, wolnym od lepkiej, ciężkiej krwi — zanim przetarł twarz.
To tylko sen.
Victarion powoli oparł plecy o ścianę, nieco zbyt pośpiesznie wciągnął powietrze, z ulgą i niejakim zdziwieniem stwierdzając, że tak — pokój nadal był chłodnym pokojem zajazdu w Callinaire, łóżko dalej tym samym niewygodnym łóżkiem, co wczoraj, przedwczoraj i zawsze, śnieg padający za oknem wciąż zwyczajnym, grudniowym śniegiem, a znajome ciepło przy boku — wcześniej zapewne wtulone w jego ramię, dopóki koszmar brutalnie nie poderwał go do siadu — nadal było zwinięte w uśpiony, ufny kłębek.
Krwi — lejącej się wartkim strumieniem, sączącej po ścianach, skapującej z sufitu, zalewającej podłogę po kostki, kolana, szyję, wlewającej się do gardła — nie było.
Tylko sen.
Mógł po prostu się położyć, objąć Demet, zamknąć oczy i spróbować zasnąć z powrotem.
Znów ukrył na chwilę twarz w dłoniach, przetarł zmęczone powieki, tak, to na pewno jawa, surowa realność, dosłowna i namacalna rzeczywistość. Sztywna pościel ocierająca się o skórę, koc z szorstkiej wełny i chybotliwy blask kaganka — Demet bała się ciemności — ciepłym światłem rozbijający półmrok; to wszystko było prawdziwe, uchwytne. Lepka pajęczyna koszmaru zniknęła bez śladu.
Mimo tego siedział dalej, wpatrzony w przestrzeń niewidzącymi oczami. Urojone obrazy, jaskrawe i pulsujące, odżywały z każdym przymknięciem powiek, wykrzywiały wspomnienia, zlewały się w jedną jatkę, barbarzyńską rzeź, a słowa — te słowa — odbijały się echem od ścian, rozbrzmiewały donośnie jak dzwon.
Dopiero delikatne, nieśmiałe dotknięcie wytrąciło go z odrętwienia. Demet — niepewnie, ale bez strachu — lekko musnęła jego ramię, zawahała się, dotknęła go znów. Oczy błyszczały sennie w świetle kaganka, na ich dnie zaiskrzył się niepokój.
Victarion uśmiechnął się nieznacznie, pogładził jej włosy.
— Znowu cię obudziłem? Przepraszam.
Pokręciła głową, podniosła się niemrawo, rozespana. W szeroko otwartych oczach zalśniło nieme pytanie.
— Nic takiego. — Jego głos brzmiał spokojnie, niemal pogodnie. Czuł na sobie nadal jej badawcze spojrzenie. — Właściwie to, co zwykle.
Kiwnęła głową; nie musiał mówić więcej. Demet znała ten sen równie dobrze, jak on.
Ułożyła się wygodniej, oparła o jego klatkę piersiową, naciągnęła koc na ramię. Pokój znów spowiła cisza, pełna skłębionych myśli, chaotycznych, zbroczonych krwią obrazów, pobladłych, martwych twarzy tańczących w upiornym korowodzie. Ogromne, białe płatki śniegu szybowały za oknem, roziskrzały się przy szybie, uciekały z podmuchami wiatru.
— Jeśli sny to naprawdę wiadomości od bogów, to nie wiem, co do kur… — Natychmiast się poprawił: — Co chcą tym osiągnąć.
Demet uniosła wzrok. Oczy, jasne jak górski potok, zasrebrzyły się, zalśniły. Było coś szczególnego w tych oczach — jakaś uważność, jakby potrafiły patrzeć głębiej, spokój nieruchomej tafli wody, cała jasność i przepastność rozgwieżdżonego nieba, ostrość i precyzja wypolerowanej stali.
— Ukarać? Nawrócić? Wystraszyć?
Jego ton był ostry i ironiczny, ale tym razem pod drwiną kryło się znużenie. Tak, miał już tego dość. Chociaż groźne nawoływania kapłanów i roztaczane przez nich apokaliptyczne wizje traktował z politowaniem, nie interesowało go, co ludzie, bogowie albo inni zasrańcy myślą na temat jego honoru, godności i moralności, a każdą groźbę, klątwę i wyzwisko rzucone mu w twarz zbywał pogardliwym skrzywieniem warg — tego miał dość.
Zbyt wiele razy lodowate szpony koszmaru zaciskały się na jego gardle.
Zbyt wiele razy tamte słowa, dławiące, naznaczone rysem nieuchronności, rozbrzmiewały w uszach, rysowały się przed oczami ognistymi literami.
— I tak jest za późno.
Demet pokręciła głową. Opuszkami palców wodziła po jego szyi, ramieniu, zakreśliła prostą obojczyka; czuł, jak z każdym dotknięciem krwawe widma odsuwały się dalej, niepokój słabł, upiorne proroctwo cichło. Przymknął oczy.
Jest za późno? Nie jest? Ona jedna sprawiała, że naprawdę się nad tym zastanawiał, że zaczynał tęsknić do innego życia — bez zabijania, bez złych snów, bez pochłaniającej pustki. Przy Demet wyraźnie i ostro czuł wstręt do tego, co zrobił ze swoim życiem, do tego, na co pozwolił Lotce, do tej gorzkiej trucizny, którą wtedy tak chciwie wypił.
— Umiesz cofać czas, Medin?
Westchnęła tylko.
Przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej, wsłuchał się w jej równy, spokojny oddech, musnął palcami gładką skórę z nieskrywaną czułością; sama jej jasna obecność, bliskość, ciepło miały w sobie coś kojącego. Czasem zastanawiał się, czy gdyby wyznał jej wszystko — każdą nikczemność, każdą obawę, błąd, gorzkie wspomnienie, niezasklepioną ranę — mógłby w końcu zapomnieć i odetchnąć, zmyć krew i sadzę z oczu, spojrzeć w błękit. Czy poczułby się wolny.
Chciałaby tego słuchać? Mogłaby udźwignąć ten ciężar razem z nim? Przeżyć wszystko jeszcze raz, razem, od początku: zimny wiatr na halach za Wyzielcem, ojca, który zostawił mu w spadku piętno bękarta i mieszańca, śmiech Arstana, wąskie i niebezpieczne zejście do Hernar, tamtego chłopaka z Ovenore, zbyt młodego, aby rujnować komuś życie, świst bata, smród gnijących ran, bezsilną wściekłość, głuchy skowyt rozpaczy. Chęć zemsty, która spaliła go na popiół. Złe, ciemne oczy Lotki. Potem: krew. Krew, której było już tylko więcej.
Musnął wargami jej włosy. Wiedział, że była jedyną kobietą gotową zejść w to piekło razem z nim.
I wiedział, że mimo tego będzie milczał.
Demet, zamyślona, zaczęła bawić się jego łańcuszkiem; szarpnęła lekko, obracając srebrne słońce w palcach — gładkie, wpisane w okrąg, o subtelnych liniach. Proste i ładne. Takie, jakie nosili kapłani Nathoriego.
Dopiero kolejne szarpnięcie, mocniejsze, pytające, zmusiło Victariona do rozchylenia powiek.
— Powiedzmy, że to pamiątka — mruknął. Poruszył się nieco, ostrożnie wyjął z jej ręki wisiorek, zamknął jej dłoń w swojej. Opowiedział jej o wielu rzeczach — opowiedział jej o rzeczach, o których nigdy nie mówił nikomu innemu — ale ten rozdział miał zostać zamknięty.
Demet potrząsnęła głową w zdecydowanym proteście, znów sięgnęła po słońce, musnęła je opuszkami palców. Wyczuwa na nim krew? Może nawet słyszy błagania starego kapłana, czuje smak jego przerażenia? Victarion uśmiechnął się smutno, przypomniały mu się słowa Gerdy. Ile rzeczy nagle nabrało sensu.
— To tylko kolejna, paskudna historia. Do tego nieciekawa.
Uniesione brwi, widoczne powątpiewanie.
— Kat miał zbawić mój kręgosłup moralny, a kapłan duszę — powiedział w końcu; niechętnie, oględnie, wymijająco. — Więc dałem mu powód, aby się pomartwił o swoją.
Kolejne szarpnięcie.
— Nie wiem. Zwykle nie zabieram… — Wypuścił powietrze z frustracją. — Nie wiem, naprawdę. To… wtedy… wyglądało jak przyzwolenie. Jakby Nathori dał mi prawo do… Po prostu nie myślałem trzeźwo, Medin.
W końcu powoli, z namysłem kiwnęła głową, opadła z powrotem na jego ramię. Nie wydawała się ani oburzona, ani zła, ani wystraszona — w oczach nie malował się osąd. To też go w niej zaskakiwało: nigdy go nie oceniała.
Tak, mógłby jej opowiedzieć o wszystkim.
Zacisnął wargi, spojrzał za okno. Jeszcze trochę śniegu i znów zasypie drogi, będzie musiał najdalej za dwa, trzy dni stąd wyjechać. Może nawet: jutro. I nie, nie powie jej nic, nawet nie okłamie, po prostu odjedzie i nie wróci, a jeśli Demet go przez to znienawidzi, to tym lepiej.
Zasługiwała na kogoś, kto będzie umiał się nią zająć, a Victarion mógł tylko zatruć jej spokój, obarczyć swoimi demonami.
Więc tak, przecież już zdecydował, od jutra wróci doskonale znana rola; znów będzie tylko łotrem, który wykorzystał naiwność dziewczyny, pospolitym sukinsynem. Od jutra znów będzie wytrwale wyrzucał z głowy myśl, że można żyć inaczej, będzie udawał, że Demet nic nigdy dla niego nie znaczyła i śmiał się z mrzonek, że mógłby się do niej naprawdę przywiązać. Od jutra niema dziewczyna z darem, o której myślał, za którą tęsknił i do której chciał wracać, będzie tylko jedną z wielu. Od jutra wrócą nauki Lotki.
Na szczęście, do jutra wciąż pozostało trochę czasu.
Jej drobne ręce znów drgnęły, zahaczyły o szorstką biel bandaża, przesunęły się na plecy; pod dotykiem tych dłoni blizny zdawały się rozmywać, znikać.
Chciał się napatrzeć — wyryć w pamięci każdy szczegół, z całą rozpaczą świadomości, że już nigdy więcej jej nie zobaczy, nie dotknie. Miękkie i proste włosy, opadające ciężko na ramiona, rozpływające się ciemną falą na poduszce. Jasną skórę, małe znamię pod prawą piersią. Drobne, wąskie usta. Długie rzęsy, często spuszczone, ocieniające szare oczy, ich skupioną powagę. Żebra rysujące się miękko pod skórą, błękitnawe żyły, szczupłe palce, wątłe nadgarstki, całą tę rozchwianą, porcelanową kruchość, powstrzymującą każdy zbyt gwałtowny, zbyt niecierpliwy ruch, wymuszającą delikatność, o którą sam siebie by nie podejrzewał.
Od jutra.
Nad ranem, wodząc ustami po jej odsłoniętym barku, czując, jak spokojnie unosi się jej klatka piersiowa w cichym oddechu, jak osłabł i rozluźnił się uścisk jej palców splecionych z jego dłonią, zrozumiał z porażającą jasnością, że znów próbuje się okłamywać.
Nigdy jej nie zapomni — bo nie będzie potrafił.
Nigdy nie przestanie za nią tęsknić — bo zawsze będzie jej potrzebował.
Nie może z nią zostać — bo zbyt się boi, że pewnego dnia mógłby ją stracić.
Fala zapiekłego, starego bólu ścisnęła go za gardło, przydusiła, rozpaliła dawne rany, zmusiła nagłym porywem do gorzkiego szeptu:
— Przepraszam, Medin. Nie zniósłbym tego po raz drugi.
Ale Demet spała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz