sobota, 11 kwietnia 2020

Od Cahira

W Sali Spotkań panowała absolutna cisza. Cahir siedział przy oknie, sam, nieznacznie pochylony nad świecą. Jej płomień drgał lekko, pomarańczowa łuna ślizgała się po szybie, oblewała blat, muskała ściany. Okiennica była nieszczelna, chłodne powietrze wdzierało się przez nią do środka, ziębiło dłonie. Cahir owinął się szczelniej płaszczem, odsunął świecę na bok, uniósł szklankę do ust. Wino było gęste, miało cierpki smak. Westchnął, spojrzał przez okno.
Sierp księżyca wisiał nisko, pałał srebrnym blaskiem tuż nad koronami najwyższych drzew. Jego blade, intensywne światło tworzyło na atramentowoczarnym pułapie nieba równy, idealnie okrągły nimb. Nocna poświata wlewała się do Sali Spotkań, układała na posadzce w świetliste dywany, poprzecinane gdzieniegdzie krzyżami okien. Wokół było dość jasno, Cahir dałby sobie spokój ze świecą gdyby nie to, że dawała nieco ciepła. Żałośnie niewiele, ale dawała.
Zatarł dłonie, dolał sobie wina. Ciemna struga zalśniła w powietrzu, zaczęła cicho rozbryzgiwać się o dno szklanki. Uniósł szkło, przyjrzał się mu krytycznie. Wino nie smakowało mu, miało zbyt wyrazisty smak, za długo pozostawało na języku. Nie piłby go, ale chciał szybko zasnąć tej nocy. I w końcu się rozgrzać.
Przeciągłe jęknięcie zawiasów przerwało ciszę. Drzwi otworzyły się, rozległy się kroki, czyjeś buty zadudniły o deski. Cahir nieśpiesznie sięgnął po butelkę, postawił ją na podłodze, za stołem. Tak na wszelki wypadek. Rzucił okiem na wejście, przebiegł wzrokiem po pomieszczeniu. Dojrzał jedynie niewyraźny kontur, mglisty zarys niepodobnej do nikogo sylwetki, majaczący gdzieś pod naprzeciwległą ścianą. Cahir spojrzał na okno, zabębnił palcami o stół. Na pewno zaraz sobie pójdzie. Na pewno zaraz wyjdzie. Na pewno...
— Mogę się dosiąść? — zagadnął głos miękki, cichy, przyjemny. — Nie ma tu nikogo oprócz nas, trochę niezręcznie siedzieć w ciszy.
Cahir podniósł wzrok. Pierwszym, co dostrzegł, były pierścienie. Złote, połyskujące, iskrzące się odbitym blaskiem świecy, mimowolnie przyciągające wzrok. I bransolety na nadgarstkach. Szerokie, świecące, bogato zdobione, wyjątkowo nieskromne. Spojrzał wyżej, napotkał spojrzenie jasnoniebieskich, chłodnych oczu, uśmiechnął się nieco sztucznie.
— Proszę.
Xavier Delaney, iluzjonista, bard i przyjaciel Cervana, odsunął sobie krzesło, usiadł na nim w dość swobodnej pozycji, odruchowo poprawił pelerynę. Światło księżyca spłynęło po jej draperiach, błysnęło na inkrustowanej, złotej zapince. Cahir przypomniał sobie, że widział ją już wcześniej,  że kiedyś na pewno się jej przyglądał. Z daleka. I jakiś czas temu. On i Xavier znali się głównie z widzenia, rzadko na siebie wpadali,  niewiele ich łączyło.
Na blacie spoczęła szklanka i dwie nowe butelki.
— Napijesz się?
Cahir zmrużył oczy.
— Wino?
— Wino.
— Jeśli dobre, to chętnie.
Xavier płynnym, wyważonym ruchem napełnił najpierw jego szklankę, potem swoją. Cahir skinął mu głową, złapał za szkło, uniósł je do ust. Wino było nieporównywalnie lepsze od tego, które pił wcześniej.
— Całkiem ładne. — Xavier spojrzał spod powiek na kamienie wprawione w pierścienie Cahira, na jego usta wstąpił lekki uśmiech. — Wszystkie są prawdziwe?
— Niemal wszystkie.
— Widzę, że szpiegom całkiem nieźle się u nas wiedzie.
Cahir mimowolnie zerknął na inkrustowaną zapinkę, uśmiechnął się pod nosem.
— Bardom także nie najgorzej.
— Nie narzekam. — Xavier niefrasobliwie wzruszył ramionami. — Choć zawsze mogłoby być lepiej. Jak tam sprawa z boksem? Załatwiona?
Cahir nieznacznie zmarszczył brew. Sprawa z...
Ach. No tak. Al-Fala.
Tydzień temu, gdy konie były spędzane z pastwiska, ktoś przez przypadek zamknął Falę w złym boksie. Pech chciał, że tuż obok rezydował Funt. Parę desek poszło w drzazgi, drzwi boksu zostały pogruchotane kilkoma potężnymi kopnięciami, cud, że nie puściły.
— Już wszystko w porządku. Zająłem się tym, co było do naprawienia.
Xavier obejrzał szklankę, przechylił głowę, uniósł kącik ust.
— Widziałem go, był w kiepskim stanie. Twoja klacz raczej nie jest łagodna jak baranek, hm?
Przeciąg położył poziomo płomień świecy, rude błyski zapełgały na białych włosach.
— Słyszałem, że Theo ma bliznę po jej zębach na palcu.
Zasłony zakołysały się lekko, ich krańce pogładziły podłogę.
— Podobno raz kopnęła kowala tak, że zrobił koziołka i zarył twarzą o ziemię.
Cahir parsknął. Z jakiegoś powodu rozbawiło go to wspomnienie.
— Widzę, że jesteś na bieżąco.
— Wiem to i owo. — Xavier odchylił się na oparcie, przymknął powieki. — Gdybym był tobą, chyba rozejrzałbym się za spokojniejszym, mniej problemowym wierzchowcem.
— Och, rozważałem to. Obejrzałem nawet kilka, ale żaden mi nie odpowiadał, żaden nie był wystarczająco szybki — westchnął, spojrzał na szklanki. — W zasadzie też nieco słyszę, też trochę wiem. Na przykład to, że sekretarz nie jest specjalnie kontent, gdy członkowie Gildii oddają się takim rozrywkom. Nie zmyje nam jutro głów za te butelki? Chyba się nie chwaliłem, ale pod stołem stoi jeszcze jedna.

Xavier? ;3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz