środa, 29 kwietnia 2020

Od Victariona — Event

Loffki i kisski dla Rys, Żanetki, Rawr i Nemi za użyczenie swoich wspaniałych oc do tego opowiadania ♥
czy coś


Fellevi Perrado nie był tchórzem.
Jednak gdy drzwi zasunęły się za nim z cichym syknięciem, zostawiając sam na sam z milczącą mistrzynią Jedi, poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku. Odchrząknął, ścisnął mocniej w rękach datapad; mistrzyni nawet nie drgnęła, skupiona, poważna, ze spojrzeniem utkwionym w bliżej nieokreślonym punkcie. Jej oczy były dziwne, nienaturalnie jasne, jakby zmętniałe.
Fellevi wzdrygnął się, rzucił ukradkowe spojrzenie drzwiom.
— Umysł twój zmącony jest strachem, łowco nagród. Dlaczego?
Przemówiła tak niespodziewanie, że Fellevi niemal podskoczył; zaraz znów odchrząknął, poprawił ubranie, spróbował przybrać raźną minę.
— Mogę już zaczynać — zawahał się — mistrzyni?
Skinęła głową, nadal nie skierowawszy wzroku nawet na chwilę w jego stronę. Siedziała na niskim, wyściełanym stołku, ciemny płaszcz Jedi opadał na metalową podłogę.
Fellevi podszedł do stolika, postawił na nim podręczny holopad, uruchomił z cichym piknięciem. W powietrzu zmaterializowała się niebieskawa, ulotna sylwetka młodego mężczyzny; wysokiego, smukłego i przystojnego, chociaż o chmurnym wejrzeniu. Hologram tego nie mógł pokazać, ale Fellevi wiedział, że mężczyzna jest ciemnowłosy.
Znał go.
— Cahir O’Harrow — powiedział, pośpiesznie zerknąwszy na datapad, czy nie pomylił nazwiska. — Dwadzieścia cztery lata. Działał głównie na Coruscant. Zatargi z prawem od trzynastego roku życia, rok w więzieniu. Prawdopodobnie należał do… — Kolejne łypnięcie na datapad. — Pieśniarzy Cieni, zanim ich rozbito. Złodziej. Głównie skoki na jubilerów, od pewnego momentu zaczął kraść na zamówienie. Profesjonalista, dobra renoma.
Jedi nie odezwała się ani nie spojrzała na hologram. Fellevi chwilę się wahał, zanim przełączył na kolejny; tym razem dwie osoby, błękitniejące w półmroku pokoju, mężczyzna i kobieta. Kobieta była drobna, niska, w rękach ściskała snajperkę PSG-1, wyraz twarzy skupiony i poważny. Mężczyzna, wyższy dobrze ponad głowę, unosił kącik ust w drwiącym półuśmiechu, nonszalancko, niedbale trzymając mandaloriański EE-3.
Nieaktualny hologram, teraz podobno chętniej strzelał z DC-15s. Ale Fellevi nie miał innego.
— Fiona Pei i Victarion Calder, dwadzieścia sześć i trzydzieści lat — przeczytał z datapada. — Pei to strzelec wyborowy, ponoć celnością ustępuje tylko Aurze Sing. Calder specjalizuje się w broni krótkodystansowej. Łowcy nagród, poznali się na Mandalorze, od tego momentu działają razem. Rzeź w Merbirt to ich dzieło. Oficjalnie poszukiwani.
Jedi milczała. Wąskie pasma światła prześwitujące zza niedociągniętej rolety załamywały się na jej szczupłej, bladej twarzy, ciemnych włosach, niezwykłych oczach.
Piknięcie, obraz na holopadzie znów przeskoczył.
Kobieta, niewysoka, zawadiacko uśmiechnięta. Jej gęste loki spływały na ramiona, rozpuszczone, lśniące. W oczach błyszczały wesołe iskry, kilka górnych guzików koszuli było swobodnie rozpiętych, na nadgarstkach podzwaniały bransoletki z dzwonkami.
— Kai Montgomery, około trzydziestu pięciu lat. Najlepszy pilot Zewnętrznych Rubieży. — I najładniejszy. Ale tego Fellevi nie dodał na głos. — Wirtuoz myśliwców, lata w starym stylu. Podobno uciekła sprzed nosa dwóm V-19 uszkodzonym Riggerem.
Już nie czekał na reakcję Jedi, przełączył na ostatni hologram.
— Yuuki Tenebris. — Mimowolnie westchnął, patrząc na jej smukłą sylwetkę, długie nogi, burzę włosów przerzuconych przez ramię i odsłaniających zgrabną szyję, pełne wargi wygięte w drapieżnym uśmiechu, ogniki w oczach. Podobno miała na plecach wytatuowane czarne skrzydła, ale Fellevi wiedział, że nie ma najmniejszych szans się o tym naocznie przekonać. — Dwadzieścia dwa lata, łowca nagród. Wrażliwa na Moc. — Słyszał plotki, że szkolił ją jakiś Jedi, ale wolał się nie wychylać z takimi rewelacjami. Zerknął na datapad. — Doskonale opanowana technika walki podwójnym mieczem świetlnym i wibroostrzem. Możliwe, że przez jakiś czas współpracowała z Asajj Ventress. I to już wszyscy.
Rzucił ostatnie spojrzenie na wyprostowaną postać Tenebris, zanim wyłączył holopad i uniósł oczy na mistrzynię Jedi. Zapadło milczenie, ekran datapada jarzył się niebieskawo, światło z zewnątrz znaczyło jasnymi smugami wnętrze pokoju.
Fellevi poruszył się niespokojnie.
— Jeśli ktoś ma sobie poradzić z waszym zleceniem, to tylko oni — dodał jeszcze.
Odpowiedziała mu cisza. Fellevi mimowolnie zacisnął dłonie, czując ukłucie bliżej nieokreślonego niepokoju. To była aprobata czy nagana? Czy mistrzyni nie podobało się, że całą jej drużynę zwerbował z półświatka, wydobył z najgorszych spelun i nor, jeszcze zbroczonych świeżo przelaną krwią, jeszcze ze smakiem oszustwa na wargach? Czy Jedi wydawało się, że na odpowiednich ludzi można się natknąć podczas popołudniowej przechadzki po plaży na Naboo?
Skrzywił się nieco. Popołudniowa przechadzka, cholera. O’Harrow najpierw orżnął go w karty i zwędził pulares, Pei i Caldera spotkał podczas ulicznej strzelaniny, Montgomery na nielegalnym wyścigu na Tatooine, a Tenebris w barze, gdzie piła w takim tempie, że kilkunastu mięśniaków, którzy próbowali dotrzymać jej kroku, zwaliło się jak kłody pod stół. Tenebris wtedy ze słodkim uśmiechem pozbawiała ich resztek kredytek z kieszeni.
Fellevi pomyślał, że to całkiem zabawne; akurat ta piątka spod ciemnej gwiazdy miała pomóc szlachetnym i nieposzlakowanym Jedi w sprawie, która z daleka pachniała samobójstwem. Z drugiej strony — kto inny by się tego podjął?
— Dobrze się sprawiłeś, łowco nagród — odezwała się niespodziewanie mistrzyni. — Zakon stosownie wyrazi swą wdzięczność. Czy grupa już została powiadomiona, jaka jest natura ich zadania?
— Natura ich… — Fellevi zmarszczył brwi. — No, że niebezpieczne? To wiedzą.
— I mimo tego nie zawahali się, by je podjąć?
Fellevi pokręcił głową, wymruczał pod nosem coś niewyraźnego. Dziwnie niepokoił i drażnił go fakt, że Jedi ani razu nie zaszczyciła go spojrzeniem.
— Czyż obietnica zapłaty tak ich zaślepić mogła..? Cóż, ludzka to wada. Ufam, że już przybyli na Coruscant.
— Tak, już tu są.
Mistrzyni podniosła się płynnie, płaszcz i szaty Jedi zafalowały.
— Zatem prowadź, łowco nagród. Nie będę zwlekać, winnam im wyjaśnienia.
Wyszli i ruszyli ciemnym, opustoszałym korytarzem; dźwięk kroków odbijał się ulotnym echem od ścian, wszystko zdawało się tchnąć dziwnym, surowym spokojem. Z rzadka jakiś rycerz Jedi albo padawan mijał ich, cicho jak duch, lekkim jak tchnienie szeptem pozdrawiając mistrzynię i obrzucając Felleviego badawczym spojrzeniem. Mistrzyni odpowiadała skinieniem, ale ani razu nie spojrzała w ich stronę, wciąż trzymając głowę prosto, a wzrok utkwiony daleko przed sobą.
Dopiero przy schodach Fellevi zrozumiał, dlaczego.
Mistrzyni była ślepa.

*

— Pas. Albo nie. Sprawdzam.
— Zaraz przegrasz nawet swój blaster, Angyn — rzucił Victarion w powietrze, nie otwierając oczu. Leżał wygodnie wyciągnięty na górnym poziomie koi; obok siedziała Fiona ze swoim PSG na kolanach, swobodnie machając bosymi nogami w powietrzu.
Angyn westchnął, sfrustrowany, a O’Harrow prawdopodobnie właśnie się paskudnie uśmiechnął, ale Victarionowi nie chciało się otwierać oczu, aby to sprawdzić.
— To jak będzie, kochany? Pas czy wchodzisz? — Głos Montgomery był ciepły, melodyjny i przyjazny; na jego dnie iskrzyła się ekscytacja, pewna niecierpliwość, podniecenie rozgrywką. W końcu poprzednie rozdanie to ona wygrała.
Angyn wahał się już tylko chwilę.
— Wchodzę.
Gdy wyłożyli karty, Victarion w końcu otworzył oczy, uniósł się na łokciu, z zaciekawieniem spojrzał z wysokości koi na mały stolik. Montgomery, O’Harrow i Angyn weszli, Tenebris tym razem spasowała, kryjąc zagadkowy uśmiech za wachlarzem z kart.
Głośne okrzyki rozczarowania i niedowierzania, z drugiej strony: zadowolone, zwycięskie milczenie. Zabrzęczały kredytki zgarnięte ze środka stołu.
Victarion musiał zmrużyć oczy, by dojrzeć drobne symbole na kartach; zagwizdał cicho.
— Znowu czysty sabak, O’Harrow? — Zwrócił się do Fiony: — Widziałaś? Co za przechuj.
— Uhm. — Fiona nie spojrzała ani na niego, ani na rozłożone karty do sabaka, skupiona na swojej snajperce; polerowała ją z miną artysty świadomego narodzin arcydzieła.
Robiła to codziennie, od lat, z miłością, starannością, delikatnie, niemal czule; jedyna okazja, gdy siedziała w jednym miejscu bez ruchu dłużej niż pięć minut. Victarion zdążył się przyzwyczaić. Fiona nie kochała niczego bardziej od swojego karabinu.
— Nie zagrasz z nami partyjki, Calder? — O’Harrow zajął się tasowaniem kart, mrużąc kocie oczy. W jego głosie zadźwięczała czysta, zupełnie nieskrywana niechęć, echo wyzwania, prowokacji; czas nie złagodził jego wrogości.
Victarion nie mógł powiedzieć, aby jakoś szczególnie za nim tęsknił.
Udał głęboki namysł; zupełnie nie chciało mu się ruszać z miejsca.
— Nie-e.
— Dlaczego?
— Bo cię nie lubię.
O’Harrow parsknął śmiechem, karty zatańczyły w jego rękach.
— Nie chcesz, żebym ci skopał dupę w sabaka, co?
— Czy mi się zdaje, O’Harrow, czy jesteś pamiętliwy?
— Czy mi się zdaje, Calder, czy się starzejesz? — Ton O’Harrowa był cierpki i zjadliwy. — Co z twoją teorią wyzwań?
Victarion uśmiechnął się nieładnie.
— Od kiedy jesteś wyzwaniem?
— Chłopcy, nie kłócić mi tu się — zadysponowała Montgomery. Siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, z wyraźną niecierpliwością spoglądając na karty lekko przesypujące się w dłoniach O’Harrowa. Ostre, białe światło rozlewające z wiszącej pod sufitem jarzeniówki zasrebrzyło się na jej ciemnych lokach. — Calder niech tam leży, jak mu dobrze. Yuuki, ty grasz, prawda?
Tenebris błysnęła zębami.
— Pewnie.
— Fiona?
Fiona burknęła coś niezrozumiałego. Pochyliła się nad wierzchem lufy ze zmarszczonymi brwiami, krytycznie, szukając jakiejkolwiek skazy.
— Jak skończy z bronią — wyjaśnił zwięźle Victarion.
Montgomery kiwnęła głową, loki rozsypały się na ramionach, przeniosła spojrzenie na Angyna.
— Angyn?
— Ja się chyba wstrzymam — skrzywił się klon.
Na pokładzie Erishii II — niewielkiego stateczku, który ich zabrał z Coruscant ku planecie Olvion, straconym posterunku Republiki i tym jediowskim gównie, które mieli stamtąd odzyskać — poza ich piątką były jeszcze trzy droidy, dwa klony z ARC i ta ślepa Jedi, mistrzyni Naga, ich bezpośredni dowódca.
Klony właściwie nazywały się CT-27-0670 i CT-27-0842; pierwszy z nich już drugiego wieczora znalazł z całą piątką wspólny język, zapoczątkował serię swoich imponujących porażek w sabaka i — napojony koreliańskim rumem — przyznał się, że właściwie mogą mu mówić Angyn, jak cała reszta jego plutonu. Dziwnie było patrzeć na jego twarz, identyczną jak parszywa gęba Jango Fetta, ale w końcu i do tego się przyzwyczaili.
(Victarion przelotnie zastanowił się, jak sam Fett musiał się czuć ze świadomością, że w Galaktyce tworzy się armia Republiki złożona z jego klonów. Setki bliźniaczego rodzeństwa hodowanego jak bydło, brzmiało chujowo).
(Ciekawe, ile mu za to zapłacili).
Drugi klon był oschłym służbistą, traktował ich z ostentacyjną niechęcią i miał kij w dupie. Angyn nazywał go Jirri; Victarion nie wiedział o nim nic więcej.
— Angy-yn, ale Angyn! — Tenebris, dotychczas wygodnie opierając nogi o metalowy stołek, poruszyła się, przeciągnęła, założyła nogę na nogę; obcas stuknął o posadzkę. Utkwiła błyszczące oczy w klonie, uśmiechnęła się szatańsko. — Nie pękaj, tym razem damy ci wygrać.
Angyn nie wyglądał na przekonanego, Victarion parsknął śmiechem.
— Jak za każdym poprzednim razem?
Tenebris uniosła głowę, zmrużyła groźnie oczy.
— Siedź cicho, bo cię stamtąd ściągniemy za nogę i oddamy Lucynce na pożarcie.
— O nie-nie-nie. — Natychmiast spokorniał. — Już będę grzeczny.
Droid Tenebris — model LUC-4, pieszczotliwie nazywany przez nią Lucynką — nie był zwykłym droidem. Victarion nie wierzył, aby zwykły droid mógł być aż takim skurwysynem.
— Ja myślę — oznajmiła Tenebris i wróciła spojrzeniem do Angyna. — No nie daj się prosić, no. W trójkę grać smutno.
— Jedną partyjkę — włączyła się Montgomery z szerokim uśmiechem.
Angyn, niezdecydowany, ogarnął wzrokiem kajutę, jakby szukał rozwiązania dylematu na metalowych ścianach, jarzącej się lampie, czterech piętrowych kojach.
— Jedną partyjkę — skapitulował w końcu.
Przez twarz O’Harrowa przemknął uśmieszek; skończył tasować karty, od niechcenia rozdał. Na każdym palcu jego szczupłych dłoni połyskiwał pierścień — światło załamało się, zalśniło na prostej, srebrnej obrączce z kruczym kamieniem.
Zaczęła się gra, Victarion ułożył się wygodniej.
Uwielbiał ich obserwować.
— Podbijam. — Kredytki, zdecydowanie popchnięte przez Montgomery na środek stolika, zaiskrzyły się, zajaśniały. W jej zadziornych, zielonych oczach czaiło się wyzwanie. Grała brawurowo, ostro, dużo ryzykowała; była odważna, nie wahała się.
— Sprawdzam. — Wywnioskowanie czegokolwiek z twarzy O’Harrowa nigdy nie było łatwe: wciąż ten sam uśmieszek, przymrużone powieki, niedbała poza. Efekciarz, często blefował, czasem zdawał się arogancki, zbyt ufny we własne siły.
Ale rzadko przegrywał. To Victarion musiał mu przyznać.
Tenebris uśmiechnęła się szeroko, zaplotła pasmo długich włosów za ucho, dorzuciła się do puli, wymieniła karty. Ona z kolei była nieobliczalna; raz zdawała się grać całkiem ostrożnie, z wyważeniem, aby zaraz wyjebać stawkę w kosmos.
Angyn znów się zawahał, ale tym razem nie było dane mu podjąć decyzji. Zapikał nadajnik, w powietrzu zazgrzytał nieprzyjemny głos drugiego klona.
Mistrzyni Naga chciała ich widzieć.

*

Hologram bazy był już włączony — trójwymiarowy plan świecił się niebieskawo, obracając powoli wokół własnej osi.
Zajęli swoje stałe miejsca; Fiona na metalowym krześle z samego brzegu, Victarion stanął nad nią, opierając się barkiem o ścianę, Montgomery zajęła krzesło z drugiej strony, Tenebris usiadła na brzegu odsuniętego na bok stołu, a O’Harrow skrzyżował ramiona i podparł ścianę plecami. Angyn zastąpił drugiego klona przy holopadzie na środku kabiny — Jirri, obrzuciwszy ich wzgardliwym spojrzeniem, wyszedł do kokpitu.
Mistrzyni, jak zwykle, weszła ostatnia; nieśpiesznym, posuwistym krokiem, nie zawadzając o nic, nie potykając się, stając dokładnie tam, gdzie zawsze. Gdyby Victarion nie wiedział, że jest niewidoma — i gdyby nie zdradzały jej zmętniałe oczy — mógłby przysiąc, że z jej wzrokiem wszystko w porządku. Nieraz spotykał ślepców, doskonale pamiętał gorączkowość w ich gestach, te rozpaczliwe próby osadzenia się w rzeczywistości zmysłem dotyku; ruchy mistrzyni Nagi były płynne, pewne, przepełnione dziwnym spokojem.
— Dobiegły nas niepokojące wieści — oznajmiła bez zbędnych wstępów, opierając bladą dłoń o brzeg holopadu. Obraz bazy nadal powoli obracał się w powietrzu. — Na Olvion przysłano posiłki. Nasz przeciwnik jest daleko silniejszy niż pierwej.
Victarion westchnął. No kurwa.
Dlaczego nawet nie był zaskoczony.
— Więcej świrów-droidów? — Tenebris nie wydawała się przejęta.
Mistrzyni skierowała głowę w stronę, z której dochodził głos, przymknęła powieki.
— Bodaj tylko droidy. Wraz z nimi grupę zwaną Jednostką X. Ufam, że jest wam znana.
Cisza, która zapadła po jej słowach, była ciężka i gęsta.
Victarion i Fiona wymienili spojrzenia, O’Harrow zaciął wargi, nawet Tenebris spoważniała.
— Popierdolona Dziesiątka — odezwał się w końcu Victarion miękko, niegłośno. Uniósł kącik ust w krzywym, niewesołym uśmiechu. — Mamy przesrane.
— To ci z Mandalory, prawda? — Montgomery zmarszczyła brwi.
Victarion przytaknął, Fiona zacisnęła drobne dłonie w pięści.
Angyn przełączył hologram, w powietrzu zmaterializowała się postać w mandaloriańskim pancerzu, uzbrojona po zęby. Znak klanu na naramiennikach był słabo widoczny, ale Victarion rozpoznałby go wszędzie.
Klan Rodarch.
— Jednostka X — przeczytał w tym samym momencie Angyn z datapada. — Dwunastu najemników, wszyscy urodzeni na Mandalorze. Dowódca: Candu Charigh, z klanu Rodarch. Uzbrojenie: besk… beskar’g… uhm, mandaloriańskie zbroje z beskaru. Blastery, plecaki odrzutowe, wyrzutnie strzałek, miotacze ognia. Dowódca używa beskada, tradycyjnego mandaloriańskiego miecza.
— I mają shuk'orok — wtrącił Victarion niedbale, jakby mimochodem. — Rękawice z kawałkami beskaru. Można nimi zmiażdżyć tchawicę.
— Skład grupy: Candu Charigh, Saert Crypuu, Nam i Meel Emartowie… — czytał dalej Angyn, powoli, uważnie, starannie wymawiając każde nazwisko. Hologram się nie przełączał, wciąż patrzyli na ten sam pancerz Candu Charigha, te same naramienniki ze znakiem Rodarchu, ten sam beskad u boku.
Fiona, pobladła, słuchała w skupieniu, skubiąc rękaw. Gdy Angyn doszedł do Haza Vyrda, Victarion odruchowo położył dłoń na jej ramieniu w kojącym geście, ale ta tylko strąciła ją gniewnie, wyprostowała się z wyzywającym błyskiem w oczach.
— ...Moloec Shodull i Febay Sall, jedyna kobieta. To wszyscy. — Angyn odchrząknął, wyłączył datapad, podniósł oczy na Jedi, przestąpił z nogi na nogę. — To-oo… To jaki teraz mamy plan?
Victarion skrzywił się nieco. Zajebiste pytanie, Angyn.
W założeniach misja brzmiała banalnie: mieli odzyskać holokron, małe, niebieskie, sześcienne gówno z Bezcenną Wiedzą w środku. Holokron, który — zamiast grzecznie leżeć na półeczce w Świątyni Jedi na Coruscant — przed laty przepadł w ruinach świątyni na innej planecie, a parę miesięcy temu nagle odnalazł się w rękach Separatystów. Jedi strzeliła im kilometrowy monolog na temat Ciemnej Strony Mocy i tego, co się stanie, gdy zabezpieczenia holokronu zostaną złamane, a Bezcenna Wiedza coś-tam coś-tam, ale Victarion gdzieś w połowie przestał słuchać.
Wejść, wykraść, wyjść. Dopóki była mowa tylko o droidach bojowych, brzmiało nieźle.
Teraz najrozsądniej byłoby spierdalać na drugi koniec Galaktyki.
Skrzyżował ramiona, zerknął czujnie na Fionę, jej niespokojnie podrygującą nogę, przygryzioną wargę, nerwowe spojrzenie. A myśleli, że Jednostka X i Haz Vyrd to już przeszłość, kurwa mać.
— Podsumujmy. — Montgomery poruszyła się na krześle, zabębniła smukłymi palcami o stół; bransoletki zadzwoniły cicho. — Wasz holokron — tu, jakby odruchowo, skierowała spojrzenie na Nagę — jest w rękach Separatystów od trzech miesięcy.
Mistrzyni skinęła głową, znów przymykając oczy.
— A teraz wysłali więcej puszek i jeszcze tamtą wesołą, mandaloriańską gromadkę w zestawie.
Naga znów potwierdziła.
— Czyli-i albo szykują nam ciepłe powitanie — ciemne wargi Montgomery rozciągnęły się w ironicznym uśmiechu — albo przenoszą holokron.
— Uważam, że raczej go przenoszą — mruknął O’Harrow. — Ta baza to cholernie słaby sejf.
Montgomery żywo pokiwała głową.
— Tak czy tak, kochani — dzwoneczki, wzburzone kolejnym ruchem, zadźwięczały metalicznie — powinniśmy się pośpieszyć.
— Jaki mamy plan? — powtórzył Angyn. — Ma’am?
Mistrzyni zmarszczyła brwi, zawahała się przelotnie, znów musnęła dłonią metalowy brzeg holopada, przesunęła palcem po gładkiej, chromowanej powierzchni.
— Oboje macie rację, niepodobna nam jednak teraz się wycofać. Obecność ludzi otwiera przed nami sposoby, które wcześniej były nam niedostępne. Kto wie, czy nie uczyni sprawy łatwiejszą. Należy spróbować, chęć znajdzie drogę.
— Łatwiejszą — prychnął Victarion pod nosem. — Z tymi skurwielami nic będzie łatwie-
Naga uniosła dłoń;  Victarion umilkł posłusznie, niezadowolony, demonstracyjnie strzelił spojrzeniem w sufit, jakby cała sprawa go nie dotyczyła i właściwie tylko się tu koszmarnie nudził. Mimochodem zauważył, jak O’Harrow wywraca oczami.
— Hełmy zasłaniają zupełnie twarz, a głos zniekształcają, i to będzie nam na korzyść — ciągnęła mistrzyni spokojnie. — Zyskamy więcej czasu i więcej swobody, zanim Mandalorianie zmiarkują, co się wydarzyło. Zdobycie zbroi będzie dla nas kluczowe, ale nie powinno nastręczyć większych kłopotów, nieprawdaż?
Victarion poczuł pierwsze ukłucie niepokoju. Naga nie obróciła głowy w jego stronę, zdawała się nie pytać nikogo konkretnego, ale i tak miał niejasne wrażenie, że pytanie jest skierowane do niego.
— Mała awaria — podsunęła Montgomery. — Choćby stacji pomiarowej, dotrą do nich zakłócenia. Niech wygląda na celowe uszkodzenie, żeby chcieli sprawdzić to osobiście. Yuuki, Lucynka powinna sobie z tym poradzić śpiewająco, nie uważasz?
Jak na zawołanie, spod stołu wytoczył się LUC-4; na cienkich, metalowych nóżkach, o beczułkowatym korpusie, małej główce z ostrym szpikulcem, w jakiś sposób przypominającym dziób, i wrednych, czerwonych oczkach. Zapikał, jakby meldował swoją gotowość.
Tenebris poklepała go po łebku.
— Moje słoneczko zapewni im rozrywkę.
— Angynie, włącz hologram bazy. — Mistrzyni schowała dłonie w rękawach. — Yuuki, wybierz zatem miejsce i zważ, aby był do niego dogodny dostęp z wieży.
Tenebris poruszyła się, z gracją zsunęła ze stołu, podeszła do holopada. Przez chwilę studiowała plan bazy ze skupieniem, zanim z triumfalnym uśmiechem wskazała stację pomiarową na małym lądowisku od strony wieży, odczytała na głos współrzędne.
— To będzie zajebiste.
Angyn pochylił się w stronę Jedi, przyciszonym głosem objaśnił, w którym miejscu bazy znajduje się lądowisko i stacja. Naga pokiwała głową z aprobatą.
— Doskonale, Yuuki. Stamtąd dojście do centrum dowodzenia będzie łatwiejsze, tak, doskonale. W takim razie… Tak, trzeba nam przetasowania sił. — Chwilę zastanawiała się w milczeniu. — Fiono, twoje zadanie pozostaje bez zmian. Kai, Angynie, was także zostawimy przy zachodnim wejściu, jednak przyjdzie wam czekać, aż otworzymy je od środka. Wtedy ruszajcie prosto do hangaru. Yuuki, ciebie przeniesiemy wraz z twym droidem na małe lądowisko. Tam pomożesz pozyskać pancerz, stamtąd udasz się do centrum dowodzenia, jak było ustalone. Victarionie, sądzę, iż powinieneś przypomnieć sobie Mando’a.
Victarion uniósł gwałtownie głowę, na ułamek sekundy wypadając z nonszalanckiej pozy. Co-kurwa.
— Wiadomo nam, że Jednostka X porozumiewa się wyłącznie w tym języku — ciągnęła niewzruszenie Naga — zatem, aby nasza maskarada była doskonalsza, i tobie przyjdzie nadać w Mando’a, że ze stacją wszystko w porządku.
— Co.
— Droidy, sądzę, bez zastrzeżeń wezmą cię za jednego z najemników. Dopiero spotkanie z Jednostką X cię zdemaskuje, będziemy je zatem odwlekać jak najdłużej.
— Ale-
— Słyszę wątpliwość w twym głosie, Victarionie. Wątpliwość i strach to choroba, dla której jedynym lekarstwem jest nadzieja. Czyżbyś...
— Nie-nie — przerwał jej szybko Victarion, bezbłędnie wyczuwając groźbę mowy ku pokrzepieniu serc. O’Harrow parsknął cichym, kpiącym śmiechem. — Wszystko w zajebistym porządku. Fionka, ner vod, moja siostro, pomożesz mi z tym psim językiem, prawda?
— Oczywiście, ner vod, mój bracie. — Fiona uśmiechnęła się blado.
— Cahirze — Naga wygładziła rękaw płaszcza, wróciła myślami do planu — i ty wejdziesz od strony lądowiska. Twoim celem pozostaje holokron, w twoich rękach serce misji. Victarion zaś pójdzie z tobą jako wsparcie.
Co? — Cahir zaraz się opanował, przybrał pogardliwy wyraz twarzy. Wzruszył ramionami. — Nie potrzebuję Caldera. Niech pomoże, nie wiem…
— Młodość i buta przemawiają twymi ustami, Cahirze. — Naga zmarszczyła brwi, jej głos zabrzmiał surowo. — Zważ, że zbytnia pewność siebie to najbardziej niebezpieczna postać nieostrożności. Przyjmij swą lekcję w pokorze i nie zawiedź w czasie próby.
Tym razem Victarion parsknął pod nosem, O’Harrow posłał mu mordercze spojrzenie. Montgomery pokręciła głową z pobłażliwym uśmiechem, zielone oczy wesoło błysnęły; było coś miłego w jej uśmiechu i całej postaci, coś przywodzącego na myśl miód, cynamon i wino grzane z goździkami.
— Ja zaś zajmę uwagę naszego przeciwnika z drugiej strony bazy — mówiła dalej Naga. — Tymczasem powtórzmy plan, aby zawczasu rozwiać wątpliwości. Fiono, zaczniemy od ciebie...
Victarion westchnął w duchu. Zaczyna się.

*

— Cahirze, Victarionie. Zostańcie na chwilę.
Posłuchali niechętnie, obdarzając wychodzących tęsknym spojrzeniem. LUC-4, mijając ich w progu, zapikał szyderczo.
— Usiądźcie. Pragnę powiedzieć wam kilka słów.
Victarion podsunął sobie krzesło Fiony, O’Harrow oparł się o krawędź stołu. Właściwie obaj doskonale wiedzieli, co teraz usłyszą i nie napawało ich to przesadnym entuzjazmem.
Mistrzyni stanęła przed nimi; poważna, wyprostowana, pełna godności. Blade czoło przecinała zmarszczka niezadowolenia, wąskie wargi miały surowy wyraz, oczy — niepokojące, niesamowite, spowite mleczną zasłoną — były skierowane prosto na nich.
— Towarzysze broni są braćmi na całe życie, winniśmy im okazywać szacunek i zaufanie, nie puste drwiny — oznajmiła spokojnym, ale pełnym dezaprobaty tonem.
— Zaufanie? Dla Caldera?
— Och. — Victarion uśmiechnął się z niezmąconą słodyczą. — Ranisz mnie, mój drogi.
O’Harrow prychnął.
— Daruj sobie te przytyki, Victarionie — odparła chłodno Jedi. — Powodzenie misji jest w waszych rękach. Nie ufając sobie nawzajem, a zbyt polegając na własnych siłach, wszystkich narazicie na niebezpieczeństwo.
— Może byłoby lepiej, gdybym… — spróbował znów O’Harrow pozornie obojętnym tonem, z lepiej-działam-sam wypisanym na twarzy.
— Nie, Cahirze. Nie pozwolę, abyś pozostał sam w sejfie, gdzie zagrożenie największe. Potrzeba tam kogoś, kto będzie osłaniał ci plecy.
— Angyn się nada — mruknął Victarion, mierząc O’Harrowa niechętnym spojrzeniem. — I do obstawy, i do udawania jednego z tych mandaloriańskich chujów. Chętnie się z nim zamienię, wolę Montgomery od O’Harrowa. Jest miła. I ładna.
— Wolę Angyna od Caldera — burknął w tym samym momencie O’Harrow. — On mi przynajmniej nie strzeli w plecy.
— Chyba że postanowi sobie odbić za sabaka — parsknął Victarion.
— Cisza. — Jedi nie podniosła głosu, ale coś w jej tonie sprawiło, że natychmiast umilkli. — Dobrzem rozważyła, kto jakie zadanie ma wykonać, dobrzem was obserwowała i zdania nie zmienię. Angyn to prawdziwy żołnierz, odważny, wierny i honorowy, jednak przy podaniu się za najemnika potrzeba więcej. Potrzeba twej zuchwałości i zimnej krwi, Victarionie. Mandalora wymaga braku skrupułów, i to jest mi wiadome.
Victarion skrzywił wargi, ale nie śmiał zaprzeczyć; kpina zamarła na ustach. Czuł na sobie oczy mistrzyni, ślepe, zmętniałe, a jednak zdające się przenikać głębiej i wnikliwiej niż zwykłe oczy.
— Bacz jednak, aby twa arogancja nie przyćmiła rozsądku. Tobie i twemu kunsztowi, Cahirze, Angyn mógłby być solidną tarczą, ale i zawadą. Znam mych żołnierzy, znam i was, łowcy nagród. Nie pozwólcie przeszłości i niesnaskom stanąć na zawadzie.
O’Harrow spochmurniał, jadowicie żółte oczy błysnęły nieprzychylnie; Victarion wygiął wargi w wilczym uśmiechu.
— Zgoda między wami jest możliwa i konieczna, aby zadanie doprowadzić do szczęśliwego końca. Miejcie to w pamięci. — Naga zarzuciła kaptur na głowę, obróciła się sztywno w stronę wyjścia. — Wasze doświadczenie zbudowało pewność siebie, ale bez pokory jest ona zdradliwa. I o tym nie zapominajcie.
Kilka cichych kroków, szum szat, szuranie otwieranych drzwi.
Zostali sami.
— Wolę działać sam — odezwał się chłodno O’Harrow po chwili milczenia.
Victarion skinął głową, wyprostował powoli plecy.
— W tym się zgadzamy.
— Więc lepiej mi nie przeszkadzaj, Calder.
— Rozważę. — Przymknął leniwie powieki. — Jeśli mnie nie będziesz wkurwiał.
— Rozważysz, aha. Twa arogancja przyćmiła resztki rozsądku, mistrzyni się nie ucieszy.
— Młodość i buta przemawiają twymi ustami, chłopcze.
— Daruj sobie te przytyki.
— Przyjmij swą lekcję w pokorze.
— Słyszę wątpliwość w twoim głosie.
— Ja pierdolę — parsknął Victarion w tym momencie.
Zapadła cisza; przez chwilę mierzyli się spojrzeniem — nieżyczliwym, wyniosłym, ostrzegawczym, prowokacyjnym. Victarion zmrużył oczy. Więc co, O’Harrow, chcesz mi coś powiedzieć, rzucić jakąś cierpką uwagę, jeszcze raz wywlec tę historię? Nie krępuj się, kurwa, czekam niecierpliwie.
O’Harrow nic nie powiedział.
Opuścił kabinę nieśpiesznie, w kilku miękkich, bezszelestnych krokach. Victarion chwilę odczekał, zanim wstał; podszedł do holopada, włączył plan bazy, przypatrzył mu się ponuro. Wieża, lądowisko, stacje pomiarowe, hangar, centrum dowodzenia, plątanina korytarzy, domniemane miejsce schowania holokronu. Wyjście ewakuacyjne, zbrojownia, skład amunicji, radiostacja. Znał już każdy kąt tego posterunku, a jednak wciąż wodził niespokojnie wzrokiem po hologramie, jakby czegoś szukał albo spodziewał się nagle zobaczyć na którymś korytarzu sylwetkę Candu Charigha albo Haza Vyrda.
Nie podniósł głowy, gdy drzwi znów syknęły.
Mando'ad draar digu.
— Mandalorianin nigdy nie zapomina — zgodził się obojętnie.
— Miałeś sobie przypominać Mando’a — zauważyła Fiona z przyganą, stając obok.
— Ta-ak.
— Nie chcę ich znowu spotkać.
— Wiem, rudzielcu. — Chwila milczenia. — Postaram się ich nie dopuścić na wieżę.
Fiona wykrzesała z siebie niewyraźny, niedowierzający uśmiech. Oboje wiedzieli, że z Popierdoloną Dziesiątką to nie było możliwe.
— Rion.
— Słucham.
— Jeśli spotkasz Vyrda, zastrzel go.
Skinął głową.
Fiona westchnęła, przygryzła wargę; patrzyła na jarzący się przed nią plan niewidzącym wzrokiem, smutna, blada, poważna. Zwykłe radosne ożywienie i skrząca się wesołość gdzieś zniknęły — Victarion nie pamiętał, kiedy ostatnio wydawała się aż tak zgaszona, przytłoczona zmartwieniem.
Uśmiechnął się do niej ciepło, zajrzał w oczy, odgarnął nieposłuszny, rudy kosmyk z jej twarzy.
Udesii, ner vod — mruknął. Ujął jej chłodną dłoń, ścisnął lekko. — Poradzimy sobie. Jak zawsze.

*

— Jakie to, kurwa, niewygodne.
— Jeszcze hełm. — Tenebris wyszczerzyła zęby, oparła dłonie na biodrach. — I rękawice.
Victarion wypuścił powietrze z płuc, sfrustrowany, przeczesał włosy dłonią. No zajebiście, no po prostu zajebiście. Ciężkie gówno z beskaru, tak, tylko tego mu brakowało do szczęścia.
Włożył hełm, odruchowo zmrużył oczy; świat nagle zbłękitniał, spłaszczył się, ponaznaczał poziomymi paskami. Victarion na oślep sięgnął po przełącznik z boku, przekręcił, obraz z wizjera zaczął skakać, rozchwiał się.
— Ja pierdolę, kiedy on to ostatnio kalibrował? — Mimochodem zerknął na nieruchomą, skrępowaną sylwetkę Saerta Crypuu, leżącą u ich stóp. Mieli na niego różne pomysły; Victarion chciał go zastrzelić, Tenebris zrzucić z lądowiska i obserwować, jak leci, LUC-4 nie-do-końca wiadomo co, ale jego demoniczne piknięcie nie mogło znaczyć nic dobrego, a mistrzyni Naga kazała oszczędzić. Ustąpili niechętnie. — Co za gówno.
— Przesa-adzasz. — Uśmiech Tenebris stał się nieco niepokojący. W dwóch długich krokach stanęła tuż obok Victariona, zastukała w hełm knykciem; głuchy, metalowy odgłos rozniósł się nieprzyjemnie. — Jest zajebisty.
Zastukała znowu, Victarion spróbował się odsunąć. Bezskutecznie.
— Tenebris, kurwa mać.
— No czekaj, chwila, nie ruszaj się. Chcę zobaczyć, czy da się na tym wystukać hymn Repu-...
— Lepiej powiadom Jedi i O’Harrowa, że wejście czyste.
Wywróciła oczami i z demonstracyjnym westchnieniem włączyła nadajnik. Victarion wciągnął shuk'orok na dłonie; rękawice były nieco za duże, zbyt luźne, na szczupłych rękach wyglądały komicznie. Wrócił spojrzeniem do nieprzytomnego Crypuu. Łapy jak łopaty, kurwa.
Nie chciał wiedzieć, co Tenebris mu zrobiła, że stracił przytomność. Nie zdążył zejść z wieży, na której zostawił Fionę ze snajperką i ręczną wyrzutnią rakiet, gdy Mandalorianin już leżał, skrępowany i rozebrany ze swojego beskar’gamu.
Saert Crypuu. Jako jedyny nosił czerwony pancerz — w założeniu szkarłatny jak krew, ostatecznie tak odrapany, że kolor był trudny do stwierdzenia. Przy okazji się okazało, że ma naprawdę paskudną gębę.
Victarion przelotnie się zastanowił, jak wygląda Haz Vyrd. Zresztą, jakie to miało znaczenie.
— Słoneczka, wbijajcie, impreza się rozkręca — zanuciła Tenebris do nadajnika. Zerknęła na Victariona, parsknęła, przekrzywiła krytycznie głowę, trąciła LUC-4 łokciem. — Patrz, Lucynka, jaki paskudny Mandalorianin.
Czerwone oczka droida błysnęły złośliwie.
— Ty, a tę dzidę weźmiesz? — Tenebris podniosła bevii’ragir Crypuu z ziemi, oglądnęła z ciekawością.
— Nie.
— Ale dlaczego? Patrz, jaka cudna. — Zamachnęła się bevii’ragirem tak niespodziewanie, że Victarion uchylił się w ostatniej chwili. — No weź dzidę, mówię ci, weź dzidę, jest zajebista, będzie fajnie, można nią robić o, tak… — Kolejny zamach, szybszy, gwałtowniejszy. Przecięte powietrze świsnęło. — O, widzisz, robi wziuu.
— Zaraz coś tym rozjebiesz.
Na przykład moją głowę. Tego nie dodał na głos.
Tenebris zmrużyła złośliwie piwne oczy, zupełnie jakby usłyszała jego myśli.
— Niewielka strata.
Victarion pokręcił głową i stłumił uśmiech, zanim sobie przypomniał, że i tak nie widać jego twarzy.
Mistrzyni i O’Harrow dołączyli do nich chwilę później; Naga sunęła pewnie, wyprostowana, spokojna, z długim kosturem w ręku, miarowo uderzającym o podłoże. Bez powłóczystych szat Jedi i długiego do ziemi, czarnego płaszcza wyglądała niemal zupełnie zwyczajnie — wyjąwszy miecz świetlny przypięty do paska.
O’Harrow był poważny i skupiony. Stanął ze skrzyżowanymi ramionami obok Victariona, żółte oczy błyszczały nieprzychylnie.
— Mam dobrą i złą wiadomość — stwierdził Victarion na powitanie.
Mistrzyni skinęła głową.
— Słucham.
— Dobra jest taka, że jeszcze nikt nie próbował skontaktować się z Crypuu, więc powinni nadal o nas nie wiedzieć.
— I zdobyliśmy dzidę — wtrąciła Tenebris, bojowo potrząsając bevii’ragirem.
— Zła jest taka — ciągnął Victarion — że za parę, paręnaście minut to zrobią. Mamy mało czasu na zupełnie bezpieczne dotarcie do sejfu, a drzwi są zahasłowane, Crypuu nie miał żadnego klucza dostę…
Piknięcie.
Victarion spojrzał na mandaloriański nadajnik. Kurwa mać.
<Crypuu, co jest? Co tam jeszcze robisz?>
Mando’a nieprzyjemnie zazgrzytał w uszach; głos był niewyraźny i zniekształcony, chrapliwy, ale z pewnością kobiecy. A więc — Febay Sall.
— Przepaliło się, chyba nie mogę nic zrobić. — Victarion starał się brzmieć nonszalancko i niewyraźnie równocześnie, niezupełnie pewien, czy mówi to, co miał na myśli. Mando’a nie pasował, nie układał się, zwijał w zdania opornie, niechętnie.
Chwila milczenia.
Victarion zacisnął mocniej palce na blasterze.
<No to zostaw to gówno. Mówiłam, że rodiański szajs.>
— Tak, tak. Masz rację, już wracam.
<Czekam. Tylko szybko, co, umieram tu z nudów.>
Rozłączyła się.
Victarion powoli, ostrożnie rozluźnił palce, odetchnął głębiej.
— Czyli-i — Tenebris starła jakąś plamkę z łebka LUC-4 — udało się? Nie podejrzewają nic?
Skinął głową, niezupełnie pewny. Poszło za gładko.
— No i zajebiście — ucieszyła się Tenebris. — Jak nie chcesz tej dzidy, to ja ją wezmę. Patrz, Lucynka już się z nią zaprzyjaźniła. Prawda, Lucynko? No-pewnie-że-tak, moje-śliczne-słoneczko-wie-co-dobre, nie-to-co-ten-paskudny-Mando. Swoją drogą, ten język brzmi wstrętnie, coś między bulgotaniem a szczekaniem, powiesz coś jeszcze?, bo…
— Yuuki. — Mistrzyni odchrząknęła. — Czas nam ruszać.
Obróciła się płynnie w stronę wejścia do hangaru, uniosła bladą dłoń, przymknęła oczy. Drobny, nieznaczny gest — drzwi rozsunęły się cicho.
— Ładnie — skomentowała Tenebris z uznaniem.
O’Harrow odbezpieczył swój blaster, przestąpił próg bazy, demonstracyjnie obrócił się przez ramię.
— Calder, idziesz?
— Idę. — Victarion poprawił swój DC-15s w rękach.
Miał wyjątkowo złe przeczucia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz