środa, 29 kwietnia 2020

Od Narcyzi – Event

En garde,
kochany

⸺⸺✸⸺⸺

Noc ta, pewnego ciepłego, majowego wieczoru miała być gęsta i ciężka. Gęsta na tyle, by nie przepuszczała żadnego dźwięku, nie licząc nielicznych szmerów i cichego pobrzdąkiwania. Dwie sylwetki przedzierały się przez głęboki las, na który leniwym ruchem powoli opadała płachta ciemności. Wędrówkę swoją mieli zacząć chwilę przed rozlaniem się na niebie pomarańczowej łuny, zmierzając w stronę znaną tylko jednej z nich, gdy druga posłusznie podążała przy niej, potykając się niezdarnie co kilka kroków.
Mademoiselle, nic nie widzę — szepnął nareszcie męski głos, którego właściciel powoli tracił świadomość własnego położenia, wpadając przy okazji w stan zahaczający o niepokój, a nawet nieuzasadnioną panikę.
— Sza — szczeknęła ostro, przeskakując lekko przez kolejne wyżłobienia w terenie, czy drobne korzonki, jakoby widziała wszystko doskonale, mimo braku śladu srebrnego oka na sklepieniu. Poprzedniego dnia jednak wylało ono ostatnią łzę i ta właśnie jedna kropla starczała, by obrać kierunek zgodny sercu i duszy. I chociaż droga ta, kręcąca się gęstymi wstęgami w nieznanym dotychczas, głębokim buszu, groziła zarówno jej, jak i towarzystwu, które stawiało się w postaci ochrony, nie znosiło jej z traktu, a tym bardziej nie ściągało jej ku zawróceniu i porzuceniu obranego przez młode serce celu.
Szczękanie szpad, które były zaciśnięte blisko przy ich pasach, nadawało całości charakterystycznego rytmu wybijanego przez kolejne kroki, a który zakłócić śmiała tylko sowa, raz po raz podjudzająca i tak wystarczająco zdenerwowaną Aigis.
Nocą wszystko zdawało się głośniejsze, łatwiejsze do zlokalizowania i znalezienia, stanowiło to dla panienki największą bolączkę w całym tym...
Mademoiselle, powiedz, chociaż, gdzie idziemy? — zagadnął ponownie, nie orientując się nawet, jak bardzo pozwolił wschodniemu akcentowi wybić się na francuskiej melodii. Niczym obcy instrument, zupełnie niepasujący do całej, dystyngowanej układanki, którą był płynny, śpiewający dumnie język. Fałszywa nuta kojarząca się z ich ludowymi tembrami, które od zawsze drażniły młodą Aigis.
— Zobaczysz, Sistov. Zobaczysz w swoim zasranym czasie — warknięcie wskazujące na kończące się resztki cierpliwości skutecznie uciszyły mężczyznę, tym samym przekonując go do milczenia przez dalszą część wyprawy, na którą wybrał się z własnej, nieprzymuszonej woli, zapewniając wcześniej o swoim oddaniu młodej panience, oraz potrzebie chronienia jej przed czyhającym nań złem.
Szemranie strumyka, dźwięk wody rozbijającej się o drobne kamyczki, skrzypki wygrywane przez stada cykad, które mimo późnej pory nie zdecydowały się na sen, a zamiast tego rozpoczęły najgłośniejszy koncert, na jaki można było trafić o tej porze roku. Krajobraz tonący w głębokich granatach i czerniach, gdy przymknięte oko pozwalało jedynie na dostrzeganie niewyraźnych kształtów. Ledwie zaznaczonych sylwetek drzew, krzewów, usypisk skalnych, które górowały nad zagubioną dwójką, tak dzielnie przemierzającą iglaste knieje.
Upierdliwa mucha latająca tuż przy uchu, zza którego kaskadami spływały złote pukle, które nawet teraz zdawały się łapać światło i odbijać je, jak tylko im się marzyło. Upierdliwa mucha szeptała kobiecie złe myśli i tysiące scenariuszy. Mucha śmiała się cicho z kroczącego za nią mężczyzny, który ponownie się potknął, tym razem jednak nie zdołał złapać równowagi. Upadł, niczym kłoda, w ostatniej chwili chroniąc głowę przed rychłym spotkaniem z wystającym korzeniem. Narcissa odwróciła się nagle, zwabiona stukotem lekkiej zbroi, w jaką odziany był jej towarzysz.
— Khardias — szepnęła o ile łagodniej, szukając mężczyzny wzrokiem, który nagle spowity czernią, w mig stracił wcześniej jasno wyznaczony szlak. Dotychczas oświetlana srebrzystą mgłą droga rozmyła się w powietrzu, a majowa, ciemna nos otuliła młodą, nieświadomą kobietę. — Khardiasie! Kyrie eleison! — krzyknęła, spodziewając się najgorszego i pozwalając, by pojedyncze łzy zebrały się w kącikach jej oczu.
Mademoiselle, nie krzycz — odparł cicho, ponownie śpiewnym francuskim, nie krzywdząc go brzydkimi, wschodnimi naleciałościami, choć wtedy, nawet jeśli odpowiedziałby jej w tym swoim śmiesznym języku, Narcissa uznałaby dźwięk ten za najsłodszy na świecie, jako lekarstwo, którego oczekiwała od lat kilkunastu, na brzydką, babrzącą się ranę.
— Khardiasie, zabierz mnie stąd, proszę — załkała cicho, padając na kolana przy wciąż leżącym mężczyźnie, który powoli wracał do siebie, starając się otrzepać zabliźnione dłonie z błota. Sama odszukiwała go rękoma, chcąc mieć pewność, że w rzeczywistości był przy niej, a nie pozostawił po sobie jedynie głos, donośnie niosący się po przestrzeni, samemu schodząc do szarlatana, który czekał na niego z szeroko otwartymi ramionami. Nie śmiała bowiem wątpić, że sami, ze zbrukanymi krwią palcami, skończą na dworze pana piekieł, służąc mu długo i dzielnie, chociaż myśleli, że za zasługi dostąpią łask Pana niebieskiego.
Wiara była to głupich, tępiąca moralność, a szerząca zło, pozwalając, by to zaglądnęło w każdy kąt, a nawet nakazując, by tak się działo. Dobra w niej było mało, wyplewione przez kościół i zachłannych kapłanów.
Uczuła nagle silne, męskie, dobrze znane dłonie na ramieniu, delikatnie je ściskające w pokrzepiającym geście. I choć początkowo pod dotykiem ich poczęła się rozpuszczać, tak po chwili siła ta stała się nieprzyjemna, wręcz krzywdząca.
Szarpnięcie. Jedno, mocne, samo wystarczało, by zatoczyć drobnej postury kobietę do tyłu, a później złapać jeszcze bardziej stanowczo. Przerzucić jak wór przez ramię. Obezwładnić, uniemożliwić szczupłej ręce dosięgnąć zaufanego ostrza. A mimo to kopnęła. Kopnęła raz, drugi, celując kolanem prosto w splot słoneczny człowieka, który jednak nie był ukochanym Sistovem, a mężczyzną o złych zamiarach. Zsunęła się w pochylonego do przodu ciała, które w spazmach bólu starało się jak najmocniej skulić, jakoby miało mu to dopomóc w chwili słabości. Gdyby miała więcej czasu, pogratulowałaby samej sobie, teraz jednak pragnęła jedynie znaleźć towarzysza, sprawdzić, czy ma się w porządku.
Na plączących się nogach pędziła przed siebie, omijając na ślepo kamienie i korzenie, potykając się raz po raz, pozwalając, by rośliny smagały ją po udach, brzuchu i rękach. Leciała, nie wiedząc, czy zbliża się do mężczyzny, czy wręcz przeciwnie, zostawiła go daleko za sobą, narażając ich obu. Dotychczas przyjemny szum strumyka zawrzał jej w głowie, przypominając dźwięk rozbijanych o kamienny brzeg fali, sztormu na morzu. Sowa zaczęła wrzeszczeć nad głupią dziewuchą, a noc, coraz gęstsza, kradła jej dech z piersi. Nasłuchiwała, jak spłoszona zwierzyna i słyszała. Słyszała coraz więcej ludzi, którzy gonili za nią, stado wygłodniałych zwierząt, piekielna sfora, która nareszcie miała ją dopaść, z obłym bysiorem na czele. Nemezis celującym szpadą prosto w jej serce, gotów przebić je na wylot.
Nie mogła jednak biec w nieskończoność. Zwolniła. Wpadła na coś znacznie większego, zatoczyła się, zmieciona siłą, z jaką natrafiła na przeszkodę. Nie upadła jednak, powstrzymała ją obca dłoń. Odtrąciłaby ją, gdyby nie błyśnięcie znajomych oczu. A może i to jedynie jej się przewidziało i wzrok jej pokazywał to, co rzeczywiście pragnęła oglądać.
— Uciekajmy, Mademoiselle — szepnął. Głos jego jednak zakłócił świst. Nagły blask. Gorąco, które przeszyło drzewo tuż za kobietą, którą Khardias zagarnął mocno w swoje objęcia, chroniąc ją przed ognistymi językami, które zaczęły pochłaniać bliskie gałązki. Strzała się ułamała, zwęglony trzonek wskazywał kierunek, z którego ktoś śmiał ich zaatakować. Sistov powtórzył swoją prośbę, pozwalając na to, by mocny akcent już całkiem wyszedł na powierzchnię, tym samym przekonując kobietę do ruszenia, ciągnąc za sobą dobrego towarzysza, który, chociaż mógł pobiec szybciej niż ona, dotrzymywał jej kroku, tym samym stosując się do obietnicy, którą składał niejednokrotnie.
Kolejna strzała śmignęła tuż przed kobietą, składając gorący pocałunek na czubku jej nosa. Następna tuż przy uchu Sistova. Spadały jak grad. Leciały zewsząd, a z każdą kolejną robiło się coraz widniej i coraz goręcej. Każda kolejna pochłaniała kolejne gałęzie, trawy, liście, aż w końcu dotychczas granatowy krajobraz stanął pomarańczową łuną, doskonale kontrastując. Tworząc obraz zarówno piękny, jak i przerażający, wciąż zmieniający swoją formę. Z kulącym się w płomieniach krzewem, ze starym, wydrążonym drzewem, które syciło się ogniem od środka, świecąc niczym mistyczny dąb z dawnych opowieściach przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
Pisnęła, gdy strzała szarpnęła jej ramię, nie tylko raniąc, ale i parząc, tym samym przykuwając uwagę Khardiasa i wszystkich śledzących ich do tej pory.
Ogień jednak zaczął maleć, las się rozrzedzać, aż nareszcie stanęli na szerokiej polanie, z jednej strony ograniczonej gęstwiną, z drugiej zaś dworkiem, który wydawał się Narcissi znany, w bardziej niepokojącym tego słowa znaczeniu. Nie wiedziała bowiem skąd, a jednak kształt bram wskazywał na to, że już kiedyś widziała ten budynek. Pełna obaw przylgnęła plecami do Sistova, który nie czekając zgoła dłużej, objął ją delikatnie jedną ręką, wciąż oglądając się za siebie, w obawie przed napastnikami, którzy nie mieli raczej zamiaru teraz zostawić ich w spokoju, gdy stali tak pięknie, obnażeni, łatwi do zaatakowania.
Z dłońmi na rękojeściach ich szpad nasłuchiwali każdego szmeru, który wydobywał się z okolic lasu. W ciemnościach, które poprzecinane były jedynie kilkoma świecącymi punktami, doszukiwali się ruchu, który mógł wskazywać na nadchodzące niebezpieczeństwo.
Noc ta, pewnego ciepłego, majowego wieczoru miała być gęsta i ciężka. Gęsta na tyle, by na początku, mimo pilnego doszukiwania się intruzów, nie spostrzegli trzech drabów, którzy leniwie wyłonili się z lasu, niby jakie driady, czy drzewce, ospale sunące przez świat, byle upodobnić się do otaczającej ich fauny. Każdy z mieczem i kołczanem na plecach. Każdy z łukiem przewieszonym przez ramię. Każdy gotowy do natarcia na nastroszoną dwójkę, która nie czekając dłużej, zdecydowała się na dobycie mieczy i wycelowanie ich prosto w napastników, którzy z niewidocznymi, jednak jak doskonale lisimi uśmiechami zaczęli obchodzić dwójkę niczym wygłodniałe wilki, czające się na dwie, samotne sarny.
Nie minęła nawet chwila, gdy pierwszy runął cielskiem, prosto na drobniejszą, uważając ją za cel zgoła łatwiejszy, stawiający mniej oporu. Kobieta jednak zwinnie uskoczyła, pozwalając napastnikowi zatoczyć się prosto na Sistova, który nie czekając długo, z charakterystycznym dla niego brakiem gracji, urżnął mu gardło jak starej maciorze na świniobiciu. Narcissa skrzywiła się, słysząc głuchy krzyk, jaki zdołał wydać z siebie mężczyzna. Dźwięk pragnienia powietrza, dźwięk człowieka żywego, jednak niebędącego w stanie oddychać. Sistov był mistrzem w zadawaniu ciosu, który sprawić miał długą, męczącą śmierć. Tak go nauczono i mimo wielu prób odmiany, Narcissa nie potrafiła oduczyć go złego nawyku i poszanowania dla przeciwnika.
Tym razem nawet brunet się skrzywił, zmarszczył nos i nie spuszczając gardy, zwrócił się do kobiety.
— Nawyk, Mademoiselle.
— Nie gadaj, tylko się skup, Sistov — syknęła, samemu poprawiając uścisk na szpadzie i celując nią prosto w kolejnego dryblasa.
Dwójka rzuciła się na kobietę, która ponownie w kilku dłuższych krokach starała się od nich oddalić, dając czas Sistovowi na przystąpienie w szranki z mężczyznami. Szczęk stali rozniósł się po polu, strasząc przy okazji okoliczną zwierzynę. Ptactwo w głośnych szelestach wzniosło się nad trawy, gdy każde z czworga wyprowadzało coraz to mocniejsze pchnięcia. Ramię Narcissy ugięło się pod naporem wyższego z przeciwników, zmuszając ją do szybkiego odskoku, które niestety zaowocowało cięciem poprowadzonym przez jej bark. Syknęła dość głośno, nie opuszczała jednak gardy, przyszpilając jednocześnie mężczyznę wzrokiem. Zaatakował ponownie, tym razem udało jej się jednak odparować atak i uderzyć płaską częścią ostrza w dłoń mężczyzny, zmuszając go do upuszczenia broni.
Rozległ się huk. Wrota dworku rozwarły się szeroko, ujawniając słabo oświetloną sylwetkę, która uważnie przyglądała się poczynaniom.
I chociaż walka po stronie Narcissi umilkła na chwilę, ta trzymająca się Khardiasa rozbrzmiewała w najlepsze, niby orkiestra raz po raz uderzająca talerzami przy energicznym utworze. Ostrza prawie wcale się nie rozstawały, a jeśli już to na prędką chwilę, gdy jeden decydował się na wyprowadzenie kolejnego ataku, który parowany był równie skutecznie, co każdy poprzedni. Uskoki, natarcia, sapnięcia wskazujące na powoli nadchodzące zmęczenie. Otoczka ta skutecznie rozkojarzyła Narcissę. Na tyle mocno, by nie zauważyła, jak jej przeciwnik dosięgnął już własnego miecza i ponownie na nią ruszył, celując prosto w okolice szyi kobiety. Ta spostrzegła się jednak w ostatniej chwili i pozwoliła własnemu refleksowi ją ponieść. Zwinne nogi jednak tym razem nie skoczyły, a ugięły się pod nią, pozwalając, by szpada mężczyzny zanurkowała w powietrzu i nie dosięgnęła niczego poza wspomnieniem jej zapachu. Kolejne cięcie wyprowadziła prosto w okolice jego nóg, po odsłoniętych piszczelach, doprowadzając mężczyznę do długiego, przeraźliwego skowytu i upadku. Sama jednak, nie chcąc wyjść na hipokrytkę, ukróciła cierpień mężczyźnie, który później pewnie zakatowany zostałby przez Khardiasa, celując szpadą prosto w przestrzeń między obojczykami i wyprowadzając tam jedno, pewne pchnięcie. Skonał na jednym wydechu.
Brzdęk stali nie ustawał.
Wierzyła jednak w umiejętności Sistova, sama popędziła w stronę bram, czując nieodpartą potrzebę dosięgnięcia tajemniczej sylwetki.
Stanęła na dziedzińcu. Tuż przy machinie trzymającej wrota w ryzach.
Mademoiselle! — krzyknął za nią Sistov. Odwróciła głowę, zerknęła na pędzącego ku niej mężczyznę, za którym stał raniony w bok napastnik.
— Uważaj na siebie, Sistov — odpowiedziała jedynie, wyprowadzając cięcie, które skutecznie przerwało starą, ledwo trzymającą już konstrukcję linę.
Wrota padły, odcinając jej drogę ucieczki, a tym samym urywając jej kontakt z Khardiasem.
Sylwetka stała na środku. Z tej jednak odległości słabe światło latarni pozwalało rozróżnić rysy jej twarzy. Mocno zaznaczoną żuchwę. Krótko ścięte włosy. Przeszywające, jak się spodziewała, zielone oczy. Szpiczasty, duży, orli nos i bliznę przechodzącą przez wargę przy lewym kąciku ust. Masywna sylwetka opierała się na mieczu, który stał przed nią, wbity w przestrzeń między brukowymi kostkami.
Narcissa odetchnęła głośniej, widząc swojego nemezis, pięknego w całej jego, bezczelnej okazałości. Z parszywym uśmiechem na twarzy, z kpiną wypisaną w oczach i pyszną pewnością siebie. Bezczelny drań, którego zabić trzeba było przy ostatniej okazji, a czego dokonać nie mogła.
Dlatego Sistov był z nią. To on miał dokonać czynu. Dopilnować, by pozbyto się tej zakały, która błąkała się za nimi w najgorszy możliwy sposób. Ta jednak nie pozwoliła mu tu przyjść i nie wiedziała, czy to dlatego, że sama chciała dokonać czynu, czy jednak chciała ponownie pozwolić mu ujść na sucho z tej sytuacji.
Wiedziała, jak bardzo gniewać musiał się na nią w tej chwili Khardias. Wiedziała jednak również, że ta robota należała w całości do niej, a nie do jakiejś przybłędy ze wschodu. Jej imię leżało na kontrakcie.
— Witaj, najukochańsza — uśmiechnął się szeroko, a chociaż nogi ugięły się pod Narcissą, ta stała sztywno.
— Grigorij.
Szable błysnęły w słabym świetle latarni.

⸺⸺✸⸺⸺

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz