środa, 1 kwietnia 2020

Od Balthazara cd. Tadeusza

Gdzie kamienne parkany przechodził w czyżniowe żywopłoty, gdzie kończył się sad, a zaczynały pola, tam nad strugą wody pochylała się jabłoń. Drzewo to wyrwało się spod opieki jeszcze za poprzedniego właściciela i zdane wyłącznie na siebie rosło dziko, szeroko i wysoko. Nabrało przez lata krępych kształtów i wzniosło gałęzie do góry, zachłannie dążąc do bliskości słońca, iż obecnie nawet wzrosły chłop nie dosięgnąłby bezpośrednio owoców; skarłowaciałych, kwaśnych i cierpkich w smaku. Co sezon jabłoń rodziła tego mnóstwo, obciążając swe wiekowe konary setkami purchawkowatych bursztynek, którymi niestety ani człowiek, ani żadne zwierze nie było zbytnio zainteresowane. Robactwo i zarazy również zbytnio nie nękała rośliny, a od wiatru odgradzało ją wzniesienie, czemu też nawet u kresu zimy na gałęziach wciąż dyndały owoce. Spleśniałe, obumarłe, a z uroku pogody również skrzepłe, trzymały się uparcie — przynajmniej do dnia, gdy nagle pewna ciemna masa nie poruszyła całym drzewem i nie strąciła większości parchów.
Kocur rzucił się pędem na pień i rwąc korę pazurami, wspiął się na koronę. Uczepił się grubszego konaru, przymarł do niego, ciemna sierść nastroszyła mu się znacznie, a wiatr dodatkowo rozczochrał garb, iż swobodnie mógłby uchodzić za jakąś narośl, grzyb, na pewno nie zwierzę.
— Urokliwsze śniegi niż taka słota. Śnieg strącisz, błoto ci zaschnie na sierści.
— Ażeby ci przypadkiem Balthazarze ktoś kiedyś w tym twoim całym śniegu nie uczynił mogiły.
Całkiem nieśpiesznie, we własnym tempie kroczył barani demon poprzez zwały. Kopyta stawiał ostrożnie, nie chcąc pechowo utrącić nogi na oblodzonym kamieniu lub – co gorsza – zapaść się w grzęzawisku i dać kociemu towarzyszowi powody do szydery.
— Nocy ubywa, a dni coraz dłuższe. Zaraz zabraknie nam tych niesamowitych widoków. — zauważył, wypuszczając z pyska obłok ciepłego powietrza.
Zbliżył się do drzewa, zadarł łeb do góry. Szkarłatne ślepia podążyły za kulą futra; złą, w bojowym nastroju, tak napuszoną, że czart nie mógł się powstrzymać przed uniesieniem chrap w wątpliwym uśmiechu.
— Och, ale ubolewam. Nawet jak widzisz, ustroiłem się w żałobne barwy.
— Powinieneś korzystać z pogody, a nie siedzieć na izbach.
— Korzystam; według własnego widzimisię.
Podmuch zerwał się za pleców kota, zaczesał mu sierść od tyłu, sprawiając, że w panicznym odruchu rozpłaszczył się na drzewie. Obecna forma Banshee mogłaby wzbudzić śmiech i to nie tylko Balthazara — który i tak bawił się wybornie, gdyby tylko w jego złotych ślepiach nie czaiła się groźba, jeśli nie czyjeś śmierci, to przynajmniej następnej katastrofy.
— Noc, dzień, a ciebie boki od leżenia nadal nie bolą.
— Ciebie natomiast widocznie boli coś innego.
— Wdzięczny powinieneś być, że cię wyrwał z tych marazmów.
— Mróz ci całkowicie w głowie namieszał.
— Uroczy masz pyszczek, ale strasznie zgryźliwy.
Balthazar uśmiechnął się, obnażył kieł i podszedł bliżej. Kot zareagował na to nerwowo, dźwignął się na łapach, niski dźwięk zadudnił mu w trzewiach, ogon począł latać na boki.
— Nawet tu nie podchodź.
— Och Banshee, bo pomyśle, że darzysz mnie niechęcią. — demon parsknął śmiechem i odważył się na jeszcze jeden krok. — Nadal uważam, że powinniśmy się przejść do Tirie.
— Nadal kategorycznie odmawiam.
— Okropnie żeś uparty.
Balthazar gwałtownie wyrwał dłoń spod połów płaszcza i sięgnął ku gałęzi. Szpony zacisnęły się na drewnie, pociągnęły go w dół, wzruszyły całym drzewem.
— Balthazar!
— A pogoda taka ładna.
Drewno trzasnęło, nad polem poniósł się wrzask. Kawki spłoszone uciekły z czyżyn, wzbiły się ku niebu, przestraszone uciekły ponad las.


***

Wpadła wichura do pomieszczenia, a za nią demon. W kurażu, z miną pogodną przeszedł przez próg, zastukał kopytami, strzepnął śnieg. Wilgoć wykręciła mu włosy na nosie, wiatr wzburzył pieczołowicie dobieraną z rana grzywkę, a poły płaszcza oblepiały zwały ciemnego futra. Próbował strzepnąć sierść, ale pechowo tak splątała się z wełnianą przędzą, że po chwili zabawy mógł wyłącznie prychnąć pod nosem i ściągnąć z siebie ubranie, które niedbale rzucił na oparcie kanapy.
Następnie przeszedł przez pomieszczenie, nie omieszkał również zahaczyć o bar, nalać nalewki do szkła; wyłącznie kapkę, aby się nieco rozgrzać. I dopiero po przepłukaniu gardła, gdy w końcu odszedł od kontuarów, w oczy rzuciło mu się to. Niewielka bryła, pudełko z kwadratowymi planszami o dwóch różnych odcieniach, na których czekały rozłożone drewniane figury.
Demon nie mógł się powstrzymać, aby nie podnieś jeden z pionków. Przez moment bawił się nim, obracał w dłoni, badał rzeźbienia, aż nagle uderzyło go coś. Myśl, pewne skojarzenie, wspomnienie, które wręcz wypchnęło z płuc przeciągłe westchnienie.
Szachy!
Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale wyłącznie zalegał tu bezruch i półmrok poprzewlekany nieśmiałymi błyskami paleniska. Cisze przeganiał syk i trzaski palonego drewna, niewyraźne odgłosy dochodzące z sąsiednich pomieszczeń, bliżej nieokreślona krzątanina, lecz po właścicielu pudełeczka nie było ani śladu. 
W tych okolicznościach Balthazar mógł uczynić tylko jedno. Odstawił szklankę na bok i zasiadł w fotelu z nadzieją, że jegomość nie obrazi się na jego towarzystwo.
 
 
 
Tadeuszu?
Będzie lepiej. Będzie składniej. Będzie logiczniej. I swear. 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz